Tydzień 4 (Knack, The Secret of Monkey Island, Star Wars: Republic Commando, Trials of the Blood Dragon + Toybox DLC, Merida Waleczna)


W tym tygodniu w większości tytuły do ukończenia w jeden dłuższy bądź dwa krótsze wieczory. Jedynym wyjątkiem jest Knack, którego rozgrzebanego miałem już od jakiegoś czasu i w końcu początkiem tygodnia udało mi się go ukończyć. Są to też gry zdecydowanie dobre, a przynajmniej ich większość, bo zdarzyła się też mała kaszanka pod postacią Meridy Walecznej, co zmusza mnie do zastanowieniem się nad standardami doboru ogrywanych tytułów. Chociaż prawda jest taka, że dzieje się to raczej losowo. Zapraszam.

Knack (PlayStation 4)
Beat’em up/Platformer
SIE Japan Studio, 2013r.
Tytuł ekskluzywny

Tytuł startowy czwartego „plejstacjo”, który stał się memem wśród graczy wyczekujących, aż trafi on nareszcie do PS+ - oto, czym w mniemaniu większości graczy jest Knack. Ja nie jestem wyjątkiem, bo przy okazji zapowiedzi sequela pozwoliłem sobie na rubaszne podśmiechujki, że „hyhy w końcu iksde goty”. Aczkolwiek, mem w końcu stał się faktem i Knack trafił do wspomnianego plusa. Żal zatem było go nie sprawdzić. Cóż, okazuje się, e nie jest to wcale tak zła gra, jak można by przypuszczać, bo pomimo swoich problemów bywa całkiem przyjemna. Momentami. To ważne.

Ale zacznijmy od najważniejszego pytania. Kim lub czym jest Knack? Knack to stworek stworzony przez Doktora z jakiejś starożytnej technologii, potrafiący przyciągać do siebie napędzające technologię świata relikty, stając się przy tym coraz to większym. Jego oraz naszym celem jest natomiast odnalezienie klucza do tajemniczych drzwi oraz zniszczenie go zanim uprzedzi nas nasz przeciwnik. Taka raczej fabułka typowo dla platformówki przeznaczonej dla dzieciaków, choć trzeba przyznać, że jest całkiem rozbudowana i nie aż tak głupia. Cierpi natomiast na nadmiar nic niewnoszących wątków, takich jak ten o zaginionej ukochanej Doktora czy, wydający się z początku rdzeniem całej opowieści, wojny ludzi z goblinami. Ewidentny zapychacz, którego brak w żaden sposób nie wpłynąłby negatywnie na historię właściwą.

Skupiam się na tym, dlatego, że w zasadzie nie mam pojęcia, dla kogo Knack jest skierowany. Wygląda jak film pixara, gameplay jest raczej prosty, historia również opowiedziana została w sposób family-friendly. Patrząc na to z boku można odnieść wrażenie, że to gra typowo dla dzieci. Tyle, że problemem jest bardzo nie fair poziom trudności, bo większość przeciwników potrafi nas wysłać na OIOM jednym trzaśnięciem, a śmierć wiąże się zazwyczaj z przymusem powtórzenia kilku poprzednich potyczek z oponentami o identycznej sile w łapach. Ktoś może powiedzieć, że fajnie, wymagający tytuł w końcu, ale jeżeli w grze wyglądającej jak coś, w co grać może mój siedmioletni kuzyn nie ma prawie w ogóle marginesu do popełnienia błędu, to ja to nazywam złym designem. Dodatkowo, nie ma regeneracji życia, a „apteczki” rozmieszczone są tak rzadko, że jeżeli nawet przetrwaliśmy walkę z ułamkiem życia, to prawdopodobnie zginiemy w następnej. Z drugiej strony, niektóre rozdziały przechodziły się same, przeciwnicy leżeli i kwiczeli, nie mogąc zrobić nic innego. Aha, fajny jest jeszcze motyw, z którego szybko zrezygnowano, z oddawaniem reliktów w celu uruchomienia windy. Im więcej reliktów (które to działają jak apteczki) się ma, tym jest się większym i wytrzymalszym. Także nagły downgrade z koksa będącego w stanie wytrzymać dwie buły na twarz do frędzla, który rozsypuje się po kichnięciu (swoim, co dopiero cudzym) jest naprawdę przyjemny.

The Secret of Monkey Island: Special Edition (PC)
Przygodówka
LucasArts, 2009r.
Gra dostępna również na: Xbox 360, PlayStation 3, Mac, iOS

Remaster uwielbianej przez wielu przygodówki z 1990 roku, w którym obserwujemy poczynania niezbyt rozgarniętego Guybrusha Threepwooda na swojej drodze do zostania „potężnym piratem”. Cała gra to oczywiście jeden wielki pastisz tematyki pirackiej, przepełniony niezwykle uroczymi żartami i grami słownymi. No, bo czy wioska kanibali, która przeszła na wegetarianizm z powodu cholesterolu w czerwonym mięsie nie brzmi uroczo? Co więcej, absolutnie wszystko jest tutaj traktowane z przymrużeniem oka.

Oczywiście, główną zmianą w remasterze, bo o nim tutaj mowa, jest oprawa graficzna, która prezentuje się naprawdę dobrze. Najlepiej widać to przy rozpoczynaniu nowej gry, kiedy to krajobraz wyspy zmienia się z oryginalnego, rozpikselowanego na nowy, wyraźny i zwyczajnie ładny. Przez to razi dość mocno ilość klatek w niektórych animacjach, na przykład wtedy, kiedy Guybrush wspina się na coś i robi to skokowo, niszcząc cały efekt. Poza tym, nic remasterowi zarzucić się nie da, bo The Secret of Monkey Island jest zdecydowanie jedną z przyjemniejszych przygodówek, w jakie grałem.

Star Wars: Republic Commando (PC)
FPS
LucasArts, 2005r.
Gra dostępna również na: Xbox, Xbox 360*

O Republic Commando słyszałem dużo dobrego, zatem zasiadając zgarbiony na fotelu przed komputerem czułem się zaintrygowany. I muszę powiedzieć, że gra, choć rewelacyjna nie jest, jak najbardziej sprostała oczekiwaniom i ową ciekawość zadowoliła. Głównie poprzez to, że jest to tytuł zdecydowanie inny niż to, co zazwyczaj oferują gry osadzone w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Brak tutaj Jedi czy walk na magiczne latarki. Nie, Republic Commando to tylko i wyłącznie strzelankę aspirująca do bycia taktyczną, choć tej taktyki jest tutaj tyle, co Bantha napłakała. Ogranicza się ona raczej do mówienia kompanom żeby stanęli przy jakimś konkretnym, oznaczonym przez grę murku.

No właśnie, porozmawiajmy o wspomnianych kompanach i o tym, o co tutaj chodzi. W grze wcielamy się w klona 38, dowódcę czteroosobowego, elitarnego oddziału Delta, który bierze udział w Wojnach Klonów, czyli, dla niezaznajomionych, między drugim a trzecim epizodem sagi. Jednak nie ma tutaj jednej, konkretnej linii fabularnej. Republic Commando składa się z trzech kampanii toczących się na przestrzeni trzech lat. Są to zatem mniejsze, pojedyncze opowieści, każda z osobnymi wytycznymi oraz swoimi własnymi zwrotami akcji. Żal również, że potencjalnie ciekawa relacja między członkami zespołu nie zostaje ani o centymetr pogłębiona i zamyka się na sporadycznych docinkach. Prawda jest taka, że bez nazwisk wyświetlanych nad głowami członków zespołu, nie byłbym w stanie ich odróżnić. Zawodzi również zakończenie. Finał jest bowiem dość… kuriozalny. Lekki spoiler, bez szczegółów. Gra kończy się twistem, który wskazuje na to, że jeszcze mamy do zrobienia parę poziomów. Bohaterowie wspólnie stwierdzają, że „do dupy z taką ewakuacją, musimy coś najpierw zrobić”. Po czym ukazuje się plansza z napisem informującym gracza, że „no, jednak to się ewakuowali, ale było im szkoda za to”. Serio?

Mimo to gra się bardzo przyjemnie, bo rozgrywka zwyczajnie daje frajdę. Jeżeli przymknąć oko na kiepską fabułę, to trzy zawarte w grze historie są całkiem znośne i momentami potrafią zaintrygować. Jedynym zarzutem, który mam, co do rozgrywki to fakt, że misje rozgrywają się w bardzo klaustrofobicznych, korytarzowych lokacjach. Przecież słynący z olbrzymich drzew Kashyyyk aż prosi się o choć jedną misję na mostach pomiędzy zawieszonych miedzy nimi. Zamiast tego dostajemy drewniane korytarze, cudno. Szkoda również, że twórcy nie zdecydowali się pójść za ciosem i dopisać postaciom trochę dialogów, co nadałoby im charakteru. A tak, cóż, otrzymaliśmy bardzo przyjemny shooter, w którym próżno doszukiwać się fabularnej głębi czy nowych informacji o uniwersum.

*we wstecznej kompatybilności

Trials of the Blood Dragon (Xbox One)
Wyścigi, Side Scroller
RedLynx, 2016r.
Gra dostępna również na: PlayStation 4, PC

Jest to bardzo nietypowe połączenie zręcznościowej serii Trials oraz DLC pt. Blood Dragon do Far Cry’a 3, czyli dwóch zupełnie różnych gier. Połączenie to w teorii nie powinno było się udać i w opinii wielu tak właśnie się stało, a przynajmniej do pewnego stopnia. Charakterystyczny dla oryginalnego Blood Dragona przerysowany klimat kina akcji lat osiemdziesiątych, gdzie wszystko przesiąknięte amerykańskim patriotyzmem, testosteronem oraz nienawiścią do komunistów został jak najbardziej zachowany i wraz z masą neonów, filtrów udających zakłócenia z kaset VHS oraz muzyki synthwave sprawdza się doskonale i w Trialsach.

Fabularnie jest to sequel Blood Dragona, opowiadający o dzieciach Rexa Colta oraz dr Elizabeth Darling, bohaterów oryginału, poszukujących swojego ojca po tym jak zaginął, a one same zostały wyszkolone na komandosów. By the way, bliźniaki mają po 12 lat. Tak, poziom absurdu jest tu wysoki i taki pozostaje do końca, bo cała opowieść to jedna wielka parodia wszystkiego, co 30 lat temu można było zobaczyć na ekranach telewizorów. I właśnie to jest prześwietne, cała ta otoczka i klimat, który aż wylewa się z ekranu.

Tym, co nie wypaliło jest dodanie do niezawodnej mechaniki pokonywania motocyklem przeszkód Trialsów etapów, w których zmuszeni jesteśmy do rozstania się z naszym pojazdem i kontynuowanie podróży pieszo.  Gdyby zostało to wykonane dobrze to nie miałbym nic przeciwko, bo byłoby to zwyczajnie urozmaicenie gry, niepozwalający graczowi znudzić się sekcjami wyczynowymi. No i trochę tak jest, bo wraca się do nich z radością, ale robi się to z zupełnie innych względów. Poruszanie się pieszo jest okropne, pływające, niesamowicie ciężko jest wyczuć jak daleko i jak wysoko skoczymy, co w takiej grze jest karygodne. Inne gadżety, takie jak jetpack czy linka z hakiem, również wychodziły mi bokiem, bo nie pasowały zupełnie do gry traktującej u podstaw o jeżdżeniu motorem…

Trials of the Blood Dragon: Toybox (Xbox One)
DLC dostępne również na: PlayStation 4, PC

Krótki, w pewnym sensie fabularny i w zasadzie darmowy dodatek składający się z dwóch poziomów, które, jeżeliby doszukiwać się na siłę chronologii, stanowią prolog do wydarzeń z podstawki. Wnioskuję tak po fakcie, że w warunkach zamkniętych testujemy w nim „nową” technologię pod postacią samochodziku będącego w stanie jeździć zarówno normalnie, jak i po dachowaniu (jakkolwiek się ta zabawka nazywa), który to w trakcie historii opowiedzianej w Trialsach występuje a bohaterowie są w z nim jak najbardziej zaznajomieni.

Mówię, że jest to dodatek w zasadzie darmowy, ponieważ odblokowuje się go za zdobywane poprzez granie w gry Ubisoftu punkty lojalnościowe. Zatem prawdziwych pieniążków wydawać nie musimy, a jedynie pykać w Trialsy. I dobrze, bo obie trasy dają w tak naprawdę jakieś 5 minut zabawy i nic poza tym. Ale sprawdzić trzeba. Za darmo w końcu.

Merida Waleczna (Xbox 360)
Platformer/Hack’n’Slash
Behaviour Interactive, 2012r.’
Gra dostępna również na: Xbox One*, PlayStation 3, PC, Mac, Wii, DS.

Czasem bywa tak, że z jakichś nieznanych mi powodów napalam się na dany tytuł i mam przeświadczenie, że jest on dobry, choć nigdy wcześniej o nim nie słyszałem. Zakładam, że w tym przypadku było to spowodowane raczej pozytywnymi opiniami o filmie, na którym oparta jest gra, bo ponoć był dobry, choć sam go nie widziałem. Także nie mam pojęcia na ile Merida na Xboxa jest wierna oryginałowi, choć wydaje mi się, że fabuła animacji jest bardziej rozwinięta niż zamienienie mamy w misia i odwrócenie klątwy poprzez pozbycie się toczącej świat plagi Mor’du poprzez zabijanie potworów. I myślę, że mogę też bezpiecznie założyć, że polski „dublink” w wersji kinowej był lepszy. Dużo, dużo lepszy. W grze jest okropny, a próba przełączenia języka konsoli na angielski skutkuje cyrylicą, a nie angielskim. Ech.

Mechanicznie też jest mocno tak sobie, gra klatkuje, a gameplay jest nużący, powtarzalny i banalnie prosty, zwłaszcza, gdy odkryje się, że posiadany przez protagonistkę łuk jest łukiem maszynowym, wypluwającym strzały w zastraszająco szybkim tempie. Graficznie też padaka. No, poza misiami. Misie są ładne i urocze, ale już Meridzie przyklejono marchewkowy makaron z Vifona do głowy. Dzięki Bogu, już na samym początku można zmienić jej ubranko na zbroję z hełmem. Duży plus dla developera! Wersje konsolowe posiadają również specjalny tryb wykorzystujący Kinecta i Move’a ochrzczony dumnie „strzelnicą”, który polega na, cóż, strzelaniu z łuku do celów. Bardzo słaby, celowanie było mordęgą, a wszystkie wykonywane gesty sprawiały wrażenie niezbyt intuicyjnych.

I tak, wiem, to gra skierowana dla dzieci. Po co ma być porządna, dzieci nie są wybredne, chcą tylko grać. Takie hasło tylko pokazuje jak bardzo osoba wypowiadająca się ma wywalone na to, co pochłania jej dziecko. A przynajmniej, jeżeli o jakość chodzi. Nie ma w tej grze nic wartościowego, to zwykła, coraz rzadsza dzięki Bogu, próba zarobienia na popularności filmu poprzez wypychanie na rynek bubla. Nie lepiej jest dziecku sprezentować już nawet tego Knacka, albo Raymany, albo Ratcheta & Clanka. Cokolwiek, tylko nie taki badziew. Chociaż prawda jest taka, że dzisiejsze dzieci i tak wolą mobilki, więc takie gadanie i kwaklanie mija się z celem. Ech… Kiedyś to było… Nie to co teraz… Kiedyś to były czasy! Teraz to nie ma czasów…

P.S. Wersje konsolowe posiadają również specjalny tryb wykorzystujący Kinecta i Move’a ochrzczony dumnie „strzelnicą”, który polega na, cóż, strzelaniu z łuku do celów. Bardzo słaby, celowanie było mordęgą, a wszystkie wykonywane gesty sprawiały wrażenie niezbyt intuicyjnych.

*we wstecznej kompatybilności

Komentarze

Popularne posty