Tydzień 3 (Assassin's Creed: Syndicate, Rime, Exile's End, Assassin's Creed Chronicles: India, InFamous: Festival of Blood)

Nie ma to jak kapnąć się, że nie napisało się wstępniaka zaraz po tym jak wpis poszedł do publikacji, a ty powinieneś ubierać się żeby nie spóźnić się na autobus. Najlepiej.

Byłem do wczoraj całkiem zadowolony z tego jak ładnie ułożyły mi się tytuły na liście, bo oba Asasyny utworzyły przyjemną dla oka i umysłu klamerkę. Niestety, jak na złość, niedzielnego wieczora usiadłem do Festiwalu Krwi i dwie godziny później śmignęły mi napisy końcowe, toteż musiał zostać uwzględniony. Poza tym oczywiście świetny Rime, który w sposób zaskakujący potrafi zażynać PS4, choć akurat ta konsola potrafi wyć nawet przy pixelowych indykach, więc to żaden wyznacznik. No, ale da się przymknąć oko, no gra naprawdę fajna, a spadki częste nie są. skoro już o spadkach mówimy to spadkiem formy w zestawieniu jest bez wątpienia Exile’s End, który choć przez większość czasu mi się podobał, to uważam, że jest źle zaprojektowany, jeżeli chodzi o poziomy.

No, to tak na prędce rozjaśniłem wam, o czym będzie można w tym tygodniu przeczytać. Tak jak teraz patrzę to w sumie w każdym z tych tytułów dosyć dużo się wspina. Też ładny motyw.


Zapraszam!

Assassin's Creed: Syndicate (PlayStation 4)
Akcja/Skradanka
Ubisoft Quebec, 2015r.
Gra dostępna również na: Xbox One, PC

Trzeba zaznaczyć już na początku, że Syndicate raczej nie przekona do siebie tych, którym do gustu nie przypadło Unity, bo poza drobnymi zmianami jest to bardzo podobna gra. Oczywiście, poprawiono sporo względem poprzedniczki, ale część mankamentów pozostaje niezmieniona. Wciąż bowiem mapa ubadziana jest wszelakiego rodzaju znajdźkami, których część przynajmniej wynagradza gracza skrawkami dodatkowego lore. Niezmienione zostały również animacje głównego bohatera, a drażniło mnie to szczególnie, że po spędzeniu w skórze Arno z Unity około 90 godzin, mam tą animacje biegu wyrytą w pamięci.

Natomiast największym i najbardziej przykrym podobieństwem między tymi dwiema odsłonami jest miałkość fabuły. Wcielamy się tutaj w rodzeństwo Jacoba i Evie Frye’ów, którzy poszukują kolejnego z fragmentów Edenu, jednocześnie próbując odebrać Crawfordowi Starrickowi, mistrzowi Templariuszy, kontrolę nad wiktoriańskim Londynem przy pomocy jednego z miejscowych gangów, the Rooks. Z tą miałkością chodzi mi o to, że sama opowieść jest jak najbardziej przyjemna w odbiorze, ale brakuje w niej tego czegoś. Wydaje mi się, że jest to brak wyrazistych i ciekawych postaci. Jak dotąd seria mogła poszczycić się świetnie rozbudowanym Ezio, charyzmatycznym Haythamem, całą plejadą piratów w Black Flag. Przecież nawet Unity miało w sobie wyśmienity wątek miłosny między Arno a Elise. Może to zmęczenie serią, ale tutaj jakoś tego nie czułem. Nie zrozumcie mnie źle, postaci jest tutaj bardzo dużo, bo jest Dickens, Darwin, jest nawet królowa Wiktoria, ale wszyscy oni są tacy jacyś… zwykli. Mam wrażenie, że jest to spowodowane małą ilością czasu, która przypada na każdą postać, bo sam wątek główny wydaje się być krótszy niż w poprzedniczkach. Na pewno nie mniej winny jest zły design postaci, sam antagonista, który w zamyśle powinien budzić grozę, raczej sprawia, że ma się ochotę zapytać skąd on u licha się urwał, bo wygląda jak typowy hipster z olbrzymimi wąsami i wygolonymi bokami głowy.

Niemniej bawiłem się wyśmienicie, bo gameplay w Asasynach, choć niezmienny od lat, dalej bawi. Dodatki w postaci linki, pozwalającej na błyskawiczne wspinanie się na budynki (co wymuszone było przez utrudniające poruszanie się po dachach budynków szerokie ulice Londynu z czasów rewolucji przemysłowej), czy możliwości prowadzenia powozów, zamieniająca grę w trochę takie GTA, dają masę frajdy. Pozwala to też na urozmaicenie zadań, dzięki czemu Syndicate obrodził we wszelakiego rodzaju wyścigi i pościgi, które, trzeba przyznać, są niezwykle widowiskowe. Gra się w to zatem bardzo, bardzo przyjemnie, a historia, mimo moich narzekań, również potrafi przyciągnąć, szczególnie w trakcie wątku Fredericka Abberline’a i przekomarzanek rodzeństwa. Żal tylko, że tych docinek nie było więcej.

Na koniec chcę jeszcze tylko powiedzieć, że Londyn przedstawiony w Syndicate zachwyca. Jest naprawdę zjawiskowy, zwłaszcza przy zachodzącym lub wschodzącym słońcu (chociaż to tak naprawdę oszukiwanie, bo wtedy wszystko wygląda ładnie). Ale nie tylko wtedy, bo nawet podczas zwykłego dnia czy nocy, wszystko wygląda tak ślicznie, że aż tylko zwiedzać. Gdziekolwiek byśmy nie pojechali, znajdziemy coś ciekawego do zwiedzenia. Niezależnie czy będzie to bogate Westminster, czy pełne zatrudniających dzieci fabryk i skandalicznie biedne obszary industrialne. Duży plus muszę też przyznać za soundtrack skomponowany głównie ze skrzypiec. Wyśmienity.

Rime (PlayStation 4)
Platformówka/Logiczna
Tequila Works, 2017r.
Gra dostępna również na: Xbox One, Switch, PC

Tego tytułu nie można moim zdaniem traktować jako gry. Jest to bowiem jedna z gier-doświadczeń, które bardziej niż na rozgrywce, skupiają się na opowiedzeniu historii w sposób mniej lub bardziej bezpośredni. Dlatego też aspekt techniczny opiszę tylko tak: chodzi się, wspina i czasem jakąś nieskomplikowaną zagadkę środowiskową rozwiązuje. I tyle, przejdźmy do historii…

…którą jakkolwiek opisać jest bardzo trudno, bo chciałbym uniknąć spoilerów, ale pragnę też wam dać pogląd, o czym to jest, a napisanie, że „wcielamy się w młodego chłopca, który budzi się na plaży i rusza w nieznane” bardzo trywializuje sens tej historii. Dlatego bardzo narażonym na spoilery zalecam zaprzestanie czytania, choć nie będę zdradzać żadnych szczegółów opowieści, a nakreślę jedynie motyw przewodni, który powinien wam się pojawić w głowie niedługo po rozpoczęciu przygody. Rime to opowieść o stracie i drodze, którą musi przebyć człowiek żeby się z nią pogodzić i osiągnąć spokój. Wszystko to jest przekazywane graczowi bez użycia jakichkolwiek dialogów, a strzępki informacji rozsiane są w środowisku, choć raczej mocno łopatologicznie, bo przyjmują formę malunków na ścianach. Jednak zgłębia się to wszystko magicznie.

A magii tej nadaje grze muzyka i oprawa wizualna. Tej pierwszej niestety puścić wam nie mogę, ale nie będziecie mieć najmniejszego problemu z wyszukaniem soundtracku na YouTube. To drugie natomiast ujrzeć możecie na zdjęciu, choć, jak zawsze, tytuł zyskuje jeszcze bardziej w ruchu. Połączenie mocno nasyconych kolorów z uproszczonymi modelami sprawia, że wszystko to wygląda jak kreskówka w 3D. No robi to kolosalne wrażenie i polecałbym, jeżeli będziecie mieli okazję, zagrać i przekonać się na własnej skórze jak piękna jest ta gra. Nawet, jeżeli na początku nie wydaje się być niczym specjalnym, dajcie jej szansę i pozwólcie, aby Rime rozwinął skrzydła, bo naprawdę na to zasługuje. Nie zmieni to waszego spojrzenia na świat, ale zdecydowanie może poruszyć.

Exile’s End (PlayStation Vita)
Metroidvania
Magnetic Realms, 2015r.
Gra dostępna również na: PlayStation 4, Xbox One, PC

Boże, ja naprawdę chciałbym komukolwiek polecić ten tytuł, ale nie mogę tego zrobić bez brudzenia sobie sumienia. Z początku gra wciąga i jest naprawdę przyjemna, a infiltracja ośrodka badawczego na obcej planecie, do którego jako Jameson trafiamy w celu odszukania zaginionego naukowca, bywa intrygująca. Jest klimatyczna muzyka, całkiem ładny, choć pixel-artowy design, zróżnicowani przeciwnicy i tym podobne, ale problemów jest zdecydowanie więcej.
Przede wszystkim największą upierdliwością jest fakt, że bardzo często zdarzają się momenty, w których po prostu nie wiadomo gdzie się udać i co zrobić. No, bo jak niby miałem się domyślić, że jeżeli podskoczę na odpowiednią wysokość i zahaczę ciałem o pochodnię to ta zapali się, otwierając zamknięte drzwi? Z powodu małej popularności tytułu, niemożliwym jest znaleźć w Internecie poradnik, przez co posiłkować się trzeba let’s playami.

Genialny jest też system zapisu gry, a przynajmniej w wersji na Vitę, bo z tego, co widziałem, to na PC save’ować można normalnie w menu. Na konsoli natomiast wykonywany jest on automatycznie po przejściu do następnego obszaru (każda lokacja jest podzielona na kilka takowych), co w teorii brzmi ok. W praktyce jest tak, że w niektórych obszarach przeciwnicy atakują pociskami zaraz po załadowaniu się nowego terenu i bywa, że zostajemy trafieni jeszcze zanim zniknie czarny ekran przejścia, przez co Jameson cofa się te parę kroków i wraca do poprzedniego obszaru z permanentnie pomniejszoną ilością punktów życia. Super.

Przejść się to da, bo nie jest ani długie, ani trudne, ale, szczerze powiedziawszy, nie widzę większego sensu. Ciekawej fabuły tutaj albo zbytnio nie ma, albo kompletnie ją pominąłem, kiedy bluzgałem i rzucałem mięsem w stronę level designu gry. No nie.

Assassin's Creed Chronicles: India (Xbox One)
Platformer/Skradanka
Climax Studios, 2016r.
Gra dostępna również na: PlayStation 4, PlayStation Vita, PC

Przyznam się szczerze, że po pierwszych kilku rozdziałach „Chronicles: India” miałem ochotę permanentnie wymazać jej jakikolwiek ślad z powierzchni swojego dysku, a to za sprawą dosyć niewybaczającego poziomu trudności, sprawiający, że każdy przeciwnik, któremu udało się mnie zauważyć, zwoływał kolegów i wszyscy radośnie zasadzali mi kolejne buły na ryj. Stwierdziłem jednak, że przechodziłem już nie jedne Soulsy do jasnej ciasnej, więc byle odprysk z serii dla mas mnie nie pokona. I w sumie nie żałuję, bo było warto.

„Chronicles: India” zabiera nas do, cóż, Indii roku pańskiego 1841, gdzie śledzić mamy losy indyjskiego asasyna Arbaaza Mira i jego walki z Templariuszami o słynny 105-o karatowy diament Koh-I-Noor, będący ponoć jednym z fragmentów Edenu. Historia jest to mocno kameralna, choć toczy się na tle I wojny brytyjsko-afgańskiej (o jakich to ciekawych rzeczach można się dowiedzieć z giereczek, nie?), a jej zwieńczenie wydaje się być napisane na kolanie i pośpiesznie wciśnięte do gry. Zbytnio nie poznamy też ani charakterów, ani motywów żadnego z kilku pojawiających się bohaterów. Cały czas myślałem, że Arbaaz jest nawet spoko postacią, ale jak zacząłem się nad tym mocniej zastanawiać, to w zasadzie jest on pustą kartą z niezbyt wymyślnymi motywacjami.

Gameplay, jak już wcześniej wspomniałem, jest dosyć wymagający w trakcie sekcji skradanych, bo walka do najłatwiejszych nie należy. Jeżeli jesteście przyzwyczajeni do wyżynania całych zastępów przeciwników w głównych częściach to tutaj możecie o tym zapomnieć, bo najpierw dostaniecie w pysk, a potem was jeszcze postrzelą. Bywa nawet tak, że ginie się od strzała. Toteż żeby czerpać z gry przyjemność i ją w ogóle ukończyć, trzeba nauczyć się korzystać z dobrobytu ekwipunku w postaci np. chakramów (takie shurikeny indyjskie) czy bomb dymnych. Za to cudowne są te misje, w których nacisk położony jest na wspinaczkę i parkour. Są one niesamowicie przyjemne, dynamiczne i całkiem widowiskowe zważywszy na to, że zazwyczaj kogoś gonimy albo przed czymś uciekamy, wściekniętym hindusem na słoniu dajmy na to. Rzekłbym nawet, że warto dać temu tytułowi szansę nawet dla samych tych momentów, choć i reszta wcale zła nie jest. Wręcz przeciwnie, kiedy przełkniemy dumę i z pokorą spróbujemy nauczyć się mechanik, gra staje się całkiem dobra.

InFamous: Festival of Blood (PlayStation 3)
Akcja
Sucker Punch, 2011r.
Tytuł ekskluzywny

Rzutem na taśmę do zestawienia wpadł jeszcze, niszcząc przy tym ładną klamerkę z Asasynów, krótki, samodzielny i niekanoniczny dodatek do InFamousa 2, w Polsce znany, jako Festiwal Krwi. Jak sama nazwa wskazuje akcja rozszerzenia jest ściśle powiązana z wampirami, bowiem Cole McGrath w trakcie tytułowego festiwalu poświęconemu ojcu Ignatiusowi, który pozbył się wampirów z New Marais, zostaje przez owe maszkary porwany i wykorzystany do przywrócenia do życia Krwawej Mary, co skutkuje również jego przemianą. Naszym celem zostaje zatem ubicie owej panny i w ten oto sposób uratowanie miasta oraz własnej skóry. Nic nazbyt ciekawego. Ot, prosta historyjka z potworami. Jedynym bardziej interesującym motywem jest jedynie fakt, że poznajemy ją z opowieści Zeke’a, przyjaciela głównego bohatera, który próbuje zbajerować laskę z baru.


Jedyną różnicą w porównaniu z podstawką jest kilka nowych mocy wynikających z bycia wampirem. Są to między innymi wypijanie krwi z przechodniów, fruwanie jako chmura dymu, czy też „wampirza wizja”, pozwalająca na zobaczenie tego, czego zwykli śmiertelnicy nie mogą. Niestety, są to raczej ciekawostki, bo, poza momentami, kiedy użycie ich było konieczne, okazywały się zbędne. Poza tym dodatek jest raczej przyjemny, choć nie grając w niego nic się nie traci i jest on raczej, według mnie, przeznaczony dla fanów oryginału, bo pozostali nic nowego dla siebie w Festiwalu Krwi nie znajdą.

Komentarze

Popularne posty