Tydzień 1 (Shadow Warrior, The Crew, Deus Ex: Mankind Divided, Sacred 3)
Dużo wolnego czasu spowodowanego przerwą
międzysemestralną oznacza również dużo czasu na giereczki, dzięki czemu udało
mi się ukończyć kilka większych tytułów, które miałem od jakiegoś czasu
rozgrzebane na dysku. Gry są cztery, a każda z nich zupełnie inna; od wyścigów
po rozbudowane RPGi. Zatem w drugim zestawieniu będziecie mogli przeczytać o
polskim Shadow Warriorze, olbrzymim The Crew, świetnym cyberpunkowym Deus Ex:
Mankind Divided, a na koniec zostawiłem rodzynkę na torcie – Sacred 3. Co więcej, pojawia i pojawiać się będzie więcej zdjęć robionych przeze własnoręcznie w trakcie gry. Wadą takiego rozwiązania jest to, że w przypadku starszych sprzętów będzie to niemożliwe do zrealizowania bez zakupu odpowiedniego sprzętu, także na ten moment screenshoty będą dodawane wyłącznie do gier wydanych na 8. generacje lub PC. Tak czy inaczej, zapraszam i zachęcam do pozostawienia komentarza.
Shadow
Warrior (Xbox One)
FPS
Flying
Wild Hog, 2013r.
Gra
dostępna również na: PlayStation 4, PC, Mac
Miejsce pierwsze w zestawieniu z tego
tygodnia zajmuje polski remake klasycznego shootera z 97 roku o tym samym
tytule, i trzeba przyznać, że o ile nie jest on bez wad, to stanowi kompetentny
i dający dużo frajdy produkt. Przede wszystkim czuć w nim ducha oryginału i
swego rodzaju staroszkolność (ale nie prymitywność). Oskryptowanych sekwencji
jest tutaj niewiele, bohater jest w stanie targać na swoich plecach cały
arsenał, a pędzące na złamanie karku tempo akcji w połączeniu z płynnymi 60
klatkami oraz momentami naprawdę zachwycającymi lokacjami sprawia, że rozgrywka
jest niesamowicie widowiskowa, choć zdarzały się też momenty, w których gubiłem
się w ferworze walki i próbowałem przepchnąć mur za moimi plecami.
Zaskakujące jest natomiast to, że, w
przeciwieństwie do oryginału, nowy Shadow Warrior posiada fabułę rozbudowaną bardziej,
niż można by przypuszczać. Oczywiście na pierwszym planie mamy typowego, inspirowanego
Japonią akcyjniaka opowiadającego o Lo Wangu mającym na, zlecenie obrzydliwie
bogatego i potężnego Zilli, zdobyć legendarny miecz Nobitsura Kage. No i
sztampa, jest zła korporacja złego Zilli, są demony z innego wymiaru, jest też
niesamowicie serowy protagonista oraz odrobinę mniej serowy side-kick Hoji,
których potyczki słowne są toczone poprzez żarty tak słabe, że nawet ja, choć
suche i nieśmieszne żarty ubóstwiam, miałem ochotę przebić sobie bębenki w
uszach. W tle natomiast mamy właśnie wcześniej wspomnianego Hojiego, ducha
jednego z Przedwiecznych, oraz tragiczną historię jego i jego rodziny. Nawet
jakiś tam morał udało im się w to wszystko wcisnąć, strasznie generyczny, coś w
stylu „prawdziwym wygranym jest ten, który się nie poddaje”, no, ale jest.
Na pochwałę zasługuje też świetnie
zbalansowany poziom trudności, który sprawia, że z niektórych potyczek udaje
nam się wyjść ledwo-ledwo, ale sama gra nigdy nie jest frustrującą, wręcz
przeciwnie, daje niesamowitą satysfakcję. Jeżeli o satysfakcji już mowa to
warto wspomnieć, że wszyscy inni developerzy powinni brać lekcje u Flying Wild
Hog na temat tego jak należy zaprojektować najpotężniejszą broń świata, której
poszukuje główny bohater. Chwila, w którym kładziemy na nią swoje łapki
poprzedza moment, w którym jesteśmy nie do powstrzymania. I można kontrować, że
finał robi się przez to za łatwy, a pokonanie ostatniego bossa to formalność,
ale dzięki temu czuć, że to, co mamy w rękach nie jest wcale zwykłym nożem do
masła, ale faktycznie ostrzem wykutym w kuźni demona.
The Crew (Xbox One)
Wyścigi
Ivory Tower, Ubisoft Reflections, 2014r.
Gra dostępna również na: PlayStation 4, Xbox 360, PC
Jeśli wzięlibyście Szybkich i
Wściekłych, a przynajmniej te części kiedy jeszcze nie odlecieli w kosmos, i
połączyli to z serią Driver, dorzucili olbrzymią, choć zminiaturyzowaną, mapę
Stanów Zjednoczonych, wyszłoby wam właśnie The Crew. Arcade’owa ścigałka
pozwalająca graczowi wejść w buty Alexa Tylora, którego brat, należący do
mającego wpływy w całym USA gangu ścigantów 510, zostaje zamordowany, w co
wrobiony zostaje właśnie nasz protagonista. Spędza on w więzieniu pięć lat, ale
dzięki ofercie Zoe, agentki FBI, wychodzi na wolność, aby zza kierownicy pomóc w
ujęciu przestępców. Historia mimo typowych dla tego typu opowieści
rozbrzmiewających w tle motywów zemsty, rodziny i lojalności i braku
oryginalności jest raczej kompetentna i konsumuje się ją całkiem przyjemnie,
choć oczywistym jest, że stanowi tylko wymówkę do odbycia podróży po wirtualnej
wersji krainy możliwości.
Ta, z kolei, robi naprawdę ogromne
wrażenie, a to za sprawą zróżnicowanej i malowniczej scenerii, czyli jednej z
najważniejszych charakterystyk Stanów. Mamy tu bowiem i pustynie Nevady,
górzystą i ośnieżoną północ, płaskie i piaszczyste południe, a nawet bagna i
plaże Florydy. Mapa jest naprawdę gargantuiczna, a prawie godzinna podróż,
którą, pędząc 300 na godziną zjawiskową Alfą 8C Competizione, musiałem odbyć z
Miami do Vegas była wręcz magiczna.
Olbrzymi świat gry zapełniają natomiast
nie tylko wszelkich rodzajów wyścigi, wyzwania, czy znajdźki, ale też inni
gracze, a to za sprawą tzw. seamless multiplayer. Gra stanowi fuzję trybów dla
jednego i wielu graczy, więc mimo, że byłem zainteresowany wyłącznie historią i
widokami, pozostawałem w ciągłym kontakcie z innymi kierowcami. Kultura na
drodze była zazwyczaj wysoka, choć zdarzył się też buc z uporem maniaka
próbujący wejść mi do auta przez bagażnik. To jednak nie jedyny powód, dla
którego gra definiowana jest jako MMO, bowiem za każdy wyścig lub wyzwanie
otrzymujemy losową część do naszego samochodu, która podnosi jego rating o
określoną wartość, co oznacza, że jest szybszy, zwrotniejszy, etc. Niby nie
przeszkadza i nawet wygodne jest, ale jeśli tylko zabraknie nam kilkunastu
punktów do ilości dla danej aktywności rekomendowanej to, cóż, czeka was grind.
Gra mimo mieszanych opinii na premierę
jest z pewnością warta uwagi, szczególnie, że zdążyła już mocno stanieć.
Deus Ex: Mankind Divided (PlayStation 4)
FPS/RPG
Eidos Montréal, 2016r.
Gra dostępna również na: Xbox One, PC, Mac
Seria Deus Ex ma ciekawą przypadłość
polegającą na tym, że co druga główna jej odsłona okazuje się niewypałem i
zapewnia marce dłuższy urlop. Tak było w przypadku Invisible War, sequela
kultowej już jedynki, oraz, jak spekulują gracze, w przypadku Mankind Divided,
które według wielu nie przeskoczyło wysoko postawionej przez Human Revolution
poprzeczki. Aczkolwiek, w przeciwieństwie do Invisible War, MD jest wciąż
genialnym, cyberpunkowym RPGiem, w którym dróg do celu jest wiele, a ograniczeniem
jest jedynie nasza wyobraźnia. No, i wykupione umiejętności.
Mankind Divided jest bezpośrednią
kontynuacją Human Revolution. Po wydarzeniach z finału „jedynki”, które
wstrząsnęły ludzkością, przez świat przetacza się fala nienawiści skierowana w
stronę ludzi posiadających cybernetyczne wszczepy. Zostają oni uznani za niebezpiecznych i w
większości zamknięci w specjalnych gettach. Jako Adamowi Jensenowi, tym razem
pracującemu dla Interpolu, przypada nam wytropienie terrorystów stojących za
zamachami w Pradze oraz odkrycie tożsamości tajemniczego ugrupowania w złotych
maskach. Opowieść ta jest dużo bardziej kameralna niż ta z poprzedniczki, ale
dzięki temu dużo łatwiej wczuć się w klimat zaściankowej polityki oraz wydarzeń
ukrywanych przed wzrokiem opinii publicznej przez potężne korporacje. I tyczy
się to zarówno głównego wątku, jak i nieustępujących mu zadań pobocznych.
Atutem absolutnie każdego wątku w tej grze jest fakt, że, tak jak w życiu, rzadko,
kiedy cokolwiek jest czarno-białe.
I o ile same modele postaci nie
powalają, a animacje mogłyby robić wrażenie jedynie na poprzedniej generacji, o
tyle sam projekt lokacji i to, jak ta gra wygląda w ruchu jest niesamowite.
Zlana strumieniami deszczu Praga nocą naprawdę powala. Świetnym motywem jest
też to, że scenariusz mocno współgra z mapą gry; to znaczy, w trakcie każdego
zadania jesteśmy dokładnie instruowani gdzie znajduje się miejsce, którego
szukamy, przykładowo uznajmy, że będzie to ulica Szkolna 17. W tym momencie
możemy bez problemu dotrzeć do celu podążając za znacznikiem na radarze, ale
też możemy utrudnić sobie zadanie na rzecz imersji i zwyczajnie pójść zgodnie
ze wskazówkami udzielonymi nam przez zlecającego misję, bo każda ulica ma swoją
nazwę, a każdy budynek ma swój numer. Fantastyczne!
Niestety, żeby nie było zbyt pięknie,
trzeba odnotować, że, jak to już bywa w przypadku 8. generacji, gra potrafi
zgubić od czasu do czasu parę klatek, ale zdarza się to raczej wyłącznie w
Pradze, czyli główny, otwartym hubie gry. Reszta lokacji jest raczej wolna od
tej bolączki. No, i sterowanie jest odrobinę archaiczne i niezbyt intuicyjne,
ale można się przyzwyczaić.
Sacred 3 (PlayStation 3)
Hack’n’Slash
Keen Games, 2014r.
Gra dostępna również na: Xbox 360, PC
Sacred 3 to typowy przedstawiciel
gatunku gier o chłopku co chodzi i bije, tyle że, w porównaniu do poprzednich
odsłon serii, dużo bardziej ułomnym. To jedno zdanie wystarcza do podsumowania
fabuły gry, bo w zasadzie nic więcej w niej nie ma. Zero ciekawych postaci,
zero ciekawych miejscówek, tyć tycio interesującego lore. Ot, zły imperator
Zane chce zostać super potężny i złośliwie zniszczyć świat Ancarii, bo jest
zły, a to właśnie robią źli ludzie, niszczą, bo tak. Gracz wciela się w jedną z
czwórki bezpłciowych bohaterów, z których pamiętam tylko Maraka, bo nim akurat grałem.
Niby coś tam się dzieje w tej historii, ale prawda jest taka, że opiera się ona
wyłącznie na podążaniu z lokacji do lokacji, wyżynaniu przeciwników, ubijaniu
bossa, i tak w koło Macieju. Oczywiście, wszystko zostało doprawione szczyptą
czerstwego humoru, który niestety działa raczej jak sól w oku, bo opiera się na
karykaturalnym przerysowaniu wszystkich możliwych postaci, co zniechęca do
poznawania historii, którą już i tak na starcie ma się, nie oszukujmy się, w głębokim
poważaniu. Ale ten zły czarownik, co jest analfabetą to jajca niezłe,
faktycznie. Ech…
Natomiast sam gameplay, choć mocno
uproszczony i opierający się w głównej mierze na ciepaniu tego X’a jakby nam
rodzinę obraził, jest całkiem niezły, a w połączeniu z lekkością rozgrywki i
zbalansowanym poziomem trudności potrafi dać nieraz sporo radości. Jaja jednak zaczynają
się w momencie, gdy do naszej gry dołączy inny gracz (bo zrobić to mogą w
każdym momencie za sprawą tzw. drop-in, drop-out co-op), a to poprzez fakt, że na
tę chwilę osoby grające jeszcze w Sacreda mają już ok. 30-40 poziomu (ostatnia
misja kampanii przeznaczona jest na 25, to tak poglądowo), więc gameplay
sprowadza się do próby dziabnięcia czegokolwiek, czego jeszcze jakimś cudem nie
ubił nasz kompan.
W kwestiach technicznych jest raczej
kiepsko, bo gra dość często chrupie, czego wcale nie rekompensuje nam
wizualiami, bo o ile momentami bywa całkiem śliczna, to lokacje są w dużej
mierze generyczne i powtarzalne. Nie jest też ich dużo, bo w pamięci zapadły mi
jedynie trzy: plaża, las i kamienne korytarze. Z czego tych ostatnich było zdecydowanie
najwięcej.
Komentarze
Prześlij komentarz