Tydzień 7 (EA Sports UFC 2, Legend of Kay Anniversary, Ratchet & Clank [2016], Superhot, Prey [2006])


Line-up w tym tygodniu mamy dosyć solidny i zróżnicowany, a każda z przedstawionych gier oferuje jakąś ciekawą mechanikę lub coś, co wyróżnia ją na tle konkurencji. Zrobiło się też ociupinkę muzycznie, więc jeżeli poszukujecie rockowych polecajek, ale też dobrego shootera, powinniście przeczytać dwa teksty dotyczące strzelanek Prey oraz Superhot, które znajdziecie na samym końcu wpisu. W wypadku nagłych urodzin syna/wnuka/chrześniaka/siostrzeńca (lub żeńskie odpowiedniki), również znajdziecie coś dla siebie, bo opisuję (względnie) nowego Ratcheta & Clanka oraz remaster stareńkiego, acz wciąż grywalnego Legend of Kay. Dla fanów mordobić w klatkach proponuję natomiast symulator MMA w postaci UFC 2 od Elektroników.

Zapraszam!

EA Sports UFC 2 (Xbox One)
Bijatyka
EA Canada, 2016r.
Gra dostępna również na: PlayStation 4

Fanem bijatyk nie jest i nigdy nie byłem, więc szczerze nie spodziewałem się, że sadzenie srogich buł i desperackie próby blokowania piruetów i manuetów skocznych murzynów czy też innego typu przeciwników może dać mi tyle frajdy. Zwłaszcza, że UFC to bijatyka bardzo realistyczna i wymagająca obrania taktyki stosownej do osoby, z którą się mierzymy. To nie jest Tekken czy Mortal Kombat, w których „walenie w joystick” na ślepo sprawi, że położymy na łopatki zawodowego gracza. To znaczy, możemy, ale nie ma gwarancji, że chwilę po rozpoczęciu manewru „mashowania buttonów”, naszej zabawy nie zakończy jeden celny cios, przez który nasz waleczny wojownik poskłada się niczym domek z kart.

Dla mnie core zabawy był oczywiście tryb kariery, w którym mamy możliwość stworzenia od zera naszego avatara i poprowadzenie go do zwycięstwa albo przejścia na sportową emeryturę, jak to było w moim przypadku. Tak też wyhodowałem i upasłem sobie dorodnego świniaczka, którego podziwiać możecie na obrazku powyżej. Pan pochodzi z Irlandii, bo liczne alkoholowe bijatyki w pubach i przed nimi powinny były mu zapewnić siłę tura albo też innego wściekłego knura. Tak też właśnie było, moja logika okazała się niezawodna, bo jak chłopak przysolił to, niezależnie czy był to sybirski niedźwiedź czy wywijający fikołki chińczyk, każdy leciał nieprzytomny na deski. No, chyba, że to akurat mój oponent dokonywał aktu solenia, wtedy tym wymagającym cucenia byłem ja.

Tutaj właśnie wychodzi to, że gra wymaga obrania strategii na rozwój postaci i zdecydowania, na czym chcemy się skupić. Z początku podchodziłem do tego bezmyślnie, bo a tu se klikne, a to zaznacze. W ten sposób zanim kapnąłem się, że mój zawodnik ma w łapach mocy więcej niż Skywalker czy też inny czarodziej w ogóle, przegrywałem walki próbując kopać innych tymi swoimi kurczęcymi nóżkami. Potem się opamiętałem i było już tylko lepiej. Ale i tak nie zdobyłem mistrzostwa, bywa. Tak czy tak polecam, mocne 2 na 10. Wymagający tytuł, ale wynagradza to masą funu oraz widowiskowymi i prześlicznie wyglądającymi (jeżeli o aspekt graficzny chodzi) akcjami, na których widok chce się po prostu krzyknąć „BITKA!”.

Legend of Kay Anniversary (PlayStation 3)
Platformer z naciskiem na walkę
Neon Studios + Kaiko, 2015r.
Gra dostępna również na: PlayStation 4, PlayStation 2*, Xbox 360, PC, Mac, Wii U, DS**

Zdecydowanie należy podchodzić do tego tytułu, jako do gry przeznaczonej do młodszego odbiorcy w wieku okołowczesnopodstawówkowym. Inaczej można się dosyć mocno sparzyć. Dorosłemu graczowi Legend of Kay nie ma zbyt wiele do zaoferowania, bowiem stanowi on dosyć prosty platformer z dosyć dużym naciskiem na walkę i nieskomplikowaną historię o walce z tyranią. Głównym bohaterem jest tytułowy Kay, antropomorficzny kociak aspirujący do bycia wojownikiem, który wyrusza w świat by obalić rządy złego goryla Shuna oraz jego partnera, szczura Taka.

Jedyną ciekawą rzeczą w tym tytule jest świat przedstawiony wzorowany, jak mi się wydaje, na feudalną Japonię, który zamieszkują antropomorficzne zwierzęta właśnie, np. zające czy inne żaby. Z początku może to troszkę przypominać przecudowne Okami, ale są to jednak tytuły zupełnie inne i o różnym poziomie jakości. Przede wszystkim Legend of Kay jest bardzo infantylne, co najlepiej widać w dialogach poprzetykanych nieśmiesznymi i głupawymi żartami czy też obelgami pod adresem przeciwników, np. ciągłe rzucanie haseł w stylu „o ty serojadzie” do szczurzych przeciwników albo sam fakt, że owe szczury są bezdennie głupie i nie umiom mówić poprawńe robionc błendy, jajca. No, ale tego akurat nie ma się co czepiać, bo jest to typ humoru adekwatny do wieku odbiorcy, czyli dzieci… i mnie najwidoczniej.

Uważam natomiast, że Legend of Kay jest grą absolutnie idealną dla dzieciaka. Nie jest trudny, a ewentualne przestoje są łatwo rozwiązywalne magicznym zaklęciem „tata przejdź!”. Jedyną przeszkodą może być w tym wypadku brak polskiej wersji językowej, ale prawda jest taka, że dzieciaków nie obchodzi fabuła, sprytne nawiązania czy pseudo śmieszne gry słowne, a bardziej interesuje ich to, że się chodzi i bije przeciwników, dzięki czemu mogą się poczuć jak ich ulubiony super bohater czy inny power rangers. Dodatkowo gra jest dostępna praktycznie na wszystkie możliwe platformy, więc z dostępnością nie będzie najmniejszego problemu. W przypadku PC natomiast nie zdziwiłbym się gdyby gdzieś, kiedyś pojawiło się fanowskie spolszczenie.

*Wersja oryginalna z 2005r.
**Port z 2010r.

Ratchet & Clank (PlayStation 4)
Platformer z naciskiem na walkę
Insomniac Games, 2016r.
Tytuł ekskluzywny

Matko, ale jakie to jest dobre to mało powiedziane. Kolejna niespodziewana niespodzianka, bo akurat platformówki wszelakiej maści nie należą do moich ulubionych gatunków, a w oryginalnego Ratcheta nigdy nie grałem. Co prawda, próbowałem, ale moja wersja kupiona na giełdzie tak średnio chciała działać i stwierdziła, że będzie co chwilę stopować dźwięk, więc dałem sobie spokój. Teraz natomiast mam ochotę przeczyścić ją jeszcze raz z nadzieją, że umyta i pachnąca śmigać będzie jak ta lala. Kusi też z tego względu, że jestem ciekaw ile rzeczy zmieniono lub dodano w remake’u sprzed dwóch lat, o którym dzisiaj mowa.

Przede wszystkim, o czym nie można nie powiedzieć i sam bym, szczerze mówiąc, nie potrafił nie wspomnieć, oprawa graficzna nowego Ratcheta jest nieziemska. Obecna generacja konsol przyzwyczaiła mnie do faktu, że co rusz czeka mnie kolejny opad szczeny, bo niektóre tytuły można wręcz pomylić z prawdziwością. Ratchet taki nie jest, on jest przepiękny w drugą stronę. Wygląda jak interaktywny film animowany. Co ciekawe, w tym samym roku swoją premierę miała kinowa adaptacja, której fragmenty użyte zostały jako cut-scenki w grze. To akurat, moim zdaniem, jest dosyć słabe, bo wciąż widać drobną różnicę w sposobie kadrowania, dynamice ujęć i może minimalnie w jakości obrazu. Aczkolwiek jest to ciekawy przypadek kiedy to twór oryginalny adaptuje sceny ze swojej adaptacji.

Szczególnie, że opowiedziana historia jest bardzo przyjemna. Wcielamy się w tytułowego Ratcheta, ostatniego żyjącego Lombaxa, pragnącego wstąpić w szeregi Galaktycznych Strażników i walczyć ze złem u boku Kapitana Qwarka, którego to znowu wizja ta nie napawa zbytnim optymizmem. W osiągnięciu celu i uratowaniu świata przed złowieszczymi planami blarga Dreka i dr Nefariousa pomoże mu Clank, malutki nieudany robot bojowy nadrabiający swoje fizyczne ułomności inteligencją i zdrowym rozsądkiem. I to właśnie ten duet robi całą grę, bowiem i w tym przypadku sprawdza się powiedzenie „przeciwieństwa się przyciągają”. No, nie da się ich nie lubić, chemia między nimi jest perfekcyjna. Aż chce się poznawać ich dalsze/wcześniejsze przygody, a to o tyle dobrze, że wyszło ich od 2002 roku całkiem sporo. Nic tylko wracać do przeszłości. Inne postacie również trzymają wysoki poziom, a większość z nich posiada swoją własną historię stojącą za ich motywacjami. Przede wszystkim jest kolejna opowieść mówiąca w uproszczeniu o tym, że nie ważne kim się jest, a co się robi. Tutaj to wszystko jest mocno podkreślone konfliktem na linii Qwark/Ratchet i Clank.

Sama gra daje natomiast masę, masę radochy, a to za sprawą niesamowicie miodnego gameplayu. Kolejne odwiedzane przez nas planety aż proszą się o zwiedzenie ich wzdłuż i wszerz, sama walka natomiast to dzięki płynności poruszania się Ratcheta i szerokiemu wachlarzu najrozmaitszego i wyjątkowo charakterystycznego uzbrojenia to czysta przyjemność. W nawiązaniu do opisywanego wcześniej Legend of Kay chcę tylko jeszcze powiedzieć, że jeżeli macie w domu PS4 i szukacie czegoś dla dzieciaka, Ratchet jest tym, czego szukacie. Szczególnie, że powinien spodobać się nawet starym koniom.

Superhot (Xbox One)
FPS
Superhot Team, 2016r.
Gra dostępna również na: PlayStation 4, PC, Mac

Pora wywiesić polską flagę, bo oto do czynienia mamy z polskim tytułem unikatowym pod każdym względem. Jest to oczywiście strzelanka z pierwszej osoby, ale z tłumu wyróżniają ją nie tylko minimalistyczne wizualia, lecz również twist gameplayowy opierający się na pomyśle czasu płynącego wyłącznie w momencie poruszania się głównego bohatera. Cóż, to nie do końca prawda, bo akcja nigdy się nie zatrzymuje, a jedynie zwalnia do bardzo, baaaaaaaardzo wolnego tempa, dzięki któremu jesteśmy w stanie niczym w Matrixie unikać pocisków przeciwników, co jest o tyle ważne, że ginie się tutaj od jednej kuli. Pod koniec każdego z króciutkich poziomów puszczany w normalnej prędkości jest natomiast replay pozwalający nam na własne oczy przekonać się jak bardzo wymiatamy.

Fabularnie Superhot jest bardzo meta. Otóż wcielamy się w gracza grającego w piracką wersję gry superhot.exe, który to czuje coraz mocniejszą potrzebę grania w ów tytuł i podążania za wskazówkami wyświetlanymi na ekranie. Jest to zatem opowieść o wolnej woli grającego z sugestiami, że może właśnie wcale nie jesteśmy tylko zwykłym graczem, a kimś więcej władanym przez coś złego. To jednak moja własna interpretacja, bo fabuła w grze nigdy nie jest, poza informacjami ogólnymi, wyklarowana, a raczej opiera się na krótkich dialogach na czacie oraz kryptycznych wiadomościach wyświetlanych na ekranie. Niemniej, użycie w napisach końcowych piosenki „Psy Pawłowa” Republiki mówi raczej samo przez się. Polecam sprawdzić Superhota samemu i dojść do własnych wniosków.

Prey (PC)
FPS
Human Head Studios, 2006r.
Gra dostępna również na: Xbox 360, Mac

Na sam koniec tegotygodniowego wpisu przyjrzymy się jednemu z kultowych tytułów, o którego sequel płacze słychać było wiele lat. Ciekawym jest, że ostatnimi czasy wiele ze wspomnianych tytułów dostało w końcu upragnioną przez graczy kontynuację, m.in. Mirror’s Edge czy Prey właśnie. Już miałem wymienić Duke Nukema, ale to było już przecież 7 lat temu. Jak ten czas leci. Tak czy tak, Prey z zeszłego roku podzielił graczy. Jedni go nie znosili, inni się w nim rozkochali. Jednak mam wrażenie, że wszyscy wspólnie twierdzą, że oryginał to było to, że był wspaniały, cudowny, half-life siódmej generacji wręcz. Toteż moje oczekiwania były wysokie.

Tutaj trzeba zwrócić uwagę na bez dwóch zdań fenomenalny wstęp do gry. Wyobraźcie sobie, że znajdujecie się w przydrożnym barze gdzieś pośrodku amerykańskiego pustkowia, w tle przygrywa „You’ve Got Another Thing Coming” Judas Priest, a paru miejscowych pijaczków bajeruje barmankę. Potem na scenę wchodzi Tommy, główny bohater gry, i po krótkiej rozmowie ze starszym Indianinem, jego dziadkiem, spuszcza wcześniej wspomnianym koneserom napojów wyskokowych różnorakiejj jakości wpiernicz za dobieranie się do jego narzeczonej za ladą, Jen. Oczywiście mógł to zrobić w bardziej subtelny sposób, a nie od razu kluczem francuskim, ale na roztrząsanie moralności tego czynu brak czasu. Otóż, za oknem rozlega się wycie wilków, telewizor wyświetla kanał alarmowy, zakłócenia powodują, że w szafie grającej włącza się „(Don’t Fear) the Reaper” Blue Oyster Cult, a wszyscy obecni zostają wraz z barem wessani na pokład obcego statku. Od tego momentu Tommy, uwolniony przez tajemniczych Ukrytych, wyrusza w nieznane w poszukiwaniu swoich bliskich i odpowiedzi na pytanie: co się właśnie do licha stało. I ani opis, ani film na YouTube nie oddaje tego, jak dobre jest to rozpoczęcie gry. Powinno się i zdecydowanie warto zobaczyć to na własne oczy, bo zbudowany w nim klimat jest naprawdę świetny.

A sama gra, jako strzelanka jest faktycznie bardzo dobra. Historia ciekawie się rozwija, choć należy do raczej krótkich, bo ukończenie Preya zajmuje jakieś 3-4 godzinki, więc wystarczy jeden, dłuższy wieczór. Długość tytułu sprawia, że zaczynam poddawać w wątpliwość popularne w Internecie hasła, że „kuuuuur… kiedyś to gry były dłuższe! Kwik! Nie to, co teraz! Kiedyś to były czasy, teraz już ni ma czasów”. Szczególnie, że Prey pochodzi sprzed ery Modern Warfare, które przecież zapoczątkowało trend krótkich, filmowych shooterów, co moim zdaniem w przypadku strzelanek jest dobre, bo uniemożliwia to znudzenie bądź zmęczenie się nimi. Niemniej, wydaje mi się, że Prey byłby w stanie spokojnie pociągnąć dłuższą kampanię, a to ze względu na dość ciekawą mechanikę gry opierającą się mocno na zabawach z grawitacją i portalami między różnymi lokacjami. No, i dochodzi do tego fakt, że sam Tommy potrafi poruszać się zarówno po świecie żywych jak i duchów. Indiańskich, dodam. Muszę również powiedzieć, że Prey naprawdę dobrze się zestarzał i nawet po ponad dziesięciu latach broni się zarówno wizualnie, fabularnie, oraz gameplayowo. Zdecydowanie jest to jeden z ciekawszych tytułów, do których warto wrócić nawet po latach.

Komentarze

  1. A myślałem, że to ja jakoś za szybko przeszedłem Preya! Kupiłem sobie wersję na 360 po tym, jak gra weszła do wstecznej kompatybilności XONE i przeszedłem w dwa popołudnia, co mnie aż zdziwiło. Ale grze trzeba oddać, ze jest niezwykle klimatyczna i rządzą nią świetne mechaniki. To jedna z niewielu strzelanek, które ukończyłem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najlepsze jest to, że howlongtobeat.com podaje ok. 8 godzin średnią czasu potrzebnego na przejście go. Także jak na liczniku miałem jakieś 3, a czułem, że zbliżam do finału to ręce mi opadły i się przeraziłam, że strasznie to rozciągnięte będzie.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty