Artefakty Pogranicza (324)

 

Dziś przyjrzymy się dwóm rozszerzeniom - Tomb Raider III: The Lost Artifact Remastered oraz The Elder Scrolls Online: Horns of the Reach. Pierwszy z nich pozwala nam ponownie wcielić się w niezłomną Larę Croft, eksplorując nowe poziomy pełne zagadek i pięknych scenerii, choć nie bez pewnych fabularnych niedociągnięć. Drugi zabiera nas do mrocznych lochów i oblężonych twierdz, gdzie walczymy przeciwko plądrującym Pogranicze Renegatom, oferując przy okazji zarówno filmowe doznania, jak i kilka rozczarowań.

Posłuchajcie…

Tomb Raider III: The Lost Artifact Remastered

Dodatek

Producent: Aspyr

Rok wydania: 2024

Grałem na: PlayStation 5

Gra dostępna również na: Xbox Series X/S, Xbox One, PlayStation 4, Nintendo Switch, PC

Moja recenzja Tomb Raider III: The Lost Artifact Remastered na Pograne.eu

Dodatek do recenzji dostarczył wydawca.

W życiu bywa tak, że czasami coś się zapodzieje. Telefon, słuchawki, klucze, takie tam… Każdy z nas doświadczył w którymś momencie swojego życia tego paskudnego uczucia i nawet tak renomowana archeolożka jak Lara Croft nie jest pod tym względem wyjątkiem. Wyobraźcie sobie, że podczas jej eskapad gdzieś zawieruszył się piąty starożytny artefakt zdolny do mutowania ludzkiego DNA. Sprawa to przykra, ale zamiast płakać nad rozlanym mlekiem, lepiej odpalić odświeżoną wersję dodatku The Lost Artifact do Tomb Raider III i zwyczajnie go odnaleźć, zanim dobiorą się do niego złoczyńcy, pracujący pod przykrywką firmy SLiNC.

Klasycznie dla rozszerzeń tej serii wszystkiego dowiecie się jedynie z dołączonej do gry instrukcji. No, przynajmniej w przypadku oryginalnego wydania. Jeżeli The Lost Artifact zamierzacie poznać w ramach kolekcji Tomb Raider I-III Remastered, to albo będziecie grali w ciemno, samemu dopowiadając sobie historię, albo zajrzycie do internetu. Szkoda, bo pod względem fabularnym jest to najbardziej rozbudowane rozszerzenie ze składanki. Pojawiają się tu chociażby starzy znajomi, którym poskąpiono niestety jakiegokolwiek przerywnika czy chociażby skrawka dialogu, tłumaczącego ich pojawienie się, a i sama opowieść miała potencjał stać się czymś interesującym, gdyby tylko nie potraktowano jej po macoszemu. Całe szczęście, że seria ta w czasach swojej świetności stała nie fabułą, a rozgrywką.

Ta – podobnie jak w podstawowej wersji Tomb Raider III – jest wyśmienita nawet po latach, lecz nie należy spodziewać się żadnych nowych mechanik czy pomysłów. To po prostu zestaw nowych poziomów, których zaliczenie powinno zająć Wam jakieś 2-3 godziny. Twórcy wykazali się przy tym sporą pomysłowością, bo nowe lokacje mocno wyróżniają się na tle oryginału. Kampanię podzielono tym razem na 6 nieco krótszych misji, dzięki czemu zwiedzimy szerszy zakres miejscówek, niż w poprzednich rozszerzeniach. Udamy się zatem do ruin szkockiego zamku, zniszczonych tunelów metra pod Londynem, podwodnego laboratorium, a nawet paryskiego zoo, które skrywa mroczny sekret. Wszystkie miejscówki prezentują się przy tym absolutnie prześlicznie, co najwidoczniej wiedzieli również sami twórcy, bo notorycznie bawią się kamerą, umiejscawiając ją w taki sposób, by pokazać graczom przepiękną panoramę danej lokacji.

Narzekać można tak naprawdę wyłącznie na poziom trudności, który w przypadku The Lost Artifact jest wyjątkowo niski. Walki jest tutaj mało, zagadki w najmniejszym stopniu nie sprawią, że zaczniecie podważać swoją inteligencję, a wyzwania zręcznościowe są nimi w zasadzie wyłącznie z nazwy. Osobiście absolutnie nie mam z tym problemu, ba, po maratonie z całą oryginalną trylogią taki stan rzeczy był miłą odmianą, pozwalając mi odetchnąć i po prostu cieszyć się ślicznymi widoczkami oraz eksploracją delikatnie bardziej otwartych względem oryginału poziomów.

W efekcie pomimo fabularnych braków i wtórności mechanik, Tomb Raider III: The Lost Artifact jawi mi się jako idealny epilog oryginalnej trylogii. To taki Tomb Raider w pigułce, zawierający wszystkie najlepsze cechy oryginału oraz niestety jego bolączki, jeno kondensujący w je do mniejszej formy. Wciąż wspinamy się zatem po ścianach, czołgamy się w szczelinach i strzelamy do przeciwników, od czasu do czasu wskakując za stery jakiegoś pojazdu. Jeżeli spodobał Wam się Tomb Raider III, to z dużym prawdopodobieństwem zrobi to również The Lost Artifact.

The Elder Scrolls Online: Horns of the Reach

Dodatek

Producent: ZeniMax Online Studios

Rok wydania: 2017

Grałem na: PlayStation 5

Dodatek dostępny również na: PlayStation 4, Xbox Series X/S, Xbox One, PC

Dodatek do recenzji dostarczył wydawca.

Jestem prostym człowiekiem, więc przyciągają mnie zadziorne tytuły, a Horns of the Reach tej zadziorności ma w moim odczuciu aż nadto. Nie skłamię zatem, mówiąc, że przygotowując się do wyprawy na Pogranicze (ang. The Reach), by wspomóc Nordów w walce z Pogranicznikami (ang. The Reachmen), czułem niemałą ekscytację. Zwłaszcza że Shadows of the Hist – wcześniejszy dodatek – oczarował mnie swoimi lokacjami. Okazało się jednak, że o ile pod względem artystycznym oba wprowadzone w rozszerzeniu „lochy” – Bloodroot Forge i Falkreath Hold – prezentują się naprawdę nieźle, o tyle już to, co w nich na nas czeka, niekoniecznie jest czymś, o czym warto układać pieśni.

Bloodroot Forge zabiera nas do ruin tytułowej starożytnej kuźni, położonej głęboko w górach Jerrall, której ognie rozgorzały na nowo, kiedy renegacki klan Dreadhorn zaczął odbywać w jej środku rytuały krwi, składając w ofierze porwanych Nordów. Fabularnej zawiłości tu tyle, co uczciwości u khajiickiego kupca. Celem Pograniczników jest wzmocnienie swojej armii, naszym pokrzyżowanie ich planów. Tyle dobrego, że sama lokacja prezentuje się naprawdę nieźle, wymagając od czasu do czasu wykazania się odrobiną zręczności podczas przeskakiwania między głazami, pływającymi w rzekach lawy, lub zamykając arenę na otoczonej magmą wysepce.

Problem w tym, że bossowie – wiedźma Caillaoife, minotaur Galchobhar i golem Earthgore Amalgam – nie powalają. W większości to po prostu wielcy przeciwnicy nieoferujący ciekawszych mechanik, które wyróżniłyby ich z tłumu regularnych przeciwników. Wyjątkiem jest jednie Caillaofie, potrafiąca wyczarować dookoła siebie ścianę cierni, odcinając od siebie tych graczy, którzy nie znajdowali się wówczas tuż koło niej. Wizualnie wygląda to naprawdę ładnie, a przy okazji potrafi rozdzielić i w efekcie osłabić grupę.

Zdecydowanie lepiej wypada na szczęście Falkreath Hold, czyli znajdująca się pod oblężeniem Pograniczników twierdza. Znów, fabularnie nie ma tu niczego nazbyt interesującego, bo całość sprowadza się do odbicia miasta z rąk Renegatów, ale już sam loch zaprojektowano naprawdę zmyślnie. W trakcie przebieżki po ulicach miasta towarzyszyć będą nam nie tylko jego mieszkańcy oraz przeciwnicy, ale także nieustający deszcz pocisków. Nie jest to w żadnym wypadku utrudnienie, ale czyni doświadczenie dużo bardziej dynamicznym i wizualnie ekscytującym.

Lepiej wypadają również bossowie. Tych ponownie mamy trzech – mamuta Siege Mammooth, wspieranego przez trzech nekromantów kościanego kolosa Cernunnona oraz przewodzącego Pogranicznikom minotaura imieniem Domihaus the Bloody-Horned. Każda potyczka znacząco różni się od siebie. Kolos potrafi wskrzesić poległych nekromantów i na jakiś czas zniknąć z pola walki, a minotaur wymusza unikanie jego potężnych ataków, chowaniem się za filarami, a sama walka stanowi wizualną ucztę. Najbardziej standardowo wypada mamut, aczkolwiek przyznam, że „zwyczajność” tego przeciwnika była całkiem odświeżająca.

Każda z instancji posiada oczywiście swój trudniejszy wariant, zmieniający nieco zasady rozgrywki. W Bloodroot Forge chociażby arena podczas finałowej potyczki powoli zalewana jest przez lawę, a w Falkreath Hold z kolei unikanie ataków minotaura zostaje utrudnione przez zniszczenie niektórych z filarów. W nagrodę za ich ukończenie dostaniemy natomiast specjalną saladę ze zwierzęcą czaszką dla tego pierwszego i szamańskie malowanie skóry dla drugiego. Ponadto odblokowuje to sposobność do zakupu nowej posiadłości - Hakkvild's High Hall – za gotówkę, a nie walutę premium. Jeżeli jednak wolicie łatwiejsze doświadczenie, to otrzymacie możliwość skompletowania łącznie pięciu zestawów uzbrojenia, wizualnie czerpiącego ze stylu piktów. Każdy zestaw, poza pięknymi rogami na hełmie, zapewnia przy tym szereg bonusów do statystyk. Dodatkowo pierwsze wejście do którejkolwiek z instancji odblokowuje nową emotkę „Bull Horns”, pozwalającą na poudawanie byka.

Jestem zatem nieco rozdarty w swojej ocenie Horns of the Reach. Z jednej strony instancja Falkreath Hold miło mnie zaskoczyła, oferując dość „filmowe” doświadczenie. Z drugiej jednak Bloodroot Forge stanowi raczej zawód, nawet pomimo kilku niezłych pomysłów. Poza tym zawartość rozszerzenia nie wybija się ponad przeciętną. Miłą opcją jest możliwość zakupienia nowego domu za gotówkę, ale już wygląd nowych zestawów uzbrojenia nie przypadł mi jakoś wyjątkowo do gustu (no, poza rogami. Rogi na hełmach są zawsze mile widziane), a nowa emotka to raczej ciekawostka, aniżeli sensowny dodatek. Poczekałbym zatem na przecenę, bo Falkreath Hold jak najbardziej warto sprawdzić, ale to zdecydowanie za mało, by uzasadnić pełną cenę.

 

Komentarze

Popularne posty