Przygody (323)
W tym tygodniu przeżyjemy masę przygód, od
odświeżonego Tomb Raider III Remastered, , po rozszerzenia Dark
Brotherhood i Shadow of the Hist do The Elder Scrolls Online, które przeniosą Was
do mrocznego świata morderczych gildii i niezbadanych zakątków historii
Tamriel. Na deser czeka nas także nowa odsłona kultowej serii Leisure Suit
Larry: Wet Dreams Don't Dry wraz z darmowym dodatkiem Happy Ending.
Posłuchajcie…
Tomb Raider III Remastered
Gatunek: Akcja
Producent: Aspyr
Rok wydania: 2024
Grałem na: PlayStation 5
Gra dostępna również na: Xbox Series X/S,
Xbox One, PlayStation 4, Nintendo Switch, PC
Moja recenzja Tomb Raider III Remastered na Pograne.eu
Grę do recenzji dostarczył wydawca.
The Elder Scrolls Online: Dark
Brotherhood
Dodatek
Producent: ZeniMax Online Studios
Rok wydania: 2016
Grałem na: PlayStation 5
Dodatek dostępny również na: PlayStation
4, Xbox Series X/S, Xbox One, PC
Dodatek do recenzji dostarczył wydawca.
Mroczne Bractwo i już wiadomo, że wesoło nie będzie. No, przynajmniej
pod względem klimatu, bo w zakresie oferowanej zawartości dodatek Dark
Brotherhood do The Elder Scrolls Online prezentuje się całkiem zacnie. To
bowiem drugie i jednocześnie ostatnie rozszerzenie, skupiające się na nowej
gildii, w tym wypadku tytułowym Mrocznym Bractwie, czyli w zasadzie sekcie,
zrzeszającej płatnych morderców, czczących Nocną Matkę.
Dziw bierze, że ta – w moim odczuciu – najbardziej charakterystyczna z
frakcji w serii musiała odczekać aż dwa lata na swój debiut w The Elder Scrolls
Online i otwarcie swoich wrót na świeżych rekrutów. Każdy chętny, choć bacznie
obserwowany, otrzyma dostęp do całkowicie nowej linii fabularnej w Gold Coast –
malutkiej i wbrew nazwie raczej średnio urodziwej (ot, dwa średniej wielkości
miasta i kilka szaroburych pagórków pokrytych ruinami), podczas której zmuszeni
będą kompletnie zerwać z jakąkolwiek fasadą bohaterstwa, by mordować za
pieniądze.
Przyznam, że Mroczne Bractwo nigdy nie było moją ulubioną gildią w
serii, ale zawsze darzyłem je pewnym respektem za dziwaczny niepokój, który
towarzyszył powiązanym z nim zadaniom. Toteż spodziewałem się, że choć w historii
Dark Brotherhood nie zakocham się najpewniej, jak w tej z Thieves Guild, to
zapewni mi ona przynajmniej kilka ciekawych doświadczeń. Dokładnie tak też się
stało. Mamy tu bowiem do czynienia z całkiem niezłą opowieścią o łowcy stającym
się zwierzyną, bo dość szybko okazuje się, że ktoś z uporem maniaka morduje
kolejnych członków stowarzyszenia, a całość dodatkowo wzbogacona jest o nawet
przyjemne polityczne przepychanki między Imperium, Zakonem Godziny a piracką
bandą Czerwonych Żagli (Red Sails w oryginale, oficjalnego tłumaczenia brak).
Brak tutaj jednak równie charakterystycznych postaci, co w przypadku
tych z Gildii Złodziei. Przynajmniej jeżeli mowa o tych z największą ilością
czasu antenowego. Wiecznie spisującu wszystkom Green-Venom-Tongu czy duet Kora
i Hildegard wypadają świetnie, ale zepchnięto ich na drugi plan, pozwalając im
rozwinąć skrzydła wyłącznie w pojedynczych (i naprawdę dobrych, zabierających
nas w zupełnie nowe lokacje) misjach.
Całe szczęście, że same zadania to już powiew świeżego powietrza. Jako
że wcielamy się w członka bractwa zabójców, domeną naszych działań jest cień,
więc premiowane jest ciche zadanie. Nie jest przy tym obligatoryjne, przez
wszystkie zadania możemy się po prostu przerąbać przez strażników. Minusem
takiego rozwiązania będzie jednak olbrzymia nagroda wyznaczona za naszą głowę,
co skutecznie utrudni późniejsze poruszanie się po miastach czy też zakupy. Część
misji oferuje również opcjonalne wytyczne, wynagradzające nasz trud lepszymi
nagrodami za wykonanie zadania. Sporym ułatwieniem jest natomiast nowa
umiejętność – Blade of Woe – pozwalająca na ciche i natychmiastowe zabójstwo
celu, o ile wcześniej zakradliśmy się do niego bez zostania wykrytym.
Samo Blade of Woe możemy dodatkowo ulepszać poprzez nowe drzewko
skilli. W efekcie skrytobójstwa pozwolą nam nie tylko pozbyć się strażników
bądź celu bez podnoszenia rabanu, ale obdarzą nas ponadto przyjemnymi bonusami,
jak chociażby zwiększenie prędkości poruszania się zaraz po morderstwie czy też
zmniejszeniem wysokości nagród wyznaczanych za naszą głową za atakowanie
NPC-ów. Drzewko ma dwanaście poziomów, a by je wymaksować należy poświęcić
nieco czasu i podjąć się kilku zleceń Mrocznego Bractwa.
Te stanowią przy okazji większość dodatkowej zawartości Dark
Brotherhood. Regularnych, fabularnych zadań pobocznych jest stosunkowo
niewiele, ale skutecznie nadrabiają to Kontrakty i Sakramenty Bractwa. Te
pierwsze zabierają nas na mordercze przygody po całym Tamriel, wymagając
wyłącznie odnalezienie celu i wyeliminowania go. Te drugie z kolei odbywają się
w zamkniętych lokacjach i są tylko trzy, ale otwierają nam drogę do Litanii
Krwii, czyli dłuższego zadania, w którym naszym celem jest wymordowanie piętnastu
celów, rozsianych po wszystkich dostępnych krainach. Brzmi trochę jak deja vu,
ale o ile w trakcie Kontraktów nasze ofiary oznaczane są automatycznie, gdy
tylko się do nich zbliżymy, Litania wymaga od nas ich samodzielnego
zidentyfikowania na podstawie cech charakterystycznych.
Poza tym zabraknąć nie mogło pomniejszych aktywności. Fani bezmózgiej
rąbanki ucieszą się na widok dwóch aren oraz publicznych lochów, a
kolekcjonerom prawdopodobnie pocieknie ślinka, gdy dowiedzą się o trzech
(całkiem schludnych, aczkolwiek raczej standardowo wyglądających) zestawach
uzbrojenia do skompletowania i paru motywach opancerzenia (tu warto wspomnieć o
świetnie prezentującym się stylu minotaura). Do tego parę kostiumów i to w
zasadzie wszystko.
Dark Brotherhood pod względem zawartości jest zatem nieco mniejszym
rozszerzeniem, niż Thieves Guild (nie wspominając już o wcześniejszym
Orsinium), ale jednocześnie stanowi produkt bardzo spójny i przemyślany.
Stawiające na cichą rozgrywkę zadania, nowa skrytobójcza umiejętność, fajnie
zaprojektowane misje poboczne, a nawet ponure widoki Gold Coast świetnie
wpisują się w klimat Mrocznego Bractwa. Nie obraziłbym się za ciekawszych
bohaterów głównego wątku lub nowe instancje, lecz wciąż przy Dark Brotherhood
spędziłem kilka przyjemnych godzin, a samo rozszerzenie, choć nie przebiło w
moim prywatnym rankingu Thieves Guild, to znajduje się w nim całkiem wysoko,
chociażby za sprawą swojej jakże unikalnej atmosfery.
The Elder Scrolls Online: Shadow of the Hist
Dodatek
Producent: ZeniMax Online Studios
Rok wydania: 2016
Grałem na: PlayStation 5
Dodatek dostępny również na: PlayStation
4, Xbox Series X/S, Xbox One, PC
Dodatek do recenzji dostarczył wydawca.
Niby z miejsca można by było spisać dodatek Shadow of the Hist do The
Elder Scrolls Online na straty, bo jego głównymi bohaterami są Argonianie (a
kto by tam się chciał z jaszczurkami w błocku taplać), ale straciłoby się
wówczas okazję do sprawdzenia dwóch naprawdę fajnie zaprojektowanych lochów.
Rozszerzenie to stanowi bowiem pierwszy wydany do ESO „dungeon pack” i przyznać
muszę, że ZeniMax przy swoim lochowym debiucie mocno trzyma fason.
Warto w tym miejscu odnotować, że Shadow of the Hist to przy okazji otwarcie
do dłuższej linii fabularnej „Daedric War”, która na dobre rozgorzała w
stanowczo większym dodatku Morrowind. Przynajmniej w teorii, bo w praktyce oba
powiązane z instancjami questy stanowią niepowiązane z wydarzenia z Vvardenfell
opowieści, a jedynym łącznikiem jest kawałek dialogu z jedną z postaci.
Omijając Shadow of the Hist, nie stracicie zatem zbyt wiele w fabularnym
aspekcie, ale zdecydowanie warto się pokusić, bo oba lochy oferują niezgorsze
wyzwanie i kilka całkiem przyjemnych widoczków.
Jeżeli łakniecie przede wszystkim tych ostatnich, to zacząć powinniście
od Ruins of Mazattun – malowniczych ruin starożytnego argoniańskiego miasta, w
których zniewoleni przez plemię Xil-Xath mieszkańcy okolicznych wiosek zmuszani
są do pracy nad jego rekonstrukcją. Lokacja jest absolutnie przepiękna, choć
jej labiryntowy układ nie zawsze ma sens (stąd alternatywna nazwa - Puzzle
City). W instancji czekać będzie na Was czterech bossów i o ile dwóch pierwszy
nie wybija się jakoś specjalnie, to już Xal-Nur the Slaver i rządząca
plemieniem Tree-Minder Na-Kesh wypadają świetnie, nie tylko wymuszając szybkie
adaptowanie się do sytuacji na arenie (zalewanie jej kwasem, wysysające energię
totemy), ale też zapewnia piękne widoki, którymi nacieszyć można się, gdy już
opadnie bitewny kurz. Jedynym problemem jest tak naprawdę zagadka z zamkniętymi
w klatkach Argonianami, która jest na tyle mało intuicyjna, że nadal nie wiem,
jak udało się ją nam rozwiązać.
Cradle of Shadows stanowi już bardziej standardowy loch, za który służy
dawny imperialny fort, przejęty teraz przez ugrupowanie Silken Ring,
zrzeszające asasynów-dezerterów z Mrocznego Bractwa, Morag Tong i
argoniańskiego Shadowscales. Gdyby tego było mało, to grupa ta obrała sobie za
cel mordowanie informatorów swoich byłych pracodawców. Cel jest zatem prosty –
ukrócić zarówno ten proceder, jak i żywoty go dokonujących. To właśnie to
zadanie nawiązuje do wojny daedr, więc fabularne świry zdecydowanie powinny
zacząć właśnie od Cradle of Shadows.
Sama instancja nie jest natomiast jakoś przesadnie zachwycająca pod
względem wizualnym. Ot, ciemne jaskinie przerzedzane niekiedy opuszczonymi
komnatami, w dodatku pełne pająków. Tym, co wyróżnia Cradle of Shadows, jest
natomiast mechanika ciemności, która spowija graczy, spowalniając ich ruchy i
powoli wysysając z nich życie. Jest to jednak bardziej niewygoda, aniżeli
faktyczne utrudnienie, ale warto poruszać się od jednej oświetlającej dalszą
drogę latarni do kolejny, czasami chwytając podręczny kaganek, by uniknąć
nieprzyjemności.
Również walki z bossami (tych jest aż pięć) korzystają z tej mechaniki,
choć same potyczki są w większości raczej mało skomplikowane. Wyjątkiem jest
jedynie finałowe starcie z Velidreth, który nie tylko jest całkiem wymagający,
ale też co jakiś czas teleportuje graczy z dala od areny, zmuszając ich do
przejścia „ścieżki zdrowia”, by na nią wrócić. Trzeba uważać, bo niekiedy może
w ten sposób rozdzielić całą grupę, stwarzając tym samym jeszcze większe
zagrożenie dla powodzenia misji.
W nagrodę za nasze trudy otrzymujemy możliwość skompletowania pięciu
zestawów uzbrojenia – plemienne Heem-Jas' Retribution, Aspect of Mazzatun i
Amber Plams dla Ruins of Mazzatun oraz bardziej imperialne Hands of Mephala i
Gossamer dla Cradle of Shadows. Kompletować warto, bo każdy komplet zapewnia
miłe bonusy, jak chociażby potężna regeneracja życia i many po otrzymaniu
obrażeń w przypadku Heem-Jas’ Retribution. Zaliczenie instancji na wyższym
poziomie trudności zaowocuje dodatkowo nowymi skórami (dosłownie) dla postaci.
Można zatem wyglądać jak oblany żywicą biedak lub ktoś właśnie odarty ze skóry.
Pierwsze wejście do któregokolwiek lochu odblokuje ponadto nową, heroiczną
osobowość, czyli zestaw animacji dla bohatera. Raczej nijaki, dodam.
Zawartości – jak to w przypadku „dungeon packów” bywa – nie ma zatem w
Shadow of the Hist zbyt wiele, ale jej jakość skutecznie rekompensuje krótki
czas trwania. Ten, swoją drogą, również wypada całkiem nieźle. Poszczególne
lochy wydają się nieco dłuższe niż w Harrowstorm czy Scions of Ithelia, choć
wciąż mowa tu raczej o godzinie-półtorej przy jednorazowym przejściu.
Oczywiście skompletowanie wszystkich zestawów uzbrojenia, odblokowanie skórek i
zaliczenie nowych achievementów skutecznie wydłuży czas gry spokojnie do
kilkunastu godzin, ale nawet i bez robienia tego wszystkie Shadow of the Hist
warte jest sprawdzenia.
Leisure Suit Larry: Wet Dreams Don’t Dry
Gatunek: Przygodówka
Producent: CrazyBunch
Rok wydania: 2018
Grałem na: PC
Gra dostępna również na: Xbox One,
PlayStation 4, Nintendo Switch, Mac, iOS, Android
Ach, Larry! Seria, która – jak mogło się wydawać – skazana jest w
obecnych czasach na zapomnienie ze względu na swoje problematyczne dla wielu
założenia. Jej protagonistą jest bowiem ponad czterdziestoletni prawiczek, a
głównym celem do zaliczenia jest wyzwolenie się w końcu z oków dziewictwa,
podpierając się przy tym nieustępliwą bajerką i desperacją. Dobrze nie wróżyły
też poprzednie dwie mocno nieudane odsłony – Magna Cum Laude i Box Office Bust
– które swoim prostactwem wepchnęły markę do lodówki na długie lata. Mógł to
być koniec podrywacza w białym gajerze, ale niespodziewanie niemieckie CrazyBunch
postanowiło przenieść Larry’ego do naszych czasów. Całkiem dosłownie, bo
bohater dziwnym i niewyjaśnionym trafem przenosi się z lat 80. do XXI wieku.
Zabieg to całkiem sprytny, bo pełniący dwie funkcje. Pierwszą jest
możliwość zachowania tego samego protagonisty, dzięki czemu Larry, którego
poznajemy w Wet Dreams Don’t Dry to dokładnie ta sama osoba, która dekady temu
„podbijała serca” dam Lost Wages (a także wielu innych dziwnych miejsc), nawet
jeśli zagięcie czasoprzestrzeni następuje, zanim ten jeszcze zdołał pozbyć się
swojego małego kompleksu. Nie trzeba było zatem wymyślać go od zera lub na siłę
łączyć nowego mistrza podrywu ze starym, jak było to w przypadku Larry’ego
Lovage’a, co z dużą dozą prawdopodobieństwa skończyłoby się tragicznie (patrz:
wspomniany przed chwilą nieszczęśnik). Druga funkcja to natomiast otworzenie
drogi do całego szeregu żartów i gagów, związanych ze zmianami w zawiązywaniu
znajomości, związkach, podejściu do seksu i całej masie innych rzeczy, które
zaszły w przeciągu ostatnich czterdziestu lat.
Seria Leisure Suit Larry, choć niekiedy postrzegana jako „porno
gierka”, od zawsze była komedią i nie inaczej jest w przypadku Wet Dream Don’t
Dry. Amatorzy wyszukanego humoru raczej pokręcą nosem, ale jeśli bawią Was
seksualne gry słowne i wszędobylskie falliczne (lub związane z innymi częściami
ciała) kształty, to rechotać będziecie niczym podekscytowane żabki. Zaznaczyć
trzeba jednak, że brak współudziału Ala Lowe’a – twórcy Larry’ego – wyraźnie
czuć. Poziom humoru osobiście uważam za raczej prostacki i mało inteligentny.
Zdarzają się lepsze żarty, ale niestety większość swoim polotem plasuje się
gdzieś pomiędzy napisami na ścianie Pietrka Kogucika. Zaśmiać się zaśmiałem,
januszowy uśmieszek też parę razy zagościł na moim licu, ale nawet krzak w
kształcie penisa bawi wyłącznie do pewnego momentu. Lepiej wypadają żarty
nieseksualnej natury, w tym liczne nawiązania do historii serii i łamanie
czwartej ściany, choć i wśród nich znalazło się kilka o subtelności czołgu (ot,
wystarczy wspomnieć pewnego prezydenta, który pojawia się w grze).
Scenariusz jest zdecydowanie najsłabszym aspektem Wet Dreams Don’t Dry.
W żadnym razie nie można tutaj oczywiście mówić o żadnej tragedii. Jest
kompetentny i zapewnia całkiem przyjemne oraz beztroskie doświadczenie, lecz
brak w tym wszystkim jakiejś głębi. Jasne, Leisure Suit Larry nigdy nie było
serią o wyjątkowo wciągającej historii, więc i tutaj zbyt wiele nie należało
się spodziewać. Niemniej Al Lowe potrafił ubrać te wszystkie elementy fabularne
w taki sposób, że chciało się wiedzieć, co też czeka na nas za rogiem. W Wet
Dreams Don’t Dry po prostu płynie się przez opowieść, nie przywiązując się
zbytnio do żadnej z postaci, a sam wątek główny, związany z prototypowym
PiPhone’em firmy Prune, nie posiada nawet sensownego zakończenia. Jeżeli
liczycie, że Larry’ego po wszystkich perypetiach czeka jakaś nagroda (i nie,
nie chodzi o tylko o seks, Lowe był ponad to), to cóż…
Twórców należy natomiast pochwalić za to, jak zgrabnie przenieśli samą
formułę we współczesne czasy. Wet Dreams Don’t Dry to bowiem klasyczna
przygodówka w nowym wydaniu. Oznacza to bowiem, że wciąż musimy szukać na
planszach elementów do interakcji, później łączyć je ze sobą w podręcznym
ekwipunku lub wykorzystywać na innych przedmiotach z otoczenia (ewentualnie w
akcie desperacji próbować wszystkiego na wszystkim), ale wszystko odbywa się
tutaj w zasadzie kontekstowo. Lewy przycisk myszy to użycie, prawy to
obejrzenie. Tyle, nie trzeba już żonglować różnymi typami interakcji ani
obawiać się nagłej śmierci lub dojścia gdzieś bez możliwości powrócenia po
kluczowy przedmiot, którego zapomnieliśmy zabrać, jak było to w klasycznych
przygodówkach Sierry.
Będąc przy nich, nie można nie wspomnieć o cudownym zaadaptowaniu
znanego fanom systemu punktów, który tutaj oznacza naszą ocenę w aplikacje
Bimber (tak, chodzi o Tindera), służącej nam tutaj do poznawania nowych
potencjalnych partnerów. Słodkie to i całkiem inteligentne. Szkoda jedynie, że
podobnie nie potraktowano genialnego narratora z oryginalnych odsłon serii. Ten
trafił tu niestety pod topór, a jego jedyną namiastką pozostaje Pi, czyli SI
naszego PiPhone’a, od czasu do czasu komentująca poczynania Larry’ego i wchodząca
z nim w dialog. Brak jej niestety tego samego ciętego, acz serdecznego dowcipu poprzednika.
Jej wieczne poirytowanie i szczere zażenowanie szybko męczy.
Czymże byłaby jednak przygodówka, gdyby nie zagadki? Tych jest tutaj
mnóstwo, ale już ich poziom jest drastycznie nierówny. Sporą ich część można
rozwiązać na „chłopski rozum” lub przełączając się na nieco bardziej
abstrakcyjne myślenie, bo przecież twardy ogórek można połączyć z gumową
końcówką przepychaczki, by móc jej ponownie użyć. Zdarzają niestety i takie,
których poziom absurdu przebija wszelkie skale, bo jak inaczej nazwać moment, w
którym należy złapać szczura, wkładając śmierdzący serem wibrator do
prezerwatywy i łącząc to jeszcze ze zużytą rolką papieru toaletowego? Część
przedmiotów do zdobycia jest dodatkowo tak poukrywana, że za nic w świecie nie
pomyślałbym, że stanowią coś więcej, niż tylko dekorację, jak chociażby
metalowy stanik na jednym z zawieszonych wysoko na ścianie gargulców, do
którego zdjęcia Larry musi użyć telekinezy (serio). Na papierze brzmi to
śmiesznie, w rzeczywistości frustruje.
Kontrowersyjnie ma się również sprawa oprawy. Do tej trzeba się
niestety przyzwyczaić. Osobiście byłem do „kreski” wyjątkowo sceptycznie
nastawiony, ale po kilku godzinach spędzonych z grą nawet ją polubiłem.
Prezentuje się to schludnie i przyjemnie dla oka, choć mimo wszystko wciąż jest
dla mnie ociupinkę zbyt kreskówkowo. Złego słowa powiedzieć nie mogę natomiast
o audio. Muzyka (co ciekawe, współtworzył ją Kai Rosenkranz, ten od Gothica)
plumka przyjemnie, a dubbing (jest i pełna polska wersja, choć niestety użyty
font nie uwzględnia polskich znaków) prezentuje się zacnie. W angielskiej
wersji nawet Larry brzmi jak klasyczny Larry, choć głosu użycza mu nowy aktor.
Leisure Suit Larry: Wet Dream Don’t Dry nie jest zatem najlepszą grą w
historii serii. Nie jest to też do końca dobra addycja do niej. Ot, po prostu
kompetentny produkt ze swoimi problemami, który mimo wszystko stanowi całkiem
niezły wybór, kiedy chcecie się wieczorem zrelaksować po długim dniu. Fani
klasyki nie powinni się jednak spodziewać, że Wet Dreams Don’t Dry pozwoli im
poczuć to, co czuli za czasów Ala Lowe’a. Można zatem sprawdzić, ale bez
nastawiania się na cokolwiek, co zapadnie w Waszej pamięci na dłużej.
Potraktujcie to jako bardziej jako niezobowiązujący romans, aniżeli szansę na
płomienną miłość.
Leisure Suit Larry: Wet Dreams Don’t Dry – Happy Ending
Dodatek
Producent: CrazyBunch
Rok wydania: 2019
Grałem na: PC
Dodatek dostępny również na: Xbox One,
PlayStation 4, Nintendo Switch, Mac, iOS, Android
Rok po premierze Leisure Suit Larry: Wet Dreams Don’t Dry studio
CrazyBunch wypuściło darmową łatkę, która z jednej strony wzbogaciła wydanie PC
o obsługę kontrolerów, a z drugiej dodała epilog Happy Ending w formie osobnej
„kampanii”. Była zatem szansa na to, że winy miałkiego oryginalnego zakończenia
zostaną odkupione. No, nie do końca tak się stało, ba, nowe zwieńczenie
pozostawia gracza z większą liczbą pytań, niż poprzednio, bo – jak domniemuję
ze zdjęć kontynuacji – otwiera furtkę dla wydanego w 2020 roku Wet Dream Dry
Twice.
Wcielamy się tutaj już nie w Larry’ego, a obiekt jego pożądania – Faith
Less, sekretarkę firmy Prune. Akcję Happy Ending podzielono na dwie linie
czasowe. Pierwsza, najciekawsza, to w zasadzie długi dialog, w którym poznajemy
początki korporacji. Druga, rozczarowująca, opowiada, co działo się z Faith
niedługo po finale, przybierając przy tym nieco bardziej przygodówkowy
charakter. Wolności nie mamy przy tym zbyt dużo, bo całość, niczym „Śmierć w
Wenecji”, odbywa się na małej łódce pośród oceanu. „Zagadaki” są wyjątkowo
proste, a całość doświadczenia kończy się w zasadzie dokładnie wtedy, kiedy
zaczynamy się dobrze bawić, urywając się nagle i bez sensu. Szkoda, bo zamiast
zamknięcia historii, otwiera się ona na nowo.
Komentarze
Prześlij komentarz