Król (350)
W MySims Kingdom byłem królewskim budowniczym, w Tomb Raider: Anniversary
podążałem szlakiem królów Atlantydy, a w dodatku Avatar: Frontiers of Pandora –
Tajemnice Gór Iglicowych sam stałem się w końcu królem, acz tylko przestworzy.
Posłuchajcie…
MySims Kingdom
Gatunek:
Symulator życia
Producent: EA
Redwood Shores
Rok wydania: 2008
Grałem na: Nintendo Switch
Gra dostępna również na: Nintendo Wii, PC
Moja recenzja MySims Kingdom na Pograne.eu
Moja recenzja MySims Kingdom w TrójKast #081 - Dildodoki
Grę do recenzji dostarczył wydawca.
Eksperyment się powiódł, przynajmniej do pewnego stopnia. MySims,
uproszczony spin-off serii The Sims, przez krytyków przyjęty został bowiem
raczej letnio. Ani nie był to pretendent do tytułu gry roku, ani wyjątkowego
kasztana. Ot, po prostu był, z kilkoma świetnymi pomysłami i paroma fatalnymi
decyzjami. Nie przeszkodziło to przy tym rozejść się grze jak ciepłe bułeczki,
zgarniając przy okazji rekord dla najlepiej sprzedających się „simsów” na
konsole Nintendo. EA poszło więc za ciosem i wypuściło rok później mocno
przeprojektowany sequel w postaci MySims Kingdom, który teraz po raz pierwszy w
historii mogą sprawdzić nie tylko posiadacze konsoli Ninny.
Zasiadając do zabawy tuż po przemęczeniu się przez MySims, mój zapał
przypominał raczej dogasającego w zlanej mżawką popielniczce papierosa, aniżeli
miło grzejący płomień ogniska. Czytaj: w zasadzie nie istniał. Wystarczyło
jednak kilka chwil z MySims Kingdom, bym zrozumiał, że EA Redwood Shores wzięło
sobie do serca krytykę, więc kontynuacja to zdecydowanie więcej, niźli tylko
średniowieczna skórka na sprawdzoną formułę. Ba, to w zasadzie kompletnie
odmienna produkcja, nawet jeśli dziejąca z protoplastą sporo elementów.
Znajomo brzmieć może chociażby zaczątek przygody, w którym tuż po
otrzymaniu od króla tytułu „królewskiego różdżkarza” (bądź różdżkarki, bo
powraca także prosty kreator postaci), zostajemy przez niego wysłani w świat,
by pomagać w odbudowywaniu się położonym na pobliskich wyspach tematycznym
królestwom. Świat nie jest już przy tym kolorową wydmuszką. Każda odwiedzana
wysepka może nie imponuje rozmiarem, ale za to potrafi zaskoczyć pomysłem na
siebie. Ot, trafiamy chociażby do zamieszkałej przez DJ-ów i imprezowiczów
Candypaloozy, albo na wulkaniczną wyspę, rządzoną przez szalonego naukowca.
Naprawdę jest się tu ciekawym, co też wymyślili twórcy, więc eksploracja w
MySims Kingdom to czysta przyjemność.
Od zera napisano też system zadań. Ten nie opiera się już tutaj
wyłącznie na kleceniu kolejnych mebelków, ba, mechanikę tę całkowicie wywalano,
pozostawiając jedynie jej namiastkę w postaci trybu budowlanego. Nowe elementy
budynków i meble do ich wnętrz odblokowuje się tutaj poprzez zbierane w trakcie
zabawy zwoje, wymagające do odczytania ich zawartości odpowiedniej liczby
konkretnych esencji. Te na całe szczęście zebrać trzeba tylko raz, by później
móc do woli cieszyć się nowymi dekoracjami. No, o ile mamy odpowiednią ilość
many oczywiście, aczkolwiek ta jest w MySims Kingdom marginalnym problemem, bo
jej zastrzyki dostaje się przy zbieraniu esencji, zaliczania kolejnych zadań
albo po prostu wymieniając na nią esencje u towarzyszącej nam koleżanki.
Dorzucono przy okazji mechanikę prądu, wymagającą od nas połączenia
pewnych urządzeń do źródła mocy. Przy pomocy rur dostarczymy kwiatom wodę z
pobliskiej fontanny, obroty wiatraka natomiast pomogą nam napędzić mechanizmy z
kół zębatych lub dostarczą prąd do automatu z grami. Proste to, ale całkiem
przyjemne i miło odświeżą formułę. Zadania zresztą nie ograniczają się tylko do
budowy, bo poza nią trzeba niekiedy chociażby zagonić zwierzaki do zagrody,
powstrzymać pająki od wchodzenia na koc piknikowy czy też przekonać kogoś do
swoich racji poprzez prościutkie drzewko dialogowe. W nagrodę dostaniemy
natomiast nie tylko namiary na kolejne wyspy czy królewskie punkty potrzebne do
wbijania kolejnych poziomów królestwa (finał, podobnie jak w pierwowzorze,
odblokowuje się na piątym), ale też różnorakie fatałaszki i fryzury.
MySims Kingdom to produkcja kierowana do młodszego odbiorcy i
kompletnie się z tym nie kryje. Toteż pełno jest tu głupawego i rubasznego
humoru, który rozbawi przede wszystkim dzieci, ale i dorośli mogą się czasem
uśmiechnąć pod wąsem. No, bo jak tu w geście aprobaty nie wypuścić powietrza
nosem, kiedy przyodziany w odpowiednią czapeczkę gołąb pocztowy wraz z listem
od króla, przynosi nam też kanapkę z masłem orzechowym, a towarzyszący nam w
przygodzie Buddy co rusz przebija kolejne rekordy głupoty, serwując przy w
międzyczasie czerstwe dowcipy? Nie da się, wiadomo.
Tu kończą się pozytywy, ale jednocześnie nie zaczynają się negatywy.
Taka sytuacja. Odświeżona wersja MySims Kingdom to bowiem zwykły port z
teksturami w wyższej rozdzielczości. Tylko tyle i aż tyle. W końcu przy MySims
twórcom udało się chociażby zepsuć kreator mebli i obciąć funkcje sieciowe.
Toteż fakt, że MySims Kingdom trafiło na Switcha i PC w wersji w zasadzie
niezmienionej, choć ładniejsze i pozwalającej teraz pogłaskać pewnego
dinozaura, uważam za sukces. Oczywiście nie obyło się bez drobnych zgrzytów, bo
wciąż za dziwne uważam pozbycie się sterowania ruchowego przy jednoczesnym
nieprzystosowaniu gry do dwóch gałek analogowych, przez co kierowanie kamerą
jest średnio wygodne (zwłaszcza że ta znajduje się teraz zdecydowanie bliżej
bohatera), ale to już drobnostka.
MySims Kingdom to zatem branżowy klasyk – sequel poprawiający wszystkie wady oryginału i kierujący tym samym serię na dobre tory. Choć zarówno MySims i jego kontynuacja trwają tyle samo, czyli około siedmiu godzin, to w tym drugiej czas ten nie dłużył się ani przez chwilę. W MySims Kingdom wciąż odkrywa się coś nowego i pomaga się mieszkańcom w znacznie bardziej zróżnicowanym zadaniach, a przy tym można dać upust swojej kreatywności w trybie budowania (choć nic nie stoi na przeszkodzie, by odwalić robotę po linii najmniejszego oporu). W moim odczuciu to świetna pozycja dla młodszego gracza, aczkolwiek przez brak polskiej wersji językowej ominie go spora ilość tekstu. Na szczęście nawet i bez tego można się tu całkiem nieźle bawić.
Tomb Raider: Anniversary
Gatunek: Przygodowa gra akcji
Producent: Crystal Dynamics
Rok wydania: 2007
Grałem na: PC
Gra dostępna również na: Nintendo Wii,
Xbox 360, PlayStation 3, PlayStation 2, PlayStation Portable
Na początku tego roku na rynek trafiła odświeżona wersja oryginalnej
trylogii Tomb Raider. Pierwsza część (choć można to rozszerzyć tak naprawdę na
wszystkie trzy) mimo tony pudru i kilku mechanicznych usprawnień dla wielu
wciąż okaże się nie lada przeprawą. Nic dziwnego, bo to tytuł niemalże
trzydziestoletni, pochodzący z czasów raczkującego 3D, czyli niejako Dzikiego
Zachodu tworzenia trójwymiarowych produkcji. No, ale przecież tekst ten tyczy
się nie pierwszego Tomb Raidera, a jego Tomb Raider: Anniversary, czyli jego
remaku z 2007 roku. Wspominam o nim jednak dlatego, że obie te gry pięknie
ilustrują różnicę między remasterem a remakiem.
O ile odświeżony Tomb Raider to dokładnie ta sama, choć ładniejsza i
nieco przyjemniejsza w odbiorze produkcja, o tyle Anniversary stoi na własnych
nogach, adaptując pierwowzór do współczesnych (przynajmniej w momencie
premiery) czasów. Całość hula na silniku otwierającego nowe kontinuum Tomb
Raider: Legend, więc poza zdecydowanie piękniejszą oprawą, spodziewać należy
się mechanik, których próżno szukać w oryginalne. Ot, Lara potrafi teraz nie
tylko skakać i wspinać się na kwadratowe bloki, ale też włazić na kolumny i
stawać na ich czubkach, śmigać po gzymsach, kręcić się na drążkach, a nawet
bujać się na lince z hakiem.
Wszystko to w zasadzie rewolucjonizuje sposób rozgrywki względem części
pierwszej, a przy okazji wymusiło na twórcach zaadaptowanie znanych fanom
poziomów do nowych możliwości. Wciąż ujrzymy tu wszystkie klasyczne widoki i
kultowe scenki, jak chociażby przebieżkę po koloseum, walkę z tyranozaurem
próby w greckiej świątyni, a jednak każdej z tych scen towarzyszy poczucie
świeżości. Weterani nieco prędzej połapią się w tym, co trzeba zrobić, ale już
dojście do rozwiązania może okazać się nieco trudniejsze, bo porzucić trzeba
będzie dawne przyzwyczajenia. Tomb Raider: Anniversary to zatem produkcja
bardzo znajoma, którą odkrywa się na nowo.
Psikus polega na tym, że rozgrywka z ówczesnych odsłon serii to swego
rodzaju loteria i nie inaczej jest w tym przypadku. Tomb Raider: Anniversary
zdecydowanie na plus należy zaliczyć walkę, która okazuje się tu zdecydowanie
bardziej intuicyjną, a i sami bossowie to już nie gąbki na pociski, a małe
zagadki i raczej proste (zresztą poziom trudności gry Crystal Dynamics jest
dość przystępny), które należy rozwikłać. Również sekwencje zręcznościowe
przybrały na dynamice, zarówno poprzez nauczenia Lary nowych sztuczek, jak i
zwiększenie jej mobilności. Przez większość czasu gra się zatem zdecydowanie
przyjemniej, ale niestety nie zawsze. Panna Croft to kapryśna dama i nie zawsze
kwapi się do wykonywania naszych poleceń, co często ma niestety brzemienne
skutki. Głównie w formie śmierci.
Niejednokrotnie przyjdzie Wam zginąć, bo w trakcie pokonywania
czasowych pułapek Lara złapie się krzywo gzymsu i straci na moment równowagę.
Innym razem zostanie unieruchomiona przez ciągłe ataki przeciwników,
niepozwalające jej wstać, bądź zostanie zepchnięta w przepaść. W międzyczasie
pewnie wykona skok w zupełnie innym kierunku, niż zamierzony, aczkolwiek to
niekoniecznie jej wina, bo ustawienie kamery nierzadko utrudnia wymierzenie
skoku, zwłaszcza w przypadku biegania po ścianie przy pomocy linki z hakiem.
Niemniej, choć biurko było bite z wprawą posiadacza niebieskiej karty, a
kontroler oszczędzony został wyłącznie przez koszt ewentualnej wymiany,
wracałem raz po raz, by bawić się dalej.
Zszargane nerwy skutecznie koiły piękne widoki, a zmęczony umysł
rewitalizowały widowiskowe animacje. Nie da się ukryć, że Tomb Raider:
Anniversary nie powala w obecnych czasach oprawą, ale wciąż prezentuje się
naprawdę zgrabnie. Uśmiech na twarzy wywołują drobne detale, jak choćby fakt,
że Lara po wpadnięciu do wody jest widocznie mokra, jakkolwiek by to nie
brzmiało. Mało tego, pomimo niedzisiejszej już grafiki wilgotna skóra
prezentuje się zaskakująco realistycznie. W zasadzie jedynym minusem jest
fatalne rozmycie ruchu, którego, co gorsza, nie da się wyłączyć, ale na
szczęście po jakimś czasie można się do tego przyzwyczaić. Melomanów natomiast
ucieszą znajome motywy, które tutaj przearanżowano i nagrano od nowa przy
pomocy orkiestry.
Na sam koniec zostawiłem sobie warstwę fabularną, bo ta jest niestety
równie zajmująca, co w oryginale, czyli niezbyt. To wciąż ta sama opowieść o
poszukiwaniach Dziecięcia Atlantydy (to właśnie tutaj po raz pierwszy
poznaliśmy oficjalną polską nazwę Scion of Atlantis, bo Anniversary dostępnej
jest w kinowym tłumaczeniu), aczkolwiek przepisano ją w taki sposób, by
pasowała do nowego kanonu. Całość stanowi zatem prequel do Legend i dorzuca
nieco tła fabularnego związanego z ojcem bohaterki. Przytemperowano też samych
bohaterów, którzy wciąż pozostają nieco karykaturalni, ale możecie zapomnieć o
potyczce z nastolatkiem na deskorolce. Niemniej, pomimo tych zmian w
Anniversary wciąż gra się nie dla historii, a rozgrywki i fantastycznych
lokacji.
Jeżeli zatem chcielibyście poznać pierwsze przygody najsłynniejszej
archeolożki świata gier (a może i nie tylko), ale skręca Was na myśl o tych
wszystkich archaizmach, które nadal trapią Tomb Raider I-III Remastered, to
Anniversary stanowić będzie świetny wybór. Dostaniecie w zasadzie tę samą
historią i podobne doświadczenie, acz w zdecydowanie przystępniej i po prostu
współcześniejszej formie. Wersja PC będzie przy tym najlepszym wyborem ze
względu na płynność rozgrywki i ładniejszą oprawę, a w dodatku bezproblemowość
w kontekście odpalania jej na współczesnym sprzęcie. Jeśli natomiast lubicie
aktywny wypoczynek, warto rozważyć port na Wii, który dorzuca kilka nowych,
związanych ze sterowaniem ruchowym mechanik. Wybór jest Wasz, ale spokojnie,
raczej nie możecie wybrać źle.
Avatar: Frontiers of Pandora – Tajemnice Gór Iglicowych
Dodatek
Producent: Massive Entertainment
Rok wydania: 2024
Grałem na: PlayStation 5
Dodatek dostępny również na Xbox Series X/S, PC
Dodatek do recenzji dostarczył wydawca.
Dodatek Łamacze niebios z powodzeniem można było uznać za epilog
Avatar: Frontiers of Pandora. Bardzo udany, w dodatku. Naprawiono masę
niedociągnięć, zaserwowano nam nową, piękną krainę, a w ramach łączącej
wszystkie plemiona Na’vi celebracji domknięto wszystkie wątki. Co dalej? Cóż,
wydaje się, że również twórcy zadali sobie to pytanie, tyle tylko, że koniec
końców nie byli w stanie znaleźć na nie odpowiedzi. Tajemnice Gór Iglicowych
okazują się bowiem pędzącą na złamanie karku opowiastką bez krzty charakteru,
choć skłamałbym, mówiąc, że nie znajdziecie w tym dodatku niczego dobrego.
Przebrnijmy zatem przez to, co najgorsze, by później móc skupić się na
pozytywach. Fabuła Tajemnic Gór Iglicowych to nieporozumienie, marnujące
niestety cały drzemiący w niej potencjał. Naprawdę widzę tu niewykorzystaną
szansę na pogłębienie wątki plemienia Kame’tire z pozostałymi ludami Na’vi, a
także na zmierzenie się pozostałych Sarentu z przeszłością. Zalążki tego
wszystkie tutaj są, ale zamiast na nie, ponownie postawiono na walkę z ludźmi,
zapominając przy tym, że antagoniście warto dać twarz, którą będzie chciało się
opluć.
Góry Iglicowe to przepiękna kraina, pełna lewitujących szczytów, która
stała się domem dla wygnanych Kame’tire. Chętnie wyjaśniłbym nieco bardziej
okoliczności, w których tam przybywamy, ale, będąc zupełnie szczerym,
kompletnie ich nie pamiętam. Prezentuję marny warsztat recenzencki, owszem,
przyjmę na klatę ten zarzut, ale zamiast specjalnie wyszukiwać w sieci, o co tu
chodzi, niech to posłuży, jako prezentacja tej fabularnej biedy. Dalej w
zasadzie jest niewiele lepiej. Ot, ludzie znowu robią złe rzeczy i niszczą
naturę, trzeba im skopać tyłki. Nie licząc kilku ciekawszych wątków, które
przelatują przez ekran z prędkością światła, a których zdradzać nie zamierzam,
byście i Wy, jeśli zdecydujecie się na zakup, mieli nieco przyjemności,
niewiele więcej się tu dzieje. Bohaterowie mają charyzmę tekturowych wycinanek,
antagonista pojawia się dopiero w samym finale, a jedyną wartością dodaną tej
historii jest położenie podwalin pod potencjalną kontynuację lub trzeci
dodatek.
Jeżeli jednak zaakceptujecie to, że fabuła jest absolutnie miałka i
skupicie się na samej rozgrywce, to powinniście bawić się naprawdę dobrze. Już
Łamacze niebios mocno odmienili liczne mechaniki Frontiers of Pandora.
Tajemnice Gór Iglicowych nie są równie rewolucyjne, ale wprowadzają kilka
naprawdę przyjemnych nowości. Już sama mapa robi kapitalne wrażenie, nie tylko
pięknymi widokami, ale także swoją wertykalną, pełną gór i wąwozów konstrukcję.
Latanie Ikranem między tymi wszystkimi zakamarkami, przeciskanie się wraz z nim
przez długie, kręte jaskinie i pikowanie w dół ze szczytów sprawia tutaj całą
masę frajdy.
Zwłaszcza że twórcy mocno postawili właśnie na ten element rozgrywki,
zapodając nam multum okazji do podniebnych bitew. Te wprawdzie prowadzić można
było już wcześniej, ale było to na tyle przyjemne, że osobiście wolałem zejść
na ziemię i pruć do śmigłowców wroga z łuku. Tym razem było odwrotnie i nawet z
jednostkami naziemnymi walczyłem z powietrza. To zasługa przede wszystkim
„montowanej” na Ikranie kuszy, czyniącej powietrzne potyczki zdecydowanie
bardziej intuicyjnymi i po prostu przyjemnymi. Sam Ikran dostał też osobne
okienko wyposażenia i własne drzewko umiejętności. Toteż wraz z naszą progresją
stanie się on nie tylko bardziej wytrzymały, ale nauczy się również kilku
przydatnych sztuczek, jak chociażby przyrżnięcie we wroga pazurami czy
wypuszczenie „flar”, które uchronią nas przed nadlatującymi rakietami.
Korzystać z tego wszystkiego będziemy wielokrotnie, przykładowo w
trakcie nowych zadań pobocznych – od klasycznych, fabularnych, po zupełnie nowe
niszczenie powietrznych konwojów. Zresztą nawet bardziej standardowe niszczenie
posterunków wymagać będzie niekiedy zdemolowania jakiegoś jego elementu przy
pomocy szponów Ikrana. Na nasze życie dybać będą natomiast nowe stworzenia w
postaci zamieszkujących kaniony i rzucających się na nas stadami chiropter. Ich
pojawienie się oznacza dodatkowo nowe składniki do craftingu, a więc i nowe
elementy wyposażenia.
Tajemnice Gór Iglicowych to zatem produkt bardzo nierówny. Fabularnie
zawodzi na całej linii, ale, kurczę, bawiłem się w nim całkiem nieźle.
Wprowadzony region Pandory wygląda fenomenalnie, nowe utwory budują klimat, a
odmienione walki powietrzne to absolutny sztos. Jeżeli to Wam wystarczy, to
śmiało można po ów dodatek sięgnąć. Ja niestety jestem z tych, którzy do pełni
szczęścia wymagają dobrej lub przynajmniej kompetentnej opowieści, której tutaj
zwyczajnie zabrakło. Toteż o ile po Łamaczach niebios nie mogłem doczekać się
kolejnych rozdziałów historii Sarentu, o tyle po Tajemnicach Gór Iglicowych
jestem gotowy odłożyć łuk na półkę.
Komentarze
Prześlij komentarz