Zostało przepowiedziane (349)
Przepowiadali, że przyjdzie mi zjednoczyć królestwa podniebnym miastem w
Airborne Kingdom i uratować ocalałych w mroźnej tundrze w dodatku The Lost
Tundra. Przepowiadali też, że przywrócę miastu błysk w MySims. To wziąłem i te
przepowiednie wypełniłem.
Posłuchajcie…
Airborne Kingdom
Gatunek:
Strategia ekonomiczna
Producent: The Wandering Band
Rok wydania: 2020
Grałem na: PC
Gra dostępna również na: Xbox Series X/S,
Xbox One, PlayStation 5, PlayStation 4, Nintendo Switch, Mac
Moja recenzja Airborne Kingdom na Pograne.eu
Grę do recenzji dostarczył GOG.
Kultura Bliskiego Wschodu – jakąkolwiek renomą by się w naszym kraju
nie cieszyła – ma w sobie coś magicznego. Jest na tyle nam bliska, byśmy mogli
ją zrozumieć, a jednocześnie na tyle odległa, że obcowanie z jej osiągnięciami
zakrawa na pewien mistycyzm, przede wszystkim, kiedy cofniemy się o setki lat,
do czasów jej największego rozkwitu. Wspominam o tym dlatego, że Airborne
Kingdom od The Wandering Band zdaje się czerpać z jej – z braku lepszego słowa
- stylistyki, stanowiąc przy okazji strategię ekonomiczną inną niż wszystkie.
Przede wszystkim zapomnijcie o poszukiwaniu idealnego miejsca na budowę
swojego miasta i metodyczne drenowanie złóż z surowców naturalnych. Takie
banały niech zatrzyma sobie seria Anno czy inny Frostpunk, Airborne Kingdom –
jak można się domyślić po tytule – dosłownie wynosi rozwijanie swojego
królestwa na szczyt świata. Obejmujemy bowiem kontrolę nad miastem-statkiem,
którego plany nasz lud odnalazł gdzieś w ruinach cywilizacji wraz z proroctwem,
głoszącym o podniebnym królestwem, które zjednoczy wszystkie ludy świata,
pozwalając tym samym ludzkości na przetrwanie.
Nie zgadniecie, ale to właśnie w naszych rękach znalazła się misja
wypełnienia owej przepowiedni i dotarcie do każdego z dwunastu odseparowanych
od siebie królestw i przekonanie ich, by dołączyli do naszego sojuszu. Proces
ten nie jest zbyt skomplikowany i każdorazowo wiąże się z wykonaniem dla nich
jakiejś przysługi. Jedni powitają nas z entuzjazmem, prosząc tylko, byśmy
odnaleźli ich zaginionych braci, by i oni mogli cieszyć tym cudownym dniem.
Inni, bardziej sceptyczni, zażądają udowodnienia swojej prawdomówności,
odnajdując chociażby pradawny artefakt. Znów, filozofii nie ma tutaj żadnej,
wystarczy udać się do zaznaczonego na mapie okręgu i na jego terenie odnaleźć
odpowiednią lokację, a potem wrócić do zleceniodawcy i dostarczyć mu surowców
oraz robotników, potrzebnych do wybudowania portu lotniczego.
Może się wydawać, że na dłuższą metę ta powtarzalność będzie męczyć,
ale nie dzieje się to z dwóch powodów. Po pierwsze, Airborne Kingdom zamyka się
jakichś 6-7 godzinach, więc do finiszu docieramy raczej po krótkiej przebieżce,
aniżeli maratonie. Po drugie, ta prostota rozgrywki paradoksalnie ma w sobie
coś uzależniającego. W końcu jak tu skończyć grać, jeżeli tylko kilka, może
kilkanaście minut dzieli nas od wypełnienia kolejnego celu. Uczucie to, tak
dobrze znane fanom serii Civilization, jest tu wyjątkowo silne i nie opuszcza
grającego ani na moment.
Żeby jednak nie było za nudno, nasze miasto to – jakby nie było –
potężny, latający statek, żrący węgiel niczym zdezelowana Corsa olej. Na jego
pokładzie żyją przy tym ludzie, którzy już po prostu żrą i piją, jak każdy
normalny człowiek. Trzeba zatem zadbać o to, by w magazynach zawsze było pod
dostatkiem strawy, napitku i śląskiego diamentu. Jako że nieustannie
pozostajemy w ruchu, to niejako z automatu stajemy się reprezentantami kultury
zbieracko-łowieckiej. Wszystko, czego nam potrzeba, daje nam natura. Wystarczy
tylko wysłać kilku śmiałków w samolotach na szabry, a oni niedługo później
powrócą na pokład z koszykami pełnymi frykasów czy kruszców.
W końcu, żeby rozwijać swoje miasto, musimy mieć z czego budować
kolejne budynki. Między innymi drewno, glinę i kwarc również musimy zebrać, a
później też poddać odpowiedniej obróbce w hutach i fabrykach, by nadawały się
do użytku. Toteż, choć samo jednoczenie królestw nie jest zbyt skomplikowane,
na pokładzie naszego statku nieustannie jest coś do roboty. Wszak wraz z
rozrostem miasta, potrzeby naszych obywateli rosną – wymagają chociażby
budowania minaretów, oświetlania ścieżek czy dostępu do szpitali. Każdy nowy
domek to natomiast obciążenie dla naszego statku, więc rozrost trzeba
odpowiednio przemyśleć.
Nierównomierne rozstawienie budynków poskutkuje przechyleniem się
platformy w jedną stronę, skutkując nie tylko zmniejszeniem prędkości
poruszania się, ale też niezadowoleniem mieszkańców. Ci zresztą oburzą się,
jeżeli ich domostwa ulokujemy zbyt blisko fabryk. Większa liczba budynków to
też większe obciążenie dla silników, więc należy pamiętać o wzniesieniu
dodatkowych silników, ciągnących całość do przodu oraz maszyn, dbających o
odpowiednią „wyporność”. Może to brzmieć skomplikowanie, ale dla każdego weterana
strategii ekonomicznych będzie to chleb powszechny, a i niedzielni ekonomiści
odnajdą się w tym rozgardiaszu dość szybko.
Airborne Kingdom jest bowiem grą wyjątkowo przystępną i nawet pomimo
kilku utrudnień, jak chociażby obecność terytoriów skąpych w żywność czy
węgiel, przejście całości nie powinno nikomu nastręczyć większych problemów.
Poziom adrenaliny może się niekiedy nieco podnieść, gdy zdamy sobie sprawę, że
kończy się woda pitna, a my wesoło lecimy sobie nad skąpym w nią archipelagiem,
ale zazwyczaj dość szybko można znaleźć małe źródełko lub po prostu
przehandlować zalegające surowce za kilka litrów napitku w pobliskim
królestwie. Jeżeli to dla Was za mało, to zawsze po skończeniu podstawowej
kampanii można odpalić tryb New Game+, w którym czekać na Was będzie większa
mapa i losowo wykreowana mapa oraz kilka modyfikatorów. Z drugiej strony
dostępny jest też Creative Mode, zapewniający jeszcze bardziej relaksujące
doświadczenie.
Kapitalne wrażenie robi natomiast oprawa audiowizualna. To właśnie
tutaj znajdziemy większość inspiracji Bliskim Wschodem (aczkolwiek motyw
nomadyzmu i minarety odpowiadające zaspokajanie potrzeb duchowych też trudno
pomylić z czymkolwiek innym). Już sama mapa, przybierająca formę… cóż… mapy,
pokryta jest malowidłami, przywodzącymi na myśl bliskie sercu każdego Polaka
perskie dywany. Architektura budynków, które budujemy na naszym statku, także w
dużej mierze przypominają coś, co zobaczyć mogliśmy w Assassin’s Creed: Mirage
bądź podczas wakacji all-inclusive w Egipcie. Również menusy obdarzoną
arabskimi zawijasami, zarówno w kształcie okienek, jak i w zastosowanych
fontach, a bliskowschodnie wpływy dojrzeć, a raczej dosłyszeć można w
kapitalnej, kojącej nerwy ścieżce dźwiękowej.
Pięknych to było kilka godzin i Airborne Kingdom z miejsca trafiło na
moją prywatną listę najciekawszych produkcji, w które przyszło mi zagrać w tym
roku. Owszem, nie jest to tytuł dla ekonomicznych półbogów, poszukujących w
grach z tego gatunku przede wszystkim złożoności. To raczej uproszczona
strategia ekonomiczna, która swoją prostotę z nawiązką nadrabia przecudownym
klimat, piękną oprawą i uzależniającą rozgrywką. Żal jedynie, że nie
uświadczymy w niej polskiej wersji językowej, więc nieznających angielskiego
bądź jednego z kilku innych zawartych w grze języków obcych, ominie spora część
snutego w dość licznych opisach lore tego zrujnowanego świata. Niemniej, nawet
bez tego, w Airborne Kingdom trudno jest się nie zakochać.
Airborne Kingdom: The Lost Tundra
Dodatek
Producent: The Wandering Band
Rok wydania: 2022
Grałem na: PC
Dodatek dostępny również na: Xbox Series
X/S, Xbox One, PlayStation 5, PlayStation 4, Nintendo Switch, Mac
Jeżeli zjednoczyliście już wszystkie królestwa w podstawowej kampanii
Airborne Kingdom, a trudniejszy tryb rozgrywki niezbyt Was jara, to mam dobre
wieści, bo w dwa lata po premierze The Wandering Band udostępniło darmowy
dodatek The Lost Tundra, zaprojektowany z myślą o weteranach oryginału.
Rozszerzenie zabiera nas na północ, do – niespodzianka – mroźnej, pokrytej
grubą warstwą śniegu tundry, gdzie pomożemy mieszkańcom pewnej osady w
odnalezieniu ich pobratymców, którzy utknęli gdzieś pośród zmarzliny.
Największą przeszkodą w wykonaniu zadania jest otoczenie, bo tundra
kompletnie pozbawiona jest żywności, wody pitnej i węgla. Mało tego, im dalej
na północ, tym temperatura robi się niższa, wpływając na wydajność pracy
naszych budynków, nie tylko wydłużając tym samym czas produkcji materiałów, ale
też obniżając prędkość i wyporność statku. Do wyprawy należy się zatem
odpowiednio przygotować i zadbać o wystarczające zapasy, a najlepiej także ich
dodatni przyrost. W przeciwnym razie co rusz będziemy musieli wracać na
południe, do najbliższego miasta, by uzupełnić magazyny. Z mrozem walczyć
będziemy natomiast przy pomocy pieców – nowego budynku, wymagającego zarówno
węgla, jak i oddelegowania części mieszkańców do pracy w kotłowni.
Pierwsze kroki na nowym terenie są dość ekscytujące. Nie wiemy, co nas
czeka i ze zgrozą obserwujemy spadające wskaźniki wydajności i stanów
magazynowych. Jest to niemniej jedyna rzecz, którą musimy się martwić. Sama
misja jest dość prostolinijna – odwiedzić dwanaście osad i zebrać z nich
mieszkańców, którzy w ramach wdzięczności zaoferują swoją pomoc na statku i
zapewnią nam mały zastrzyk zasobów. W międzyczasie można pozbierać nowe
elementy stylistyczne dla statku i kilka ozdób, ale poza tym tundra jest zupełnie
pusta.
Mimo wszystko doświadczenie zapewniane przez dodatek stanowi wyjątkowo
miłą odmianę po przygodach z podstawki. Przygotowywanie się do wyprawy ma swój
urok, a i przemierzaniu śniegowej pustyni odmówić mu nie można. To
powiedziawszy, muszę zaznaczyć, że najpewniej padłem ofiarą błędu, bo z
jakiegoś powodu mieszkańcy stracili apetyt na wodę, a piece okazały się
wyjątkowo ekologiczne, pracując w zasadzie bez użycia węgla. Strywializowało to
w pewnym stopniu zabawę, aczkolwiek wciąż walka z wypornością i duszącymi się
silnikami sprawiła mi masę satysfakcji. Zresztą trudno tu tak naprawdę
narzekać, The Lost Tundra zostało udostępnione za darmo, więc żal nie
sprawdzić.
MySims
Gatunek:
Symulator życia
Producent: EA
Redwood Shores
Rok wydania: 2007
Grałem na: Nintendo Switch
Gra dostępna również na: Nintendo Wii, PC
Moja recenzja MySims na Pograne.eu
Moja recenzja MySims w TrójKast #081 - Dildodoki
Grę do recenzji dostarczył wydawca.
Niezmiernie bawi mnie myśl o tym, że Electronic Arts wzięło The Sims –
serię, w którą zagrywały się w zasadzie chyba wszystkie grupy wiekowe – i
uczyniło ją jeszcze przystępniejszą dla każdego, czyniąc powstałe w ten sposób
MySims produkcją głównie dla dzieci. Co jeszcze zabawniejsze, zaprzęgło do
roboty późniejsze Visceral Games, które w międzyczasie dłubało nad Dead Space.
Wydaje mi się to kompletnie abstrakcyjne, ale od historii powstania – nawet
jeśli intrygującej – ważniejszy jest efekt. Zwłaszcza że MySims właśnie
ponownie trafiło na rynek w ramach odświeżonej składanki MySims: Cozy Bundle.
Pierwsze spojrzenie na ten tytuł momentalnie przywołuje skojarzenia z
Animal Crossing. Widok w lekkim rzucie izometrycznym, cukierkowa grafika i
miasteczko pełne słodko wyglądających bohaterów. Jeżeli takie skojarzenie
pojawiło się w Waszej głowie, to spokojnie możecie je z niej usunąć, bo MySims
pomimo pewnych założeń ma z marką Nintendo niewiele wspólnego. Owszem, elementy
życia są tutaj obecne, ale ich znaczenie okazuje się marginalne. Zdecydowanie
większy nacisk położono w MySims na aspekt budowania i tworzenia mebli. W
końcu, jak tłumaczy nam krótki prolog, jesteśmy przepowiedzianym Budowniczym
(lub Budowniczą, bo postać możemy sobie tu stworzyć w prościutkim kreatorze),
który przywróci zrujnowane miasto do świetności.
Początkowo jest nawet całkiem nieźle. Słodki klimacik i plumkająca w
tle muzyka koją nerwy, szturchanie drzewek i przekopywanie ziemi w poszukiwaniu
potrzebnych do budowy przedmiotów relaksuje, a kreator tworzenia mebli daje
spore pole do popisu dla naszej kreatywności. Wraz z biegiem rozgrywki do
naszego miasteczka witają kolejni przybysze, którym pomagamy się zadomowić,
wznosząc im domy i użyczając pomocnej dłoni w rozwinięciu ich biznesów przy
pomocy dostarczanych hurtowo mebelków. Cel jest prosty, osiągnąć w ten sposób 5
gwiazdek w ocenie miasta. Każdy osiągnięty kamień milowy (czyli dodatkowy
punkcik w „oceniaczce”) otwiera przed nami dostęp do nowych lokacji.
W tym miejscu zaczynają się problemy. Dość szybko orientujemy się, że
MySims jest grą okrutnie wręcz powtarzalną. Jej ukończenie zajmuje zaledwie
kilka, może kilkanaście godzin, ale twórcy zadbali o to, byście każdą z nich
spędzili na tworzeniu nowych mebli oraz mozolnym zdobywaniu tzw. esencji, czyli
po prostu przedmiotów, którymi później udekorujemy nasze dzieła. Może to być
cokolwiek – jabłko, cytryna, opona, szczątki dinozaurów, pionki szachowe, nawet
szczeniaczki i słonie. Żeby utrudnić nam zadanie, twórcy poukrywali je w
najrozmaitszych, a przy okazji najmniej oczywistych miejscach. Ot, pionki rosną
na drzewach ukrytych w jaskini pośrodku lasu, podobnie zresztą jak sprężyny, a
pieski wykopiemy z piasku na pustyni, bo gdzieżby indziej mogłyby one być?
Tyle dobrego, że ich zdobywanie zostało nieco urozmaicone. Toteż
drzewka można podlewać, by esencje rosły szybciej lub opryskać środkiem
użyźniającym, który zapewni nam szybki zastrzyk przedmiotów, ale zabije
roślinę, jeśli użyjemy go zbyt wiele razy. By odnaleźć esencje zakopane w
ziemi, należy najpierw zbadać teren wykrywaczem metalu (czy też raczej
wszystkie, bo na pieski też pika). Niektóre natomiast trzeba wyłowić ze stawu
bądź rzeki w trakcie prościutkiej minigierki wędkarskiej. No, to by było na tyle,
powinno Wam wystarczyć na dobrych kilka godzin.
Poza tym na mapie nie ma kompletnie nic do roboty, może poza
wchodzeniem w interakcję z mieszkańcami. Jeżeli polubią nas wystarczająco
mocno, sprezentują nam specjalny schemat na jakiś mebel. Brzmi wspaniale, ale w
trakcie wypełniania „zadań głównych” otrzymamy ich na tyle dużo, że kolejne
raczej będę zbędne. Zwłaszcza że kreator postaci daje olbrzymią w swobodę w
tym, co stworzymy, wymagając jedynie, by zakryć klockami podświetlone punkty.
Poza tym wszystkie chwyty dozwolone, dostajemy szereg drewnianych klocuszków o
różnych kształtach i rozmiarach, a potem możemy popuścić wodzom fantazji.
Kreator mebli to zarówno najlepszy, jak i najgorszy element MySims.
Jeżeli ktoś chce, to można stworzyć tutaj absolutne cuda – od krzeseł, przez
wanny, aż po telewizory i urządzenia szpiegowskie, którymi później udekorujemy
swój domek lub wręczymy mieszkańcom. Pełnią jednak jedynie funkcję dekoracyjną,
nawet jeśli można wejść z nimi w interakcję. Każdy element stworzonego mebla
możemy pomalować na inny kolor przy użyciu znalezionych esencji lub udekorować
go nimi, stawiając obok kuchenki stertę starych opon lub usadzając pieska przed
ekranem telewizora.
Problemem jest wykonanie. Przede wszystkim zawodzi diabelnie
nieintuicyjne. Myślałby kto, że portując grę wydaną pierwotnie na Wii twórcy
uwzględnią w wersji switchowej sterowanie ruchowe, które ten przecież
obsługuje. A tu psikus, produkcja została z tej opcji wykastrowana, więc
klocuszki obracać i przenosić można wyłącznie kontrolowanym gałką kursorem lub
– w trybie przenośnym – maziając paluchem po ekranie, przy okazji zasłaniając
sobie widok. O ile przy prostych konstrukcjach pokroju lodówki nie jest to
większy problem, o tyle pracując na bardziej skomplikowanych schematach,
obfitujących w liczne i często drobne szczegółu, ma się ochotę połamać konsolę.
Nie pomaga też fakt, że życzenia poszczególnych mieszkańców są często wyjątkowo abstrakcyjne, a przy okazji upierdliwe w realizacji. Już mniejsza z tym, że jeden z nich zamarzył sobie kuchenkę w stylistyce wulkanizacyjnej, ale jak ja mam wcisnąć trzydzieści takich elementów do urządzenia składającego z trzech? Dla wyjaśnienia gra za element stylistyczny uznaje zarówno pomalowany na kolor wymaganej esencji klocek, jak i samą ją samą, umieszczoną w ramach dekoracji. Toteż nawet jeśli pomaluję wszystkie trzy klocki w oponiaste wzory, wciąż będę musiał kombinować.
Gdyby sterowanie zrealizowano tutaj lepiej, można byłoby pokusić się o
pobawienie się i dorzucenie kilku elementów, by całość spinała się ze sobą.
Wiecie, poszerzenie blatu, dodanie jakichś fikuśny kształtów, takie tam. Nawet
kilka razy się na to porwałem, ale toporność sterowania dość szybko rewidowała
moje plany i popychała mnie w kierunku drogi na skróty – nawalenie dookoła
kuchenki tylu opon, że pomyśleć by można, że chłop po godzinach je po prostu
wytapia. Monstrualne konstrukcje, którymi zapełniłem domy sąsiadów, to
oczywiście efekt moich wyborów, ale gra w żaden sposób nie zachęca, by
jakkolwiek się postarać. „Klient” zadowolony będzie tak samo z pięknie
zabudowanej kuchenki w styl, dajmy na to, art-deco, jak i z domowego punktu
utylizacji opon.
Tyle dobrego, że MySims przynajmniej pod względem technicznym trudno
jest cokolwiek zarzucić. Gra wygląda i brzmi ślicznie, a i działa bez
najmniejszych problemów. No, ale mowa tu o porcie mocno stylizowanej produkcji
z 2007 roku, więc absolutnym skandalem byłoby, gdyby cokolwiek w tym aspekcie
nie zagrało. Słowa „port” używam zresztą z premedytacją, bo nowowydana wersja
poza wyższą rozdzielczością i kilkoma zmienionymi teksturami nie wnosi w
zasadzie nic nowego. Dobra, jest nowa fryzura, a konsolowi gracze w końcu będą
mogli spotkać mieszkańców dostępnych do tej pory wyłącznie w wydaniu PC.
Z niego wzięto również Ogrody, czyli specjalną lokację, którą każdy
gracz może zagospodarować sobie podług swojego widzimisię. Na komputerach, do
czasu wyłączenia serwerach, gracze mogli się wzajemnie odwiedzać, by wspólnie
budować lub wymieniać się dostępnymi tylko u nich esencjami. Takie trochę
„pokemony”, tylko w obrębie tej samej gry. No, to tego tutaj nie ma. Electronic
Arts stwierdziło, że ponowne stawianie serwerów jest bez sensu, więc Ogrody
również niezbyt go mają. Zbudowanie i udekorowanie domku, w którym nikt nie
zamieszka to średnia zabawa, a dostępny tylko tam esencje wystarczy zebrać raz
i posadzić w „normalnym” świecie.
Naprawdę nie wiem, do kogo skierowany jest ten produkt. Dla dzieci? Dla
fanów relaksującej rozgrywki? Pewnie tak, ale zarówno pierwsza, jak i druga
grupa wyciągnie zdecydowanie więcej z takiego Animal Crossing: New Horizons czy
nawet niezależnego Calico. Już nawet mniejsza o diabelnie powtarzalną
rozgrywkę, opartą w zasadzie na dwóch czynnościach czy irytujące wymagania
zleceniodawców. MySims na Nintendo Switch przede wszystkim zabija jakąkolwiek
frajdę fatalnym sterowaniem, nie dając tak naprawdę nic w zamian. Toteż jeżeli
już naprawdę potrzebujecie zagrać konkretnie w ten tytuł, to lepszym pomysłem
byłoby chyba kupienie Wii z kopią gry.
Komentarze
Prześlij komentarz