Bohater Tamriel (280)

Ostatni tydzień spędziłęm przede wszystkim w Tamriel, po raz kolejny ratując świat w The Elder Scrolls Online i oddając się nostalgicznej aurze Vvardenfell z The Elder Scrolls Online: Morrowind. W międzyczasie natomiast podjąłem się ściganckiej kariery w Juiced: Eliminator.

Posłuchajcie…

The Elder Scrolls Online

Gatunek: MMORPG

Producent: ZeniMax Online Studios

Rok wydania: 2014

Grałem na: PlayStation 5

Gra dostępna również na: Xbox Series X/S, Xbox One, PlayStation 4, PC

Moja recenzja The Elder Scrolls Online w TrójKast #044 – Opcja niemiecka ft.Wulgarny Gracz

Grę do recenzji dostarczył wydawca.

The Elder Scrolls VI to jedna z najbardziej wyczekiwanych gier ostatnich lat. Niezwykłe odkrycie, zdaję sobie z tego sprawę. Wspominam o tym jednak nie dlatego, by pochwalić się swoimi analitycznymi umiejętnościami, lecz po to, by zwrócić Waszą uwagę na fakt, że szósta odsłona The Elder Scrolls jest z nami już od prawie dekady. Dobrze się skubana zakamuflowała, bo nie tylko pozbawiono ją numerka, ale dodatkowo na pierwszy rzut oka może się wydawać, że jest to zwykłe MMO, jakich wiele. Tak, dokładnie, mam na myśli sieciowe The Elder Scrolls Online od ZeniMax Online Studios.

Zdaję sobie sprawę, że ochrzczenie The Elder Scrolls Online pełnoprawną „szóstką” jest dość kontrowersyjne, ale tytuł ten autentycznie posiada wszystko, by do tego miana pretendować. To w zasadzie klasyczna produkcja RPG, tyle tylko, że wzbogacona o komponent sieciowy, pozwalający na wspólne przeżywanie przygód ze znajomymi lub innymi, bliżej nam nieznanymi poszukiwaczami przygód. Co jednak najlepsze, cały ten aspekt społeczny jest absolutnie opcjonalny i kompletnie nic nie stoi na przeszkodzie, by do The Elder Scrolls Online podejść jak do produkcji dla pojedynczego gracza.

Twórcy widocznie zdawali sobie sprawę z tego, że jednym z najważniejszych powodów, dla których gracze pokochali serię The Elder Scrolls, jest jej fantastyczny świat. TESO daje graczom możliwość przemierzenia niemalże całego Tamriel – od Daggerfall aż po Morrowind i Skyrim. Część lokacji, jak chociażby wyspa Vvardenfell, wymagają wykupienia odpowiedniego rozszerzenia, ale nawet w podstawowej wersji gry różnorodnych miejscówek do odwiedzenia ani przez moment Wam nie zabraknie. The Elder Scrolls Online to pod względem zawartości istny moloch, w którym można spędzić dosłownie setki godzin, przemierzając kontynent i biorąc udział w licznych przygodach.

Jeżeli jednak obawiacie się, że przypięta do gry łatka MMORPG oznacza, że większość zadań pobocznych skupiać będzie się na zbieraniu bobrzych tyłków i bawieniu się w kuriera, to nic bardziej mylnego. Absolutnie każde zadanie – z długim wątkiem głównym na czele – opowiada konkretną historię. Czasem będzie to drobna opowiastka o farmerze, któremu skradziono świnię, ale zdecydowanie częściej jedno zadanie stanowić będzie początek obszernego wątku, w którego trakcie poznamy kolejne mechanizmy, rządzące królestwami Tamriel. Klasycznie dla serii, to właśnie zadania poboczne wypadają tutaj najlepiej, nęcąc kolejnymi spiskami, politycznymi machlojkami i pragnących zniszczenia świata kultów oraz daedrycznych książąt, którym służą.

Wątek główny jest wprawdzie całkiem niezły, lecz w zestawieniu ze wszystkim tym, co dzieje się dookoła, wypada raczej tak sobie. Wcielamy się w postać przypadkowego awanturnika, który znalazłszy się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, zostaje odarty ze swojej duszy przez Kult Robaków i uwięziony w Coldharbour, krainie rządzonej przez Molag Bala, boga intryg. Z niewoli wydostajemy się dość prędko przy pomocy Lyris Titanborn, która zapoznaje nas z tajemniczym Prorokiem i przekonuje nas, by pomóc im w uratowaniu świata przed zagładą z rąk Molag Bala i jego wyznawców.

To oczywiście tylko fabularny zarys. W trakcie kilkunastogodzinnej kampanii dzieje się zdecydowanie więcej, pojawiają się nowe twarze, poznajemy kolejne wątki historii Tamriel, a sama opowieść pełna jest intryg i zwrotów akcji. Nie jest to nic, co zostanie w Waszej pamięci na długo, ale scenariusz mimo wszystko poprowadzono całkiem zgrabnie. Bohaterów, nawet tych mniej pozytywnych, trudno jest nie polubić, a całości poza patosem nie brakuje też pewnej dawki humoru. Nie szczędzono przy tym na dubbingu. Wszystkie dialogi w The Elder Scrolls Online są udźwiękowione, a do pracy zatrudniono również przedstawicieli aktorskiej śmietanki, jak chociażby Johna Clesse’a czy Michaela Gambona.

Fakt, że The Elder Scrolls Online to MMORPG zdecydowanie lepiej widać w trakcie samej rozgrywki, choć i tutaj charakterystyczne dla gatunku mechaniki są dość subtelne, bo wiele z założeń rozgrywki zapożyczono ze Skyrima. W podstawowej edycji do wyboru otrzymujemy sześć klas postaci (Dragonknight, Sorcerer, Nightblade i Templar) i dziesięciu różnych ras, rozdzielonych pomiędzy trzy, biorące udział w wojnie przymierza – Daggerfall, Ebonheart i Aldmeri. Każda z nich charakteryzuje się odpowiednimi bonusami i właściwymi dla siebie zdolnościami, które w trakcie zabawy wykupywać będzie za zdobywane podczas awansowania na kolejne poziomy punkty umiejętności. Dodatkowo, na wzór Skyrima, każde drzewko umiejętności organicznie leveluje, odblokowując w ten sposób dostęp do kolejnych skilli.

Hardkorowi gracze będą mieli zatem okazję do spędzenia mnóstwa czasu przy doprowadzaniu swojego bohatera do absolutnej perfekcji, dobierając odpowiednie umiejętności i elementy pancerza. Trud z pewnością im się opłaci, co niejednokrotnie zaprezentowali mi inni gracze, kładący hordy przeciwników niemalże jednym uderzeniem. Ja natomiast nigdy za grzebaniem w statystykach nie przepadałem, więc z niemałą radością mogę ogłosić Wam, że w The Elder Scrolls Online jak najbardziej da się grać na pał… niezobowiązująco. Nawet nie poświęcając zbyt wiele uwagi na dobór odpowiedniego ekwipunku i umiejętności, nie powinniście mieć żadnych problemów z czerpaniem niesamowitej radości z obcowania ze światem The Elder Scrolls Online.

No, przynajmniej jeżeli nie zamierzacie udać się w bój naprzeciw w innym graczom w specjalnie przygotowanych do tego trybach rozgrywki PvP. Na arenie może się bowiem okazać, że mimo wszystko poświęcenie nieco czasu na przemyślenie rozwoju swojej postaci nie było wcale tak bezsensownym pomysłem. Rozgrywka PvP zdecydowanie wymaga bardziej świadomego grania, by nie kończyć każdego meczu pełym frustraci. Jeżeli jednak PvP Was nie interesuje, a chcielibyście  poobcować trochę z innymi graczami, to warto dołączyć do gildii. Tych jest naprawdę sporo, a każda z nich skupia się na innym aspekcie zabawy – od wspólnej eksploracji, przez handel, aż po wspomniane PvP, a nawet zabawę w odgrywanie postaci.

Znudzonym eksploracją i wykonywaniem zadań z pewnością przypadną też do gustu liczne aktywności poboczne. Można pobawić się chociażby w kowala, łuczarza lub krawca, zbierając odpowiednie materiały i tworząc z nich potężny ekwipunek, by potem sprzedać go za odpowiednią sumkę innym graczom. Młodzi Polacy z pewnością docenią natomiast możliwość kupienia nie jednego, ale kilkunastu domostw (i to bez konieczności brania kredytu na dwa następne pokolenia) oraz urządzenia ich wnętrz według własnego widzimisię. Wiem, bo sam jestem młodym Polakiem. No, a jeżeli i to Was nie kręci, to, nie wiem, pójdźcie na ryby. Też można!

Osobiście najwięcej frajdy i tak czerpałem z samotnej rozgrywki. Przedstawione w The Elder Scrolls Online Tamriel to kraina wręcz zachwycająca, pełna ciasno zabudowanych miasteczek, pomniejszych wiosek, rojących się od szkaradztw lasów, czy w końcu licznych lochów i jaskiń do zwiedzenia. Wszystko to w prześlicznej oprawie audiowizualnej, która pomimo niemalże dekady na karku, co rusz zachwyca chociażby zachodami słońca nad dachami budynków, wywołującymi jakiś dziwny rodzaj nostalgii, potęgowanej przez przepiękne nuty Brada Derricka i Rika Schaffera, przygrywające w tle.

Warto też wspomnieć, że w 2021 roku The Elder Scrolls Online doczekało się wersji dedykowanej konsolom nowej generacji, oferującej nie tylko poprawioną oprawę wizualną, ale też przede wszystkim perfekcyjnie płynne 60 FPS oraz znacząco skrócone czasy ładowania. Z otwartymi ramionami powitałem zwłaszcza te ostatnie. Pierwotna wersja, podobnie jak większość gier z serii, pełna była ekranów ładowania, zabierających nam cenne sekundy przy każdym przejściu z lokacji do lokacji czy nawet wejściu do wnętrza budynku. Teraz są one praktycznie niezauważalne, dzięki czemu gra się nad wyraz przyjemnie.

Piękne w tym wszystkim jest to, że twórcy nie szczują gracza popularnymi ostatnio modelami subskrypcyjnymi. Jasne, The Elder Scrolls Online posiada wbudowany sklep oraz możliwość wykupienia abonamentu ESO Plus, ale ich implementacja jest wyjątkowo nieinwazyjna. Ot, za kosztujące prawdziwe pieniądze korony możemy dokupić dodatkowe skórki, ekskluzywne meble do domu, czy też wierzchowce lub biegające za nami zwierzątka. Abonament z kolei poskutkuje między innymi szybszym przypływem doświadczenia, miesięcznym „żołdem” wspomnianej waluty premium i dostępem do wszystkich wydanych dodatków, nie licząc tych dużych, jak Morrowind czy świeżutki jeszcze Necrom. Nie wydałem złotówki na żadną z tych rzeczy i ani przez moment nie czułem, że czegoś w grze brakuję. Czegokolwiek by o Bethesdzie nie mówić, to naprawdę uczciwa forma monetyzacji.

Jestem absolutnie oniemiały tym, w jaki sposób ZeniMax Online Productions zdołało połączyć w jednej grze dwa teoretycznie wykluczające się gatunki. The Elder Scrolls Online to bowiem MMORPG dla pojedynczego gracza. Nic nie stoi na przeszkodzie, by spędzić setki godzin na samotnym przemierzaniu przepięknie zaprojektowanego Tamriel i poznawaniu dziesiątek napisanych na potrzeby gry historii. To paradoks, że jedną z największych zalet tytułu sieciowego jest brak konieczności kontaktu z innymi ludźmi, ale tylko pozornie. The Elder Scrolls Online wymyka się bowiem zaszufladkowaniu, stanowiąc genialne połączenie dwóch stylów rozgrywki, oddające w ręce graczy wybór, jak i z kim chcą tego fantastycznego świata doświadczać.

The Elder Scrolls Online: Morrowind

Gatunek: MMORPG

Producent: ZeniMax Online Studios

Rok wydania: 2017

Grałem na: PlayStation 5

Dodatek dostępny również na: Xbox Series X/S, Xbox One, PlayStation 4, PC

Dodatek do recenzji dostarczył wydawca.

Morrowind (i nie jestem w tym osamotniony) to moja ulubiona odsłona serii The Elder Scrolls. Zestarzał się absolutnie koszmarnie – fatalny system walki, wywołujące ciarki przerażenia modele postaci i charakterystyczna dla serii, lekka doza toporności sprawiają niestety, że ewentualny powrót na wyspę Vvardenfell w obecnych czasach może okazać się dość bolesny. Tym bardziej cieszy mnie fakt, że ZeniMax Online Studios postanowiło przywrócić temu magicznemu miejscu dawny blask, wypuszczając rozszerzenie Morrowind do The Elder Scrolls Online. W żadnym razie nie zastąpi to trzeciego tomu „Starożytnych Zwojów”, ale niech mnie kule biją, cóż to była za nostalgiczna podróż…

Należy najsampierw nadmienić, że Vvardenfell z The Elder Scrolls Online: Morrowind nie jest tym samym Vvardenfel, co w The Elder Scrolls III: Morrowind. Jasne, miejsce i wszystkie najważniejsze lokacje się zgadzają – centralną część mapy stanowi Czerwona Góra, mapę porastają gigantyczne grzyby, a pomiędzy kanionami znajdziemy wioski okolicznych plemion. Akcja dodatku została natomiast osadzona na kilkaset lat przed chaosem wywołanym przez Dagoth Ura. Oznacza to zatem, że znaczna część lokacji znacząco różni się od tego, co widzieliśmy w „trójce”.

Przykładowo, Balmora widocznie przeżywa swoje najlepsze lata i wręcz tętni życiem, a populacja Skrzekaczy nie osiągnęła jeszcze tak chorej liczebności, więc okoliczne kaniony są jeszcze względnie bezpieczne. Największe wrażenie robi natomiast miasto Vivec, które znajduje się dopiero w fazie budowy. Większość kantonów jeszcze nie istnieje, a te już wzniesione albo stanowią zaledwie szkielety, albo są zdecydowanie mniejsze od swojej finalnej formy. Wyjątkiem jest oczywiście pałac samego Viveca, który wybudowano jako pierwszy i w odświeżonej wersji robi naprawdę kapitalne wrażenie.

Jest to przy okazji centralny punkt nowego głównego wątku fabularnego, wprowadzonego w rozszerzeniu. Może to moja nostalgia, ale wypada on zdecydowanie ciekawiej, niż fabuła podstawki. Vivec, rządzący Vvardenfell żywy bóg i członek Trójcy, słabnie. Z każdym dniem jego boska moc coraz bardziej się zmniejsza, co stanowi zagrożenie nie tylko dla jego życia, ale też życia wszystkich mieszkańców wyspy. W końcu to on wyłącznie siłą swojej woli powstrzymuje Czerwoną Górę przed zgubną erupcją oraz utrzymuje meteor Baan Dau przed zmieceniem miasta Vivec z powierzchni Tamriel. Naszą rolą, pod przewodnictem Azury, jest przywrócenie bogowi jego dawnej mocy i tym samym uratowanie krainy.

W historii nie brakuje zwrotów akcji oraz kilku przyjemnych nawiązań do oryginału. W wyprawie na Vvardenfell nie mogło przecież zabraknąć przygód z nomadycznymi plemiona czy też legendy Nerevara, według której wkrótce narodzić ma się on ponownie pod postacią Nerevaryjczyka, niosącego pokój krainie. Warto przy tym zaznaczyć, że wątek główny The Elder Scrolls Online: Morrowind jak najbardziej stoi na własnych nogach i w żadnym razie nie jest to tanie granie na nostalgii. Wciąż jednak miło było zobaczyć kilku starych znajomych, a całość pomimo swojej niezależności od „trójki”, to dla każdego jej fana niesamowita, nostalgiczna podróż.

Dodatek wprowadza też szereg zadań pobocznych, światowych bossów i raid dla dwunstastu graczy w postaci Halls of Fabrication. Zabraknąć nie mogło również kosmetyki i przedmiotów kolekcjonerskich, więc jeżeli mało będzie Wam zawartości, to jak najbardziej możecie spróbować zebrać wszystkie dodatkowe zwierzaki, barwniki, tatuaże i tego typu pierdolety. Miłą nowość dla fanów PvP stanowiła natomiast możliwość wzięcia udziału w bitwach z innymi graczami w kompetetywnytm trybie Battlegrounds. Stanowiła, bo obecnie – jak i zresztą cały dodatek Morrowind – od roku dostępny jest za darmo dla wszystkich graczy. Wyjątkiem jest wprowadzona w rozszerzeniu klasa Warden. By pobawić się we władającego siłami natury czarodzieja, trzeba niestety zapłacić.

Pytanie o to, czy warto się z The Elder Scrolls Online: Morrowind zapoznać jest absolutnie bezsensowne. Skoro kupując podstawową wersję gry, otrzymujecie go za darmo, zwykłą głupotą byłoby go nie sprawdzić. Zwłaszcza że rekomendowałbym go, nawet jeśli wciąż dostęp do niego należałoby wcześniej wykupić. Każdy fan oryginalnego Morrowinda będzie zachwycony powrotem do ukochanej krainy, a ci, którzy nigdy w niego nie grali, będą mogli zakosztować choć odrobinę piękna Vvardenfell. To jedna z najpiękniejszych i najbardziej charakterystycznych krain całego Tamriel, więc możliwość ujrzenia jej we względnie współczesnej oprawie i przeżycia zupełnie nowych, wciągających przygód to coś, obok czego zwyczajnie nie można przejść obojętnie.

Juiced: Eliminator

Gatunek: Wyścigi

Producent: Juice Games

Rok wydania: 2006

Grałem na: PlayStation Portable

Gra dostępna wyłącznie na PlayStation Portable

Nigdy nie było mi po drodze z grami wyścigowymi na konsole przenośne. Głównie kojarzyły mi się z uboższymi portami tytułów na duże platformy, przez co z miejsca wydawały mi się kompletnie nieinteresujące. W końcu co – poza mobilnością – może zaoferować mi takie Gran Turismo na PSP, czego nie mógłbym doświadczyć w dużo lepiej prezentującym się, choć wydanym kilka lat wcześniej Gran Turismo 4. Długo zajęło mi zrozumienie, że choć spora ich część nie stara się być odkrywcza, wcale nie oznacza to, że nie są dobrymi lub przynajmniej z jakiegoś powodu interesującymi produkcjami, czego całkiem niezłym przykładem jest Juiced: Eliminator.

Ekipa z Juice Games podjęła się zadania przeniesienia się wydanego rok wcześniej Juiced na platformy mobilne. Tytuł ten miał w momencie premiery stanowić bezpośrednią konkurencję dla serii Need for Speed, która po dwóch fantastycznych Undergroundach podbijała rynek fenomenalnym Most Wanted. Historia niestety nie obeszła się z Juiced łaskawie, gdyż ten zebrał raczej mieszane oceny i dość szybko znalazł się na śmietniku historii. Szkoda, bo była to seria z potencjałem i własnym charakterem. Gra pozbawiona była sensowniejszej fabuły, a głównym celem gracza było stopniowe pięcie się po szczeblach ściganckiej kariery, powiększanie kolekcji wozów i rozwijanie własnej ekipy.

Juiced: Eliminator to wybitnie wierne przeniesienie tej formuły na platformę mobilną. Na start dostajemy mały zastrzyk gotówki, za który kupujemy pierwszą brykę, odpicowujemy ją i ruszamy w trasę, walcząc o szacunek rywalizujących z nami ekip. Tryb kariery w zasadzie nie ma przy tym końca. Uczęszczamy na kolejne zapisane w kalendarzu eventy, kupujemy kolejne bryki, od czasu do czasu organizujemy własny wyścig lub zgadzamy się na wyzwanie jednego z rywali, choćby o kluczyki do samochodu. Poza klasycznymi „kółkami”, sprintami z punktu A do B i wyścigami na ¼ mili, wersja na PSP wprowadza również tytułowy „eliminator”, czyli klasyczne eliminacje, w których po każdym okrążeniu odpada ostatni kierowca.

Podobnie jak w oryginale wszystko to sprawia początkowo mnóstwo frajdy. Model jazdy wypada całkiem nieźle, jak na możliwości konsolki, poziom trudności jest w miarę sprawiedliwy, więc często dostajemy miły zastrzyk adrenaliny, a możliwość przystępnej personalizacji samochodów zachęca do kreatywnego szaleństwa. Dość szybko okazuje się jednak, że Juiced: Eliminator pod względem rozgrywki jest wyjątkowo płytki. Nadal jeździ się przyjemnie, ale bezustanne powtarzanie tych samych typów wyścigów dość szybko zaczyna męczyć, a przy okazji na jaw wychodzi fakt, że liczba wizualnych dodatków do samochodów jest mocno ograniczona.

Sytuacji nie poprawia to, że wydanie gry na PSP wiązało się z licznymi ograniczeniami. Zasięg widzenia jest dość krótki, a niska rozdzielczość i mały ekran konsoli sprawiają, że momentami trudno jest dostrzec, w którą stronę i jak ostro skręca zakręt. Poza tym jednak Juiced: Eliminator wygląda całkiem przyzwoicie. Lokacje wyścigów są zróżnicowane, zabierając nas zarówno do ciasnych uliczek Chinatown, jak i na superszybkie tory wyścigowe oraz szerokie drogi portowego miasteczka w Japonii. Szkoda jedynie, że widoczne było to za wiele dla biednego napędu UMD, który odczytuje dane zatrważająco często i koszmarnie długo, więc dobrą połowę rozgrywki spędziłem na oglądaniu ekranu ładowania. Ładują się przy tym nie tylko wyścigi, ale również nasz warsztat, komis samochodowy, czy nawet modele naszych bryk. Masakra.

Jeżeli jednak jesteście w stanie to przeboleć, to radziłbym się skupić na trybie Arcade. Jest on zdecydowanie ciekawszy od klasycznej kariery, bo oferuje 55 wyścigowych wyzwań, każdorazowo wysyłając nas do innej lokacji w innym, odpowiednio zmodyfikowanym samochodzie. Niezłym pomysłem jest również tzw. Career Challenge, czyli altearnatywny tryb kariery, w którym do ukończenia mamy różnorodne scenariusze, jak chociażby konieczność ukończenia 15 eliminacji w ciągu miesiąca. Niezłe, ale po ograniu klasycznej kariery, trudno jest znaleźć w sobie na tyle pary, by ograć także to. Poza tym Juiced: Eliminator standardowo oferuje dostęp do szybkich wyścigów i modułu wieloosobowego, aczkolwiek ten drugi z oczywistych względów jest obecnie martwy.

Juiced: Eliminator poniekąd potwierdził moje obawy co do gier wyścigowych na konsolach przenośnych. To raczej ambitny, choć dość średni port oryginalnego Juiceda, aniżeli pełnoprawna odsłona z własnym charakterem. Trapi go sporo drobnych, lecz upierdliwych problemów, przez co wypada nieco gorzej od już i tak zbierającego średnie noty oryginału. Ku mojemu niesamowitemu zdziwieniu, pomimo wszystkich tych potknięć przy Juiced: Eliminator bawiłem się zaskakująco dobrze. Jego prostota jest zaskakująco ujmująca, a połączenie klimatu starych „Szybkich i Wściekłych” z niezłym modelem jazdy i przywołująca młodzieńcze wspomnienia muzyką (ot, choćby Limp Bizkit) cieszyło mnie nawet wtedy, kiedy przysypiałem, czekając, aż załaduje się wyścig.

Komentarze

Popularne posty