Tydzień 12 (Devil May Cry 4: Special Edition, Medal of Honor: Airborne, Star Wars: Battlefront II - Ewok Hunt, Q*Bert Rebooted, Q*Bert)
Najsampierw,
chciałbym już oficjalnie zaprosić wszystkich czytelników do odwiedzenia
oficjalnego pykmisiowego kanału na YouTube, gdzie obejrzycie materiały
dodatkowe związane z opisywanymi poniżej grami w formie krótkich pogadanek na
ich temat, rozwijających tematy poruszone w tekście. Na samym dole dzisiejszego
wpisu, tak jak w zeszłym tygodniu, znajdziecie też zbiór odpowiednich filmów,
ale zachęcam do subskrypcji kanału, bo to właśnie w ten sposób będziecie na
bieżąco z pojawiającymi się filmami.
Podawszy
tą informację, możemy przejść do omówienia tego, o czym można będzie w tym
tygodniu przeczytać. Otóż zaczniemy sobie od remastera czwartej części serii,
która stworzyła cały gatunek. Mowa tutaj oczywiście o Devil May Cry 4 w „edycji
specjalnej. Poniżej znajdziecie też ostatniego, można by powiedzieć,
klasycznego Medal of Honora, czyli Airborne, który swoją mechaniką wyróżnia się
nie tyle na tle serii, co też konkurencji. Dlaczego? O tym przekonać się
będziecie musieli poprzez lekturę.
Następny
rozdział powinniście w zasadzie traktować jako materiał archiwalny/wspominkowy,
bo, o ile nie czytacie tego w poniedziałek 30 kwietnia tuż po publikacji tego
wpisu, tryb Ewok Hunt w Star Wars: Battlefront II nie będzie już dostępny.
Szkoda, bo całkiem fajnie się, w to gra. Miejmy nadzieję, że wróci. Natomiast
na sam koniec cofniemy się w czasie o 35 lat i porozmawiamy chwilę o Q*Bercie,
który dostępny jest w również opisywanym na łamach bloga Pykmiś Q*Bercie
Rebooted. Będziecie więc mogli sprawdzić, czy remaster wypadł lepiej od
oryginału, czy jest też może odwrotnie.
Zapraszam!
Devil May Cry 4: Special Edition (Xbox One)
Hack’n’Slash
Capcom, 2015r.
Gra dostępna również
na: PlayStation 4, PC, PlayStation 3*, Xbox 360*, iOS*
Z
japońszczyzną mam mieszane relacje, bo lubię sobie zjeść klusek, nawet jakąś chińską
bajkę obejrzeć, ale z grami bywa jednak dosyć różnie, chociaż przyznam
szczerze, że zacząłem od jakiegoś czasu się do nich przekonywać. To dobrze, bo
Devil May Cry to gra na wskroś japońska. Co ciekawe, poprzednie trzy części
przeszedłem już stosunkowo dawno i, choć podobały mi się, to do czwórki nigdy
nie mogłem się zebrać. Jakoś mnie od siebie odrzucała. No, ale nadszedł czas
żeby to nadrobić, bo przecież DMC to jedna z najważniejszych serii w
giereczkowie, w końcu to ona stworzyła cały gatunek konsolowych hack’n’slashów.
Czwórka
czerpie trochę z dwójki, jeżeli o fabułę chodzi, bo opowiada o dwóch postaciach
jednocześnie. Pierwszych skrzypiec nie gra tutaj jednak Dante, a Nero,
wyglądający jak jego młodsza wersja chłopak z demoniczną ręką, należący przy
okazji do the Holy Knights, zakonu czczącego demona Spardę. Celem Nero jest
pojmanie Dantego po tym, jak podczas jednej z ceremonii bezceremonialnie
zamordował głowę tego dziwacznego kościoła. No, później oczywiście trochę
twistów i walk z bossami, tak to mniej więcej wygląda. Niby okej, ale jakbym
tak jeszcze w drugiej połowie gry nie musiał przez wszystkie odwiedzone przeze
mnie lokacje przebiegać raz jeszcze, to by już w ogóle było super…
W
ogóle to dość specyficzny tytuł, bo pomimo faktu, że wygląda pod względem
szczegółowości lokacji i modeli postaci dużo lepiej niż poprzedniczki, to ma
się wrażenie, że został on zrobiony jeszcze na drugie PlayStation. Wszystko
jest takie jakieś plastikowe i sztuczne, a sami bohaterowie są w jakby
pozbawieni ciężaru. Szczególnie bolało to po niedawnym przejściu Darksiders II,
które pod względem sterowania było świetne, tutaj natomiast musiałem długo
przyzwyczajać się do faktu, że Nero/Dante skacze bardzo wysoko, ale przesuwa
się tylko o dwa centymetry w przód, więc każdy unik (bo uniki są tutaj skokami)
sprawiał, że musiałem zatrzymać się na moment i dopiero kontynuować bieg w
kierunku przeciwnika. Straszny mam więc problem z DmC4, bo z jednej strony gra
się w to bardzo przyjemnie i walka mimo swojej lekkiej archaiczności sprawia dużo
frajdy, ale jednak zbyt wiele w nim recyklingu poprzednich lokacji i bossów (z
każdym walczy się po 3 razy, bez kitu), oraz średnio zajmująca historia
sprawiają, że niezbyt skłonny jestem ten tytuł polecić.
*wydanie oryginalne z
2008r.
** Devil Mary Cry 4:
Refrain z 2011r.
Medal of Honor: Airborne (Xbox One*)
FPS
EA Los Angeles, 2007r.
Gra dostępna również
na: Xbox 360, PlayStation 3, PC
Kurde,
ostatni drugowojenny Medal to strasznie niedoceniony tytuł, choć zdecydowanie
nie jest to też gra prezentująca sobą najwyższą klasę. Niemniej, wszystkie
swoje niedociągnięcia nadrabia fantastycznym pomysłem na gameplay. Jako, że w
Airborne wcielamy się w Boyda Traversa, spadochroniarza z 82. Dywizji
Powietrznodesantowej to główną mechaniką są tutaj właśnie skoki spadochronowe.
Zatem każdą z sześciu misji zaczynamy w samolocie, z którego potem wyskakujemy.
Bajer polega natomiast na tym, że wszystko od momentu zapalenia się czerwonej
lampki do wylądowania jest całkowicie interaktywne. Oznacza to, że nie tylko
możemy zostać wypchnięci z samolotu, jeżeli ociągamy się z naszą powinnością,
ale mamy pełną dowolność w wyborze miejsca lądowania, co współgra z nieliniowym
prowadzeniem misji. Wyłącznie od nas zależy więc jakim celem zajmiemy się
najpierw i czy wylądujemy bezpiecznie za plecami kolegów, czy też może
wjedziemy na Jana z pieśnią na ustach w sam środek posterunku wroga.
Mniej
ciekawie robi się niestety na ziemi, bo gra okropnie się zestarzała, pomijając
już lekko toporną z dzisiejszego punktu widzenia grafikę. Co gorsza, największą
bolączką Airborne jest nieintuicyjne sterowanie, bo po latach grania w
strzelanki z mniej więcej podobnym ułożeniem przycisków, ciężko było mi przestawić
się na konieczność zmiany broni pod B, skakaniem pod Y, kucaniem pod X i
przeładowywaniem pod A. O ile to jest do przeżycia (choć myliłem się do samego
końca), to zupełnie niezrozumiały jest dla mnie nagły paraliż od pasa w dół
atakujący Traversa podczas celowania przez przyrządy. Owszem, nadaje to grze
lekko taktycznego sznytu, ale pod koniec, kiedy wjeżdżają hodowane na
niemieckim mleku czysto aryjskie koksy nawalające z trzymanego w rękach CKMu,
to ta ułomność zaczyna bardzo mocno doskwierać. Niby jest to rekompensowane
przez możliwość wychylania się i chowania za osłonami, ale wystarczy tylko
koniuszek palca za nią wystawić i już mamy życie na wykończeniu, a to boli, bo
automatycznie regeneruje się ono tylko do pewnego stopnia.
Mam
też trochę wrażenie, że panowie z EA LA nie bardzo wiedzieli, co chcą zrobić z
opowiadaną przez Airborne historią, bo z jednej strony jest to typowa
drugowojenna kampania, której zbiorowym antagonistą są Niemcy i przez chwilę na
początku Włosi, ale sama jej konstrukcja jest dosyć ciekawa. Przede wszystkim
między misjami mamy wyreżyserowane odprawy, a w trakcie pojawiają się
przerywniki filmowe, które, choć zazwyczaj pełne dramatycznej akcji, zawierają
też jakieś elementy fabuły czy wprowadzają do gry różne postaci, co najbardziej
kojarzy mi się to z serią Brothers in Arms. Wydaje mi się, że był gdzieś tam kiedyś
jakiś zalążek większej historii Boyda Traversa, z którego jednak niestety,
koniec końców, zrezygnowano, pozostawiając takie ochłapy. No cóż, szkoda.
*we wstecznej kompatybilności*
Star Wars: Battlefront
II – Ewok Hunt (Xbox
One)
EA Dice, 2018r.
Dodatek dostępny
również na: PlayStation 4, PC
Dziwnym
jest, że możliwość zabawy w tenże dodatek kończy się z dniem publikacji wpisu,
czyli 30 kwietnia. Jakiś dziwny trend się nam robi, bo i Rainbow Six: Siege
dostał niedawno swój ograniczony czasowo tryb gry, a Wildlandsy to już drugi
mają. Najbardziej denerwujące w tym wszystkim jest to, że ewokowy DLC jest
całkiem niezły i robi trochę z drugiego Battlefronta horror (choć niektórzy
powiedzą, że przecież od początku był istnym koszmarem).
Zabawa
polega na próbie przetrwania jako stormtrooperzy do czasu, aż przyleci po nas
statek ratunkowy. Problem polega na tym, że jest noc, a noce na Endorze są
przerażająco wręcz ciemne, za to w gąszczu czyhają na nas krwiożercze kosmate
misie, czyli Ewoki. Z początku, co prawda, są tylko dwa, ale każdy zabity
szturmowiec to jeden dodatkowy Ewok, czyli przechodzi on na pluszową stronę
mocy. Ten zmieniający się z czasem balans rozgrywki nadaje jej właśnie lekko
horrorowatego posmaku i wymusza na grających bardziej przemyślane i spokojne
podejście do sytuacji, bo jeżeli pobiegnie się na pałę w ciemność, to równie
prędko stanie się pożywką dla Ewoków, zwłaszcza, że te w ciemności widzą
doskonale. Trochę się to zmienia pod koniec, kiedy przylatuje statek. Ewok Hunt
zmienia się wtedy w Benny Hilla, bo szturmowcy lecą jak najszybciej do punktu
ewakuacji, a zaraz za nimi popina banda pluszaków z patykami w łapkach. No,
cudo. Szturmowcy mają też w tym momencie trochę łatwiej, bo wystarczy, że jeden
z nich wejdzie na pokład, a wygrają cały mecz. O ile zazwyczaj trzymam się
klasycznych TDMów, to całkiem mi się ten tryb spodobał, więc mam też nadzieję,
że kiedyś wróci do gry i zostanie na stałe. Zabawa z futrzastymi misiami
jeszcze nigdy nie była tak krwiożercza.
Q*Bert Rebooted (PlayStation 4)
W zasadzie to platformer
LOOT Entertaiment,
2015r.
Gra dostępna również
na: Xbox One, PlayStation 3, PlayStation Vita, PC*, Android*, iOS*
Przyznam
się szczerze, że jest to moje pierwsze spotkanie z tą jakże klasyczną, choć nie
aż tak ikoniczną jak, dajmy na to, Pac-Man, serią. Rebooted to swoisty, jak
sama nazwa wskazuje, reboot i remake oryginału. Powiedzmy sobie jednak szczerze,
przy rozgrywce, z jaką mamy do czynienia w Q*Bertach, raczej ciężko stworzyć
coś innego niż reboot, skoro nie posiadają one żadnego tła fabularnego. Ot,
jesteśmy śmieszną, pomarańczową piłką z trąbką w miejscu nosa, a jedynym celem
naszej egzystencji jest skakanie po hexach i zmienianie ich koloru, unikając
przy tym przerażająco różowych węży-sprężynek czy innych zielonych
hochsztaplerów.
W
zasadzie na tym zamyka się temat mechanizmów rozgrywki, bo nie jest to tytuł
skomplikowany. Q*Bert Rebooted to po prostu zwykła „arkejdówka” ubrana w trochę
ładniejszą, bajkową grafikę, do której dorzucono garść skórek do kupienia za
zebrane w trakcie zabawy diamenty, np. Q*zilla czy Q*1000 (nawiązanie do
Godzilli i T-1000 z Terminatora 2 dla niekumatych). Wszystko byłoby fajnie,
gdyby nie problemy leżące u podstawy gry, a które sprawiają, że jest ona albo
nudna, albo frustrująca. Większość z 40 plansz kończy się bez problemu w 2
minuty każda, co troszkę rekompensuje fakt, że już ich rodzajów jest wyłącznie
z pięć. To jest aspekt nudy, ten frustracji przychodzi wtedy, gdy nagle
dostajemy tak mocno w tyłek, że aż zaczynają nam się podobać spodnie-rurki.
Męskie. Przyznam, że gry nie skończyłem, bo w trakcie 36 poziomu stwierdziłem,
że przecież wszystko już widziałem, a tylko się teraz złoszczę na nagły skok
poziomu trudności, który jest jeszcze podsycany przez fatalne sterowanie, bo
gałka do szybkiej zmiany kierunku na jeden z sześciu dostępnych w trakcie
ucieczki przed kicającym za nami wężem sprawdza się tak dobrze, jak siekiera do
rzeźbienia. Zdecydowanie momentami zabija to przyjemność z gry, chociaż po
kilku partiach człowiek uczy się mniej więcej tym wszystkim operować, co wciąż
jest tak średnio przyjemne. Niemniej, Q*Bert Rebooted jest na tyle grywalny, że
obecny jest w nim słynny „Syndrom Jeszcze Jednej Tury”, więc trzeba uważać, bo
czas potrafi szybko przy nim zlecieć. No, i muzyka jest całkiem fajna, choć na
co dzień nie gustuję w „umcyk umcyk”.
*wydanie oryginalne z
2014r. stworzone przez Gonzo Games
Q*Bert (PlayStation 4)
Tak jak wyżej, czyli w
pewnym sensie platformówka
Gottlieb, 1982r.
Gra dostępna również
na: PlayStation 3*, PlayStation Vita*, Xbox One*, PC*, Android*, iOS*, Arcade,
Atari 2600, Atari 5200, Intellivision, ColecoVision, Commodore 64
W
zestawie z Q*Bert Rebooted gra dostaje również oryginalnego “arkejdowego”
Q*Berta z 1982 roku, grzechem więc byłoby nie sprawdzić jak zaczynała ta
pocieszna, podskakująca fujarka. I trzeba przyznać, że zestarzała się całkiem
nieźle, bo pomimo archaicznej już grafiki, wciąż pozostaje grywalna, co wcale
nie dziwi, bo tak zazwyczaj jest ze starymi grami automatowymi. Ich prostota
sprawia, że nie stają się po latach toporne. Pierwszy Q*Bert jest zdecydowanie
bardziej wymagający niż opisywany wyżej Rebooted, więc udało mi się dotrzeć
tylko do drugiej planszy, która w sumie wyglądała tak samo, jak ta pierwsza.
Odnoszę też wrażenie, że z tego pakietu warto zainteresować się raczej oryginałem,
a nie remakiem. Szczególnie, że po zagraniu w nowe wydanie, ciężko jest
przestawić się z poruszania się w sześciu kierunkach na poruszanie się w
czterech.
*w Q*Bert Rebooted
Pykmiś na YouTube
Komentarze
Prześlij komentarz