Tydzień 9 (Crash Bandicoot: The Wrath of Cortex, Crazy Taxi, Auta 2, Toy Home, A Way Out)
Tydzień
ten zaczął się raczej mocno tak sobie, bo czwarty Crash Bandicoot i Crazy Taxi
raczej nikogo nie powalą. Później też lepiej nie było, bo na kilka chwil na
moje konsole wjechała gra na licencji filmu Disneya oraz wybrakowany Toy Home.
Swoją drogą, w tym tygodniu przewodzą gry o jeżdżeniu. W większości też
śmiesznie krótkie. Zarówno Crazy Taxi oraz Toy Home wymagają jakichś 10 do 30
minut na przejście. Na sam koniec sytuację uratował dosyć spontaniczny zakup A
Way Out, które z miejsca skradło moje serce. Jest to tytuł fenomenalny i
mógłbym go chwalić i chwalić, ale we wstępniaku miejsca na to nie ma. Mocno
zachęcam zatem do zjechania niżej i przeczytania, co nieco o nim. Zwłaszcza, że
A Way Out to w opinii wielu jedna z ważniejszych gier dla branży.
Zapraszam!
Crash Bandicoot: The Wrath of Cortex (Xbox)
Platformówka 3D
Traveller’s Tales, 2001r.
Gra dostępna również
na: Xbox 360*, PlayStation 2, GameCube
Seria
o pomarańczowym „lisku” zbierającym „jabłka” w dżungli to seria bardzo bliska
mojemu sercu, to właśnie ona wprowadziła mnie do giereczkowa. Oryginalna
trylogia oraz Crash Team Racing to bez wątpienia must-have’y pierwszego
PlayStation, w które warto zagrać również dzisiaj. Zwłaszcza, że na początku
zeszłego roku na PlayStation 4 (i już za parę miesięcy na pozostałe platformy) pojawił
się fenomenalny remaster pierwszych trzech części właśnie. The Wrath of Cortex
jest natomiast pierwszą częścią niestworzoną przez Naughty Dog, niebędącą exem
na platformy Sony, oraz pierwszym Crashem spoza pierwszego PlayStation, w
którego zagrałem. I to jest tak straszny zawód…
Mam
tendencję do nieufania innym graczom twierdzącym, że jakaś gra jest słaba. Podobało
mi się Call of Duty: Ghosts, Star Wars: Obi-Wan też, nawet Assassin’s Creed:
Unity zdołał mnie oczarować. Raz na jakiś czas przychodzi jednak taki moment,
kiedy przez swoją upartość i nieusłuchliwość dostaję po tyłku. The Wrath of
Cortex jest takim momentem. Jako gra jest on zupełnie poprawny, ale już jako
Crash Bandicoot… Wszystko w jakiś sposób, mniejszy lub większy, nie gra w tym
tytule. Moim największym zarzutem, i możecie się z tego śmiać, jest nijaka
muzyka. Przecież soundtrack w tej serii był fenomenalny, a poszczególne motywy
mam wyryte w mózgu już po wsze czasy. Tutaj cała ścieżka dźwiękowa jest jakaś
taka byle jaka, niczym się nie wyróżnia i brzmi ultra generycznie. W pewien
sposób nawet irytuje swoją miernością. Równie dobrze mogliby podłożyć pod
gameplay czołówkę z Klanu albo Na Wspólnej i pod względem charakterności
utworów wyszłoby plus/minus na to samo.
W
trakcie rozgrywki niby czuć, że jest to Crash Bandicoot, bo mechaniki są mniej
więcej te same, ale ma się też cały czas wrażenie, że czegoś zabrakło. Większości
poziomów brak charakteru, są krótkie i strasznie łatwe. Z jednej strony spoko,
bo oryginalna trylogia co jakiś czas przyprawiała mnie o siwiznę, ale z drugiej
jest przez to okropnie nudno. Ginie się głownie wtedy, kiedy kamera nie
pokazuje dokąd biegniesz albo dana przeszkoda postanowi cię ukatrupić nawet cię
nie dotykając. Dowalono też masę nowych mechanik, np. jeżdżenia samochodem czy
toczenia się w kuli wyrwanej wprost z Super Monkey Ball. Tylko, że w żadnym
momencie twórcy nie tłumaczą sterowania tymi ustrojstwami. Musiałem zginąć
kilkukrotnie zanim kapnąłem się, że jak przytrzymam prawy spust w aucie to będzie
jechać szybciej niż do tej pory. Gra trudna robi się za to podczas każdej z
pięciu odmian bossa (celowo tak sformułowałem to zdanie, wyjaśnię w następnym
akapicie), które potrafią być niesamowicie ciężkie. Czułem się jakbym znów
mierzył się z Ornsteinem i Smoughiem w Anor Londo…
Jednak
tym, czym twórcy obrazili mnie najbardziej jest fabuła. Patrząc na to
powierzchownie można odnieść wrażenie, że to standardowa dla serii historyjka.
Ot, dr Neo Cortex wraz z złą maską voodoo Uka-Uka uwalniają cztery żywiołaki
uwięzione przed laty w jednej ze świątyń, aby przy ich pomocy uzyskać władzę
nad światem. Dowiaduje się o tym się dobra maska Aku-Aku, która wysyła Crasha
oraz jego siostrę Coco w świat w celu powstrzymania rozrabiaków za pomocą
fioletowych kryształów. W The Wrath of Cortex pojawia się też trzeci z
rodzeństwa, Crunch Bandicoot, wierny Cortexowi i pragnący zniszczyć swojego
starszego brata JEDYNY boss w całej grze. Do tej pory każdy Crash miał
zazwyczaj pięciu (pierwszy mógł mieć więcej, ale nie jestem pewien)
oryginalnych i prześwietnie zaprojetkowanych „szefów” (niektórzy pojawiają się
w tej części jako przeciwnicy na mapach, wow). Traveller’s Tales obrało jednak
inną drogę i stwierdzili, że lepiej będzie do każdej potyczki użyć Cruncha, ALE
z mocami innego żywiołaka za każdym razem. No fantastycznie. Szkoda tylko, że
wszystkie one są bezpłciowe i pozbawione jakiegokolwiek charakteru. I nie,
okropnie nieśmieszne i zamykające się w dwóch słowach wstawki przed co drugim
poziomem nie pomagają. No, jak ten od wiatru mi się pojawił i powiedział „is it
windy in here?” to sikałem po majtkach. Bo wiecie, „windy”, że wietrznie xD a
on jest żywiołakiem wiatru XDDDDDDDDD YAYCA!
To
wszystko jest jednak jeszcze do zniesienia, bo, mimo braku polotu i momentami
kiepskości, granie w to nie boli. Twórcy jednak stwierdzili, że wyprodukowali
tak fantastyczny, fenomenalny, giereczkowej nagrody Nobla godny produkt, że
gracze będą w niego chcieli grać w kółko i w kółko, i w kółko. I dobra, niech
sobie tak myślą. Tylko, że jak ja kończę jakąś grę i zamiast zakończenia
dostaję [SPOILER, KTÓRY WARTO PRZECZYTAĆ PRZED ZAGRANIEM, SERIO] Ukę-Ukę
mówiącego „No, Cortex, przegraliśmy. Ale, ej, patrz! On ma tylko fioletowe
kryształy, a bez tych srebrnych za zniszczenie na planszy wszystkich pudełek to
nie ma, więc spoko, bo możemy jeszcze raz uwolnić żywiołaki”, po czym lecą
napisy, a ja żeby uzyskać prawdziwe zakończenie muszę całą grę przejść od nowa,
to ja takie coś pie…
*we wstecznej
kompatybilności
Crazy Taxi (Xbox 360)
Symulator taksówkarza
po kwasie
Sega Studios, 2010r.
Gra dostępna również
na: Automaty*, Dreamcast, PlayStation 2, PlayStation 3, GameCube, PC, Android,
iOS
Jestem
w pełni przekonany, że tego tytułu nie trzeba nikomu przedstawiać. Sama ilość platform,
na jaką Crazy Taxi zostało wypuszczone sprawia, że prędzej czy później każdy
się z tym zetknąć musiał. Niesamowicie grywalny i zwariowany arcade’owy tytuł,
w którym przewozimy ludzi z punktu A do B. Co by tu jeszcze… Najbardziej
ujmujące jest to, że ani trochę się on nie zestarzał, o ile nie liczyć grafiki
oczywiście. Najważniejsze jest jednak to, że pod względem gameplay’u jest wciąż
fantastycznie i niezwykle miodnie. Prowadzenie naszej taksówki wymaga kupy
zręczności i refleksu ninjy, ale rekompensowane jest to poprzez poczucie
satysfakcji, gdy uzyskamy wysoką ocenę na koniec jazdy.
Żeby
jednak nie było za różowo, muszę trochę ponarzekać. Z powodów licencyjnych port
na konsole 7. generacji (jak z innymi wersjami nie jestem pewien, ale mobilki
prawdopodobnie też oberwały, bo premierę miały po wersji tutaj opisywanej) jest
odarty ze świetnego soundtracku w wykonaniu m.in. Off Spring. Zastąpiono go na
szczęście innymi punkowymi kawałkami, ale zaczynając grę nie usłyszymy
kultowego już „jajajajaja”, które aż prosi o ruszenie z piskiem opon. Nie
potrafię też zrozumieć jak to jest, że port na konsolę 7. generacji portu z
konsol 6. generacji gry z automatów wypuszczonej w trakcie 5. Generacji (czyli
prawie dwadzieścia lat temu) wciąż doczytuje mapę na oczach gracza. Ja
rozumiem, wierność oryginałowi. Tak drobne usprawnienie wyszłoby grze
zdecydowanie na dobre i myślę, że nie mieliby z tym problemu nawet najwięksi
puryści. Mimo to Crazy Taxi to wciąż fenomenalny tytuł, a drobne problemy
pojawiające się tu i tam w niczym nie przeszkadzają. Polecam!
*oryginał z 1999r.
stworzony przez Hitmaker
Auta 2 (Xbox 360)
Wyścigi
Avalanche Software,
2011r.
Gra dostępna również
na: Xbox One*, PlayStation 3, PSP, DS, 3DS, Wii, PC, Mac, iOS
Kilka
tygodni temu omawiałem na Pykmisiu Split/Second. Weźmy zatem ów tytuł i, po
uprzednim odarciu go z całej mechaniki dynamicznie zmieniających się tras,
wymieszajmy go w kotle z Mario Kart. Uzyskany twór będzie mniej więcej tym,
czym są Auta 2, czyli prostymi wyścigami, w których „szczelamy” w siebie
nawzajem różnymi typami uzbrojenia, a w międzyczasie wykonujemy triki ładujące
nam nitro. Nawet interfejs jest bardzo podobny, bo tak samo jak w Split/Second
podzielony na cztery części pasek dopalacza jest zawieszony tuż pod tylnym
zderzakiem. Co ciekawe, oba tytuły wydane zostały przez Disneya w dość
niedługim odstępie czasu.
Jeżeli
o wierność adaptacji chodzi, to, podobnie jak w przypadku Meridy, nie mam
zielonego pojęcia. Za każdym razem, kiedy w łapki wpada mi „egranizacja” filmu,
w głowie układam już plan, że obejrzę oryginał i potem sobie będę mógł na blogu
to fajnie zestawić i porównać. Później zazwyczaj okazuje się, że ani na
Netflixie, ani tym bardziej na Showmaxie nie jest dostępny. Mam za to „Botoks”
albo inne „Piksele” Sandlera na pocieszenie, ech. Niemniej zakładam, że gra i
film poza postaciami nie mają ze sobą wiele wspólnego. Moja teza podyktowana jest
tym, że oś fabularna „gradaptacji” Aut 2 opiera się na wyścigach w wirtualnej
rzeczywistości w międzynarodowym centrum szkolenia CHROME. Byłby to raczej
kiepski film coś czuję.
Nie
warto się też oszukiwać, że nie jest to gra skierowania do dzieciaków, które
zakochały się w filmie i chcą pośmigać jako Zygzak McQueen albo Złomek, albo
włoski podnośnik (nie pamiętam imienia, ale taki żółty był). W tym wypadku nie
zawiodą się ani trochę, bo gra dostarczy im właśnie tego, czego sobie życzą.
Postaci ze świata Aut jest mnóstwo, a dodatkowe można dokupić jako DLC. Tras
też jest całkiem sporo. Graficznie jest natomiast dosyć różnorodnie i w miarę
ładnie (jak na zeszłą generację, oczywiście). Także dzieciom tak, starym bykom
raczej nie. Ich to raczej znudzi, bo o ile Auta 2 w pewnych aspektach
przypominają Split/Second, to zdecydowanie odbiegają od niego pod względem
prędkości akcji. Ta toczy się momentami w ślamazarnym tempie.
*We wstecznej
kompatybilności
Toy Home (PlayStation 3)
Jednoosobowe wyścigi
Game Republic, 2007r.
Tytuł ekskluzywny
To
jest po prostu kpina. To, że w grze wyścigowej nie mamy przeciwników, a całość
opiera się na przejechaniu przez kilka rozrzuconych po mapie punktów
kontrolnych to mały pikuś. Nawet przyjemna dla oka, kolorowa grafika i uroczy
widok nakręcanych samochodzików śmigających po stołach kuchennych czy między innymi
zabawkami nie sprawia, że patrzę na ten tytuł przychylnym wzrokiem. Teraz tak,
żeby nie było, zdaję sobie sprawę, że cena gry wynosi 21zł. Niemniej, wydaje mi
się, że dwa samochodziki i 8 tras na 3 mapach (które, dodam, przejeżdża się
wszystkie w jakieś pół godziny i nie ma sensu grania w to jeszcze raz) to
trochę mało. Ale okej, załóżmy, że jest to podyktowane faktem, że Toy Home to
jedna z pierwszy małych gierek, które pojawiły się na PS Store. W takim razie
chciałbym wiedzieć, dlaczego DLC kosztujące 16,50zł zawiera 6 nowych samochodzików,
6 nowych tras oraz 3 nowe tryby gry. Czy tylko ja widzę tutaj brak logiki?
Najgorsze jest to, że nie gra się w to źle. To taka typowa popierdóła, którą
fajnie sobie od czasu do czasu odpalić, bo jest dosyć specyficzna (o czym za
chwilę), ale śmierdzi mi to wszystko skokiem na kasę i nabijaniem klienta w
butelkę.
Uroku
grze dodaje to, że stanowi ona istny relikt przeszłości i pozwala cofnąć się w
czasie o te 11 lat. Toy Home pochodzi z innego etapu w żywocie trzeciego
PlayStation, kiedy to jeszcze Japończykom przez myśl nie przeszło skopiowanie
Xboxowych osiągnięć i zaimplementowanie w swoim systemie trofeów. W dodatku
jest to tytuł z początków konsoli, kiedy to producenci wpychają graczom na siłę
wszystkie bajery przez oferowane przez ich sprzęt. Pad od PS3 ma wbudowany
żyroskop. Gra nie posiada normalnego sposobu skręcania pojazdem za pomocą gałek
analogowych. Połączcie jedno z drugim. I wykręcanie kontrolera w te i we w te
jest tak samo wygodne jak w pewien dziwny i niezrozumiały dla mnie sposób
zabawne. Po kilku przejazdach miałem nawet wrażenie, że wychodziło mi to
całkiem naturalnie. Wciąż oczywiście wolałbym używać zwykłego analoga, ale jest
to na pewno coś, czym Toy Home się wyróżnia. Niestety, to zdecydowanie za mało
abym mógł go komukolwiek polecić. Jeżeli, tak jak ja, otrzymaliście go z PS+ to
warto sprawdzić, w pozostałych przypadkach natomiast… - cóż…
A Way Out (Xbox One)
Kooperacyjna
przygodówka akcji
Hazelight Studios,
2018r.
Gra dostępna również
na: PlayStation 4, PC
Mamy
tutaj do czynienia z najprawdziwszą perełką, z tytułem wyjątkowym w każdym
niemalże aspekcie. Już same jego założenia czynią go produkcją unikatową. Gier
kooperacyjnych było już przecież naprawdę wiele. Były Left 4 Deady,
Vermintide’y, MOBY wszelakie, ale każdy z tych tytułów można ukończyć w
pojedynkę ze wsparciem botów jako towarzyszy. W A Way Out natomiast posiadanie
ludzkiego partnera jest obligatoryjne, co rekompensowane jest faktem, że
wystarczy jedna kopia na dwie konsole/pecety. Drugi gracz zwyczajnie ściąga
specjalną wersję z cyfrowego sklepu i po otrzymaniu zaproszenia może już pykać.
Ja tego problemu nie miałem, wziąłem pod pachę swoją dziewczyną i posadziłem
obok siebie z padem w ręku. Zarówno ja, jak i ona (co musiało oczywiście zostać
poprzedzone mnóstwem kwaklania, że „ale misiu ja nie umiem to się szczela i
trudno”) zakochaliśmy się w tym tytule.
W
trakcie tej zaledwie kilkugodzinnej opowieści wcielamy się w osadzonego w
więzieniu Leo oraz Vincenta, który do owego więzienia dopiero co trafia.
Panowie w wyniku pewnego zrządzenia losu poznają się i zaprzyjaźniają, a
następnie wspólnie podejmują próbę ucieczki z więzienia, aby dopaść człowieka,
który obu im zaszedł za skórę. Jest to prześwietnie napisana historia z mocno
rozwiniętymi bohaterami o ciekawym tle fabularnym. W ciągu gry poznajemy też ich
rodziny i te spotkania naprawdę robią. Ich relacje wypadają całkiem naturalnie,
brak tutaj nadmiaru dramatyzmu czy plastikowości. Mocą A Way Out jest też
właśnie świetny pacing. Gra często daje graczom możliwość złapania oddechu i
poszwendania się po, powiedzmy, osiedlu przyczep kempingowych, gdzie mogą,
między innymi, pomóc nakryć niewiernego męża czy pograć trochę w kosza.
Wszystkie te możliwe interakcje z otoczeniem i ludźmi w nim żyjącymi sprawiają,
że bohaterowie stają się w naszych oczach bardziej ludzcy, a różnice ich
charakterów bardziej widoczne. Dajmy na to, Leo ma niesamowity ubaw domalowując
wąsy na obrazie, ale gdy później Vincent zauważa dzieło swojego kolegi –
zmazuje jego bazgroły i kwituje komentarzem „serio?”. Uroku temu wszystkiemu
dodaje osadzenie akcji gry na początku lat 70. ubiegłego wieku, więc oczy
cieszą kanciaste karoserie starych samochodów, antyczne z dzisiejszego punktu
widzenia sprzęty czy nawet styl ubierania się. Szkoda tylko, że muzyka nie jest
lepsza. Brakowało mi cały czas jakiegoś klasycznego rockowego kawałka.
Jest
to jednak zrozumiałe, jeśli wziąć pod uwagę, że A Way Out to tytuł niezależny.
Licencje na muzykę swoje przecież kosztują. Odbija się to też niestety na
oprawie graficznej gry, która zauważalnie nie jest z najwyższej półki. Co wcale
nie oznacza, że jest ona brzydka. Gra wygląda całkiem przyzwoicie, a poziomem
nie odbiega od zeszłej generacji konsol. Na uwagę zasługuje natomiast praca
kamery, której przejścia były niekiedy naprawdę fenomenalne, a szczególnie podczas
sekwencji w szpitalu. Sama gra jest też dosyć prosta, więc w zaciągnąć do niej
można spokojnie również niegrającego partnera. Ciężej może zrobić się bliżej
końca, kiedy to pojawia się trochę więcej akcji, ale nie jest to też w żadnym
wypadku przeszkoda nie do przeskoczenia.
Jestem
zdania, że A Way Out to tytuł, który powinno się nabyć za pełną cenę w dniu
premiery. W dobie gier z olbrzymimi, lecz pustymi otwartymi światami, oraz gier
wyłącznie multiplayerowych, brakuje trochę liniowych, dobrze napisanych
historii. A to, że gracze chcą takich gier najlepiej pokaże wysoka sprzedaż A
Way Out. Zwłaszcza, że wydawca (o dziwo, jest nim zły numero uno giereczkowa,
czyli EA) wedle doniesień nie czerpie zysków ze sprzedaży gry, a całość wędruje
do kieszeni Hazelight Studios. Naprawdę nie jestem w stanie wystarczająco
nazachwalać A Way Out. Powiem zatem tak… Wspólne ucieczki z więzienia jeszcze
nigdy nie były tak dobre!
Komentarze
Prześlij komentarz