Tydzień 48 (Castlevania: Lords of Shadow - Mirror of Fate, Battlefield 1, Super Mario Kart)
Po
raz kolejny wpis jest poświęcony seriom z długą brodą. Taka Castlevania to
przecież liczy sobie ze trzydzieści lat lekką ręką, chociaż opisywane dzisiaj
Mirror of Fate to tytuł zdecydowanie młodszy i należący do zupełnie nowego
kanonu. Tak w ogóle to jakby się nad tym zastanowić to podseria Lords of
Shadow, do której MoF się zalicza, w pewnym sensie zabiła całą serię. Od czasu
jej drugiej dużej odsłony słuch o niej zaginął. No, nie licząc kolejnych
remasterów.
Chciałbym
powiedzieć, że do serii z najdłuższą brodą należy Super Mario Kart, ale trochę
nie jestem pewien jak powinienem do niego podejść. Z jednej strony to przecież
kolejna gra z Mario, który bawi pokolenia graczy jeszcze od czasów stareńkich
Atari. Z drugiej jednak strony stanowi też początek zupełnie nowego cyklu i
gatunku gier kartingowych, więc pójdźmy na kompromis i uznajmy, że Super Mario
Kart to stary tytuł ze starej serii.
Jakby
też nie patrzeć to Battlefield 1942 wyszedł prawie dwadzieścia lat temu, choć w
dość kuriozalnym splocie wydarzeń pierwsza część serii ukazała się dopiero dwa
lata temu. No, nie jest to tak naprawdę część pierwsza, ale pośmieszkować z
tytułu Battlefielda 1 można. Myślę, że dużo na jego temat pisać nie trzeba, bo
premiery kolejnych odsłon serii są zazwyczaj bardzo głośne, więc zanęcę tylko,
że jest to wyjątkowy pod względem settingu tytuł, bo jego akcja toczy się w
czasach I wojny światowej.
Zapraszam!
Castlevania: Lords of Shadow – Mirror of Fate (Xbox
360)
Metroidvania
MercurySteam, 2013r.
Gra dostępna również
na: Xbox One*, PlayStation 3, 3DS, PC
Myślę,
że nie jestem odosobnionym przypadkiem gracza, który swoją przygodę z sagą o
Draculi i rodzie Belmontów rozpoczął od wydanej w 2010 roku, będącej rebootem
serii, Castlevanii: Lords of Shadow. Nie jest to niczym dziwnym, bo seria ta liczy
sobie ponad trzydzieści lat, więc graczy mi podobnych będzie przybywać i
przybywać. O ile jednak Lords of Shadow to gra zupełnie od pozostałych odsłon
inna, o tyle Mirror of Fate stanowi swego rodzaju powrót do klasycznej
rozgrywki. Oznacza to, że poruszamy się wyłącznie w dwóch wymiarach, choć już
sama grafika przedstawiona jest w trzech. Z daleka lokacje i modele postaci
wyglądają bardzo ładnie i budują mroczny klimat. Sprawa ma się natomiast gorzej,
kiedy kamera robi zbliżenie, a naszym oczom ukazują się dość proste i ubogo
animowane ludziki. Jednak zważywszy na 3DSowy rodowód gry (wersje na duże
platformy nie bez kozery posiadają 3D w tytule), nie mogę się też zbytnio
przyczepić do jej wyglądu. Jest okej, ale nie grozi Wam zbieranie rozsypanych
zębów po spotkaniu Waszych szczęk z podłogą.
Ważniejszy
jest fakt, że gameplay w Lustrze Przeznaczenia jest naprawdę solidny, a
poszczególne lokacje i sieć połączeń między nimi usiana jest sekretami, co
zachęca do eksploracji. Co więcej, gra jest warta świeczki, bo zyskujemy w ten
sposób dodatkowe doświadczenie, bonusy do życia i many, a także skrawki lore
świata w postaci zwojów zapisanych przez śmiałków infiltrujących zamek przed
nami. Jeżeli jednak spodziewacie się wyzwania to lepiej od razu wrzućcie sobie
wyższy poziom trudności, bo na normalnym jest w miarę łatwo. Jasne, zginiecie nie
raz, ale punkty kontrolne rozstawione są w taki sposób, że nigdy nie stracicie
zbyt wiele. Nawet walki z bossami podzielone są na fazy, pomiędzy którymi gra
dokonuje zapisu. Oprócz tego nie różnią się one tak naprawdę niczym, poza
długością, od starć ze zwykłymi przeciwnikami i w sumie nie jestem pewien, czy
jest jakakolwiek, która zapadła mi w pamięć. No, może poza tą z sukubem. Ale to
już tam… No…
Bardzo
zawiedziony jestem natomiast historią. Mirror of Fate to łącznik obu części
Lords of Shadow, ale więcej na ten temat nie jestem w stanie nic powiedzieć, bo
w dwójkę najzwyczajniej w świecie nie grałem, więc jak mógłbym w tej sytuacji
stwierdzić, czy znajomość fabuły MoF jest konieczna? Co mogę powiedzieć to to,
że gra ta ma dziwną strukturę, co niezbyt przypadło mi do gustu. Otóż historia
walki Simona Belmonta i Alucarda z Draculą zaprezentowana została w trzech
aktach. Problem w tym, że na dobrą sprawę zamyka się ona w aktach dwóch. Trzeci
to retrospekcja. Niezwykle mnie zastanawiało, w jaki sposób twórcy zakończą tę
opowieść. Otóż nijak. Po finale retrospekcji od razu pojawią się napisy
końcowe. Zatem w zasadzie zakończenie gry otrzymujemy w jej połowie. No, takie
to trochę bezsensowne, bo w trakcie napisów końcowych nie miałem żadnej
satysfakcji z finału historii. To i jeszcze fakt, że dalej nie mam pojęcia,
czym jest tytułowe Lustro Przeznaczenia i dlaczego jest tak ważne…
*we wstecznej
kompatybilności
Battlefield 1 (Xbox One)
FPS
EA Dice, 2016r.
Gra dostępna również na:
PlayStation 4, PC
Kampanię
Battlefielda 1 skończyłem przeszło rok temu i nadal uważam, że jest to jedna z
najciekawszych gier wojennych w historii branży. Już sam fakt, że jej akcję
osadzono w trakcie I wojny światowej sprawia, że jest to tytuł dość unikalny,
wszak jest to okres historyczny raczej rzadko eksplorowany przez developerów.
Aczkolwiek za znacznie ciekawszy aspekt BF1 uważam sposób, w jaki kampania ta
została poprowadzona. Spokojnie można było zrobić z tego kolejną strzelankę, w
której biegamy po różnych frontach i w glorii i chwale mordujemy żołnierzy
państw centralnych. Oczywiście, wszystko w butach tego samego bohatera.
Prawdopodobnie i tak wyszłoby to nieźle, bo gra obroniłaby się mechanicznie i
wizualnie (BF1 to jeden z graficznych majstersztyków tej generacji), ale DICE
postanowiło obrać inny kierunek i ukazać wojnę z bardziej osobistego punktu
widzenia. Kampania została zatem podzielona na pięć mniejszych, zupełnie ze
sobą niezwiązanych (poza ogólną tematyką, rzecz jasna) historyjek. Każda z nich
ma też swój własny, unikalny ton. Rozdział poświęcony włoskiemu „rycerzowi” i
historii jego przyjaźni ze swoim kamratem jest smutny, ale już ten o brytyjskim
pilocie to wesoła, podniebna łupanina. Nie bójcie się jednak, nie ma tutaj
sypania żartami, jak z rękawa. Nawet te mniej przytłaczające elementy są
traktowane poważnie.
Opisuję
to jednak dopiero teraz, bo jakoś pod koniec ubiegłego roku za darmo rozdawano
wszystkie multiplayerowe dodatki do Battlefielda, a jego samego otrzymali
również abonenci Xbox Live Gold. Stwierdziłem zatem, że warto będzie wrócić do
trybu wieloosobowego, który rok temu zaledwie liznąłem. Zwłaszcza, że mógłbym
teraz faktycznie spróbować wszystkiego, co gra ma do zaoferowania. Przyznam, że
nie zdołała ona zatrzymać mnie przy sobie na dłużej, ale to już moja wina, bo
jestem raczej graczem singlowym. Battlefield 1 nadal oferuje świetny
multiplayer, w którego codziennie grają tysiące graczy. Myślałby kto, że po
premierze BFV większość przeniesie się do nowej odsłony serii, ale widocznie
miała ona na tyle zły PR żeby zniechęcić do siebie potencjalnych nabywców. Nie
jestem zaskoczony.
Niesamowite
jest to, jak wiele dzieje się w trakcie rozgrywki i to, pomimo, że Battlefieldy
są zdecydowanie bardziej ociężałe i wolniejsze niż takie, na przykład, Call of
Duty. W sumie nic dziwnego, bo do naszej dyspozycji oddawana jest naprawdę masa
przenajróżniejszych narzędzi mordu. To wraz z modelem zniszczeń budynków
sprawia, że rozgrywka okazuje się być jednocześnie dynamiczną i chaotyczną. Nie
jest to jednak minus, w żadnym wypadku. Ta chaotyczność wynika z
nieprzewidywalności rozgrywki. Gracz ani na moment nie może pozwolić sobie na
opuszczenie gardy, bo zaraz może zostać ściągnięty przez leżącego kilometr
dalej snajpera, który dostrzegł czubek jego głowy wystający ze zgliszczy
budynku powstałych po przejeździe przez wioskę czołgu. Ewentualnie zostać
rozjechanym przez wyżej wspomniany czołg, kiedy właśnie próbował się wyleczyć w
bezpiecznym miejscu. Jest to naprawdę świetne i, jeżeli lubi się gry sieciowe, Battlefield
1 spokojnie może dostarczyć setki godzin zabawy w unikalnym dla branży
settingu.
Super Mario Kart (SNES Mini)
Wyścigi kartingowe
Nintendo EAD, 1992r.
Gra dostępna również na:
SNES, WiiU
Obserwujemy
właśnie początek nowego podgatunku gier wyścigowych – gry kartingowe. Bez Super
Mario Kart nie mielibyśmy Crash Team Racing, Sonic All-Stars czy choćby
niedocenionego, choć świetnego Blura. Z punktu widzenia historii gier jest to
ważny i ciekawy tytuł. Jeśli mam być jednak szczery to zagrać w niego dzisiaj
warto jedynie w ramach ciekawostki lub na jakiejś imprezie. Wiem, że tydzień
temu zachwalałem F-Zero, ale to była jednak lepsza gra. Pierwsze Super Mario
Kart nie do końca przypadło mi do gustu. Już mniejsza o to, że ścigamy się
tylko na połowie ekranu, bo dolną zajmuje drugi gracz lub, kiedy gramy samemu,
mapa. Sprawia to, że obiekty na dalszym planie są mało czytelne, a momentami
zupełnie niewidoczne, lecz da się do tego przyzwyczaić, bo po kilku przejazdach
gracz uczy się tras na pamięć.
Nie
jest to trudne z dwóch powodów. Raz, tory są stosunkowo małe i nieskomplikowane.
Dwa, będziecie je powtarzać kilkukrotnie, bo Super Mario Kart nie pogrywa z
nami fair. Sterowanie nie należy do najbardziej precyzyjnych – skręcanie
sprawiało mi problem nawet pod koniec gry. Nierzadko zdarza się, że wypadamy z
trasy tylko dlatego, że nasz gokart stwierdził, że dobrym pomysłem będzie nagłe
majtnięcie się w lewo. Zupełnie bez powodu, na długiej prostej. Zatem przez
cały wyścig walczymy nie tylko z przeciwnikami, ale również z własnym pojazdem.
Nie oznacza to, że gra nam odpuszcza. Kiedy już obejmiemy prowadzenie, bardzo
szybko przekonamy się, że jadący za nami oponenci otrzymali niekończące się
zapasy skórek od bananów, pomniejszających grzybków czy jaj, które z uporem
maniaka będą rzucać nam pod koła. Co więcej, lider wyścigu otrzymuje możliwość
atakowania nas, kiedy siedzimy mu na ogonie. Taki Bowser puszcza w nas ogniste
kule, Donkey Kong banany, ale największym skurczybykiem jest Luigi spamujący
gwiazdą nieśmiertelności. Nie dość, że skutecznie utrudnia w ten sposób
możliwość wyprzedzenia się, to w dodatku, kiedy choć otrzemy się o niego, nasze
autko dostaje bzika i zaczyna kręcić się w kółko, a my tracimy kolejne miejsca
w tabeli. Pocałujcie mnie w pompkę z takim czymś w pompkę. Super Mario Kart
dało mi więcej frustracji niż radości, a to nie o to w tego typu grach przecież
chodzi.
Komentarze
Prześlij komentarz