Tydzień 51 (Hard Reset + DLC Exile, Forza Horizon 4)
Rzutem
na taśmę do tego tygodniowego zestawienia wjechała całkiem jeszcze świeża Forza
Horizon 4. O drugiej odsłonie tej mniej poważnej siostry Forzy Motorsport
mogliście przeczytać na moim blogu jakoś na przełomie sierpnia i września. O
ile wtedy lawirowaliśmy pomiędzy winnicami na południu Francji, tak tym razem
trafiamy na wrzosowiska Anglii, które dodatkowo przyjdzie nam podziwiać w
trakcie każdej z czterech pór roku.
Jeżeli
jednak UK to dla Was krainy zupełnie obce i wolelibyście poobracać się w bardziej
swojskim środowisku, może zainteresuje was Hard Reset wraz z dodatkiem Exile.
Owszem, ich akcja nie jest osadzona w Polsce, a w cyberpunkowym mieście Bezoar
i to w dodatku w 2436 roku, ale to właśnie Polacy za nimi stoją. W dodatku nie
są to byle jacy Polacy, a ludzie, którzy pracowali wcześniej przy Painkillerze.
Czy trzeba mówić cokolwiek więcej, aby zarekomendować strzelankę? Myślę, że
nie.
Zapraszam!
Hard Reset (PC)
FPS
Flying Wild Hog, 2011r.
Gra dostępna również na: PlayStation
4, Xbox One
Bezoar
roku pańskiego 2436 to ostatni bastion ludzkości w walce ze zbuntowaną sztuczną
inteligencją, która przy pomocy robotów zdołała wymordować większość ludzi.
Wcielamy się w postać major Fletchera należącego do służb bezpieczeństwa C.L.N.
i, przyznam szczerze, niewiele więcej o tej historii mogę powiedzieć.
Prezentacja warstwy fabularnej w Hard Reset stoi na dość niskim poziomie.
Ciężkie do rozszyfrowania komiksowe przerywniki filmowe i sporadyczne,
stanowczo zbyt ciche dialogi sprawiają, że kompletnie nie chce się przebiegu
tej opowieści śledzić, a zdarzyło mi się nawet zupełnie wyłączyć w ich trakcie.
Na
całe szczęście fabuła w Hard Reset potrzebna jest tylko i wyłącznie po to, aby
dać graczowi kontekst dla wydarzeń. Oznacza to mniej więcej tyle, że należy
mieć na nią wywalone, bo liczyć ma się rozpierducha. „Twardy Reset” można by
określić mianem reskinu Painkillera, bo gameplayowo obie te gry są do siebie
niezwykle podobne. Nie powinno to jednak nikogo dziwić, bo przecież Flying Wild
Hog ma swoje korzenie w odpowiedzialnym za Painkillera studiu People Can Fly.
Jest to bardzo pożądane porównanie, bo przecież jest to do dzisiaj gra uważana
za jedną z najlepszych w historii polskiej branży growej, a więc fakt, że Hard
Reset jest nim mocno inspirowany wróży dobrze.
Tak
też jest. Mamy do czynienia ze staroszkolną strzelanką z całkiem wysokim
poziomem trudności. Nie wystarczy bowiem stać jak kołek za osłoną i tylko
puszczać co kilka chwil serię pocisków z jednej z dwóch dostępnych broni (każda
z nich posiada po pięć trybów ognia do odblokowania). O nie, w Hard Resecie
stanie w miejscu oznacza śmierć. Tutaj trzeba pozostawać w ciągłym ruchu i
lawirować między przeciwnikami. Niestety nie działa to tak fantastycznie jak
Doomie i większość starć spędza się tak naprawdę na wstecznym. Na szczęście dla
gry, nie jest ona zbyt długa – kampania trwa raptem trzy godziny – zatem
niemożliwym jest znudzić się tą mechaniką. Strzelanie jest tutaj wystarczająco
miodne, aby poświęcić na Hard Reset wieczór bądź dwa, chociaż osobiście
zalecałbym ze trzy – wymagający gameplay potrafi zmęczyć.
Jeszcze
tylko taka mała szpilka na koniec. Rozumiem, że fabuła nie jest tutaj ważna,
ale w sytuacja w Hard Reset jest nieco absurdalna, bo gra oryginalnie nie miała
w zasadzie zakończenia poza króciutkim jednominutowym filmikiem
niewyjaśniającym tak naprawdę nic. Twórcy postanowili jednak wypuścić darmowy
dodatek zatytułowany Exile, który kontynuuje opowieść. Czy tylko ja uważam to
za ułomne? Jeżeli już się dodaje do gry fabułę, jakakolwiek by ona nie była,
powinna do czegoś dążyć i mieć sensowne zamknięcie.
Hard Reset: Exile (PC)
Flying Wild Hog, 2012r.
Dodatek dostępny również
na: Xbox One, PlayStation 4
Nie
jestem do końca pewien, dlaczego Exile jest dumnie nazywany dodatkiem, a nie po
prostu aktualizacją. Owszem, dodaje on pięć nowych misji i kilka rodzajów
przeciwników, ale nie sposób jest obecnie kupić Hard Reset i nie otrzymać w
pakiecie Exile. Co więcej, jest on zupełnie darmowy i tak wpleciony w
podstawkę, że nawet napisy końcowe widzimy wyłącznie po jego ukończeniu. Po
oryginalnym zakończeniu gry automatycznie zaczynamy dodatek, więc jeżeli nie
wiedziałbym o jego istnieniu, zwyczajnie uznałbym, że dalej gram w podstawkę.
Fakt,
że nowe misje pochodzą z dodatku zdradza jakby trochę większy nacisk na fabułę,
choć i to nie do końca. W trakcie rozgrywki słyszymy zdecydowanie więcej
dialogów i co chwila natykamy się na nieobecne wcześniej logi dorzucające nam
odrobinę informacji o świecie. Kompletnie zrezygnowano natomiast z
jakichkolwiek przerywników fabularnych, poza tym wprowadzającym oraz kończącym
DLC. Także niby nam coś zabrano, ale jednocześnie tej historii jest jakby
więcej. Nie zrozumcie mnie źle, to i tak fabularne popłuczyny, ale przynajmniej
jakoś treściwiej jest.
W
Exile trafiamy na tytułowe wygnanie. Po finale podstawki major Fletcher
zmuszony jest ewakuować się z Bezoaru, przez co lądujemy poza względnie
bezpiecznymi murami miasta – na pustkowiu pełnym wrogo nastawionych robotów.
Naszym celem jest przetrwanie oraz odnalezienie miasteczka Haven, bo jak się
okazuje jest szansa, że poza granicami miasta zdołała przetrwać jakaś garstka
ludzi. Przeniesienie akcji gry na zgliszcza dawnego świata wnosi do niej powiem
świeżości. Nie mamy już do czynienia tylko z neonowo granatową kalką z każde
cyberpunkowego dzieła popkultury – uświadczymy znacznie więcej pomarańczu,
brązu i czerwieni. Może nie brzmi to fantastycznie, ale pustkowia i widoki w
tle wyglądają naprawdę nieźle.
Ciekawe
jest to, że Exile jest dużo łatwiejsze niż podstawka i czuć to szczególnie od
momentu przejścia pierwszych dwóch misji. W zasadzie nie było już wtedy
momentu, który musiałbym powtarzać więcej niż raz, ale równie dobrze mogło być
to spowodowane faktem, że bardziej rozwinąłem swoją postać i poszerzyłem jej
arsenał, więc nie byłem już aż tak bardzo bezbronny jak wcześniej, kiedy to
wszystkie punkty umiejętności ładowałem w pancerz. Dzięki temu bawiłem się
jeszcze lepiej niż w oryginalnym Hard Reset. Jeżeli jesteście fanami
pierwszoosobowych strzelanek, jest to pozycja obowiązkowa.
Forza Horizon 4 (Xbox One)
Wyścigi
Playground Games, 2018r.
Gra dostępna również na PC
Po
tych wszystkich superlatywach, które słyszałem o czwartej „Horzie” od czasu jej
premiery, nie potrafię czuć nic innego, jak zawód. Nie jest to w żadnym wypadku
gra zła, wręcz przeciwnie. Horizon 4 to absolutnie fantastyczna i przepiękna
gra wyścigowa, ale brakuje jej tego czegoś, co sprawiło, że bezpamiętnie
zakochałem się w jedynce i dwójce. Poprzednie odsłony porwały mnie i wciągnęły
do swoich światów. Po Kolorado i południowej Francji potrafiłem jeździć bez
przerwy, godzinami chłonąc wspaniałe krajobrazy i wchodząc bokiem w zakręty
przy dźwiękach Bacha. Po obejrzeniu prezentacji czwórki na E3 byłem przekonany,
że tak samo będzie ze zminiaturyzowana wersją Anglii. Piękne wrzosowiska i lasy
w dodatku do zwiedzenia w czterech porach roku? Co może pójść nie tak?
Wspomniane
wprowadzenie zmieniających się pór roku niesie ze sobą dość zabawną
konsekwencję. Otóż wygląda na to, że czwarta edycja festiwalu Horizon jest tą
ostateczną, bo nigdy się nie kończy. W przeciwieństwie do poprzedniczek,
Horizon 4 nie posiada żadnego finału, do którego byśmy dążyli. Ot, kolejne
growe lata lecą, a my jeździmy i jeździmy, i jeździmy, i jeździmy… Co prawda po
osiągnięciu 20 poziomu w kategorii „road racing” (co wymaga trochę grindowania
i jeżdżenia w kółko tych samych wyścigów) odblokowuje się tzw. Goliat, który
może być uznany za swego rodzaju finał, ale jest to tak naprawdę po prostu
stosunkowo długi wyścig niczym nieróżniący się od pozostałych konkurencji. Jest
to zatem gra, która w założeniu mogłaby trwać wiecznie. Różne warunki pogodowe,
większy nacisk na grę online oraz możliwość tworzenia własnych wersji wyścigów
przez innych graczy stanowczo wydłuża czas, kiedy Horizon 4 pozostaje świeży.
Wszystko
to jest naprawdę świetne, a samo jeżdżenie bez celu po mapie daje mnóstwo
frajdy. To dalej Forza Horizon w najlepszym swoim wydaniu, ale to właśnie ta
bezcelowość jest jej kulą u nogi sprawiającą, że dużo milej wspominam chwile
spędzone z poprzednimi odsłonami. Dla niektórych może być to zaletą, ale
osobiście wolę, aby twórcy zawiesili mi gdzieś na horyzoncie marchewkę, w
której kierunku będę zmierzał. Brakuje mi też wyścigów przeznaczonych dla
danych kategorii aut. W zasadzie nigdy nie jesteśmy zmuszani do zmiany swojego
samochodu, bo przeważającą większość eventów ukończyć można czymkolwiek. Gra najzwyczajniej
dostosuje się do aktualnie prowadzonego przez gracza pojazdu. Szkoda tylko, że
robi to dość nieudolnie i na porządku dziennym jest widok starego Golfa zostawiającego
w tyle Lamborghini. Ot, kompletnie nie liczy się moc samochodu.
Twórcy
postawili również dużo większy nacisk na personalizacje gry przez gracza.
Możemy teraz kupować sobie domki, a nawet zmieniać ciuszki naszego wirtualnego
awatara. Jest to bardzo spoko i jeżeli kogoś takie „ficzery” bawią to powinien
być zachwycony. Nie fajnym jest już fakt, że do puli nagród do wylosowania w
tzw. „wheelspinach” dorzucono właśnie fatałaszki i animacje dla postaci
widoczne po przejechanym wyścigu. Nawet nie wiecie jak to bardzo boli, kiedy
mogliście wygrać bajeranckie Ferrari z lat 60. lub 200.000 dolarów, ale wylosowaliście
różową czapkę w zielone grochy.
Nie
mogę czwartego Horizona nie polecić nawet pomimo moich narzekań. Nie jestem nią,
co prawda, zachwycony tak bardzo jak poprzedniczkami, ale wciąż przy czwórce
bawiłem się nieziemsko. Świetny model jazdy, fantastyczne samochody i
absolutnie przepiękne angielskie krajobrazy robią tę grę i nawet wszelkie niedociągnięcia
i upierdliwe drobnostki nie są w stanie zepsuć czerpanej z niej frajdy. Ponadto
fakt, że Forza Horizon 4 jest dostępna w Game Passie za ułamek pełnej ceny pozbawia
jakichkolwiek argumentów, aby w nią nie zagrać.
Komentarze
Prześlij komentarz