Tydzień 53 (Red Dead Redemption II, Gears of War 4, NIGHTS into Dreams, Christmas NIGHTS into Dreams)
Moja
kariera w giereczkowie chyba się skończy, bo nie wiem czy kiedykolwiek zagram w
cokolwiek, co porwie i rozkocha mnie w sobie tak bardzo jak zrobiło to Red Dead
Redemption II, czyli bez wątpienia najgłośniejszy tytuł zeszłego roku. Już samo
zarobienie przez niego 725 milionów dolarów w ciągu pierwszych trzech dni od
premiery mówi za siebie. Bez obaw jednak, poza niesamowitymi zarobkami RDR2
może pochwalić się jeszcze niejednym, bo jest to naprawdę fantastyczna gra.
Nie
aż tak, aczkolwiek wciąż dobre jest Gears of War 4, o którym także przeczytacie
w dzisiejszym tekście. Czwarta odsłona „Trybików Wojny” to swego rodzaju miękki
reboot serii pozwalający na opowiedzenie zupełnie nowej historii, choć wciąż
mocno zakorzenionej w lore znanym z oryginalnej trylogii. Jest odrobinę
bardziej lekkodusznie, ale niech Was to nie zmyli, bo to nadal ciężka, krwawa
przygoda opowiadająca o walce ludzkości z tajemniczą Szarańczą.
Tyle
tutaj tego strzelania i powagi, że można złapać zadyszki. Na zrelaksowanie się
proponuję zatem NIGHTS into Dreams oraz malutkie Christmas NIGHTS into Dreams,
czyli gry dość unikalne pochodzące z zupełnie innych czasów, kiedy to animacja
3D była słaba, a wiele tytułów wciąż posiadało automatowe naleciałości. Jeżeli
chcecie bezstresowo polatać i wykonywać powietrzne akrobacje, ale również
walczyć z bossami – tytuły te powinny Was zainteresować.
Zapraszam!
Red Dead Redemption II (PlayStation 4)
Strzelanka/Open
World/Symulator Kowbojskiego Życia
Rockstar Games, 2018r.
Gra dostępna również na
Xbox One
Takie
gry zdarzają się tylko raz na generację. Rockstar na drugie Red Dead Redemption
kazał nam czekać bardzo, bardzo długo, ale było warto, bo jest to gra
absolutnie ze wszech miar wyjątkowa. Zaznaczyć jednak trzeba, że nie jest to
tytuł dla wszystkich. Po Rockstar Games spodziewać można by się kolejnego GTA
lub, jak to było w przypadku pierwszej części serii, GTA na Dzikim Zachodzie. O
ile wszystkie poprzednie ich produkcje były fantastycznymi grami, a ich
premiery zawsze wywoływały mnóstwo szumu i zamieszania, o tyle Red Dead
Redemption II to gra łamiąca pewne konwencje i utarte schematy.
W
sercu jest to nadal typowa gra Rockstara. Widok z trzeciej osoby (choć tym
razem, podobnie jak w GTA V, możemy przełączyć się na widok „z oczu”), otwarty
świat, rozjeżdżanie koniem cywili i strzelania się z policją – wszystko to tu
jest, ale odgrywa niepomiernie mniejszą rolę. Spodziewających się szalonych
strzelanin, wartkiej akcji i ciągle pompowanej do krwi adrenaliny tytuł ten
zwyczajnie w świecie znudzi i to pomimo tego, że i to również tu znajdą. Więcej
jest tutaj podróżowania, nieśpiesznego zwiedzania imponująco olbrzymiej mapy (w
której skład wchodzi także całe New Austin z jedynki) i cieszenia się
obcowaniem z grą.
Coraz
częściej słyszę hasełko „ja nie chcę grać w gry, ja chcę je kończyć”. Jeżeli
macie właśnie takie podejście i zależy Wam na jak najszybszym ukończeniu każdej
kolejnej pozycji – czeka Was przeprawa. Red Dead Redemption II posiada bowiem
swoje własne, momentami wręcz mozolne tempo. Z pozoru może się to wydawać
olbrzymim problemem i wadą gry, ale kiedy przestawimy odpowiednie synapsy w
mózgu, okazuje się to być jedną z największych jej zalet. Nie musimy nigdzie
się śpieszyć, nigdzie pędzić na złamanie karku. W końcu nikt nie stoi nad nami
z batem i nie każe już, zaraz, teraz robić kolejnej misji, aby jak najszybciej
ujrzeć napisy końcowe. Możemy zatem spokojnie chłonąć atmosferę, przemierzając
nieokiełznany jeszcze do końca świat Ameryki 1899 roku.
Poczucia
tej swobody i wolności dopełnia (w pewnych) aspektach fabuła gry, którą z
miejsca mogę okrzyknąć jedną z najlepszych i najlepiej poprowadzonych historii
w grach wideo. Całość rozpoczyna się w pokrytym obfitą warstwą śniegu górskim
przesmyku. Gang Van Der Lindego ucieka na wschód przed obławą po nieudanym
skoku na przewożący pieniądze z Blackwater prom. Napad zamienił się w rzeźnię,
kilkoro członków gangu zginęło, a reszta stara się teraz za wszelką cenę
przeżyć i uniknąć pojmania. Przez całą grę motywacją Arthura Morgana oraz
reszty bandy jest przede wszystkim zdobycie pieniędzy, aby uciec poza Stany i
rozpocząć życie od zera, tym razem legalnie.
Niezwykle
interesującą rzeczą w RDR2 jest fakt, że tytuł ten nie posiada w żadnym wypadku
wyraźnej ścieżki fabularnej. To nie jest podróż od punktu A do B zwieńczona
zabiciem złego. O nie, wręcz przeciwnie. Red Dead Redemption II to opowieść o
gangu – tej zbieraninie indywiduów tworzących swego rodzaju dysfunkcyjną
rodzinę. To, dokąd zmierzamy nie jest ważne. Mamy jakiś tam przyświecający nam,
bardzo odległy cel, który majaczy gdzieś na horyzoncie, ale nie on gra pierwsze
skrzypce. Tutaj najważniejsze są relacje między członkami grupy i historie
poszczególnych postaci.
Trudno
jest opisać jak fantastyczną robotę wykonali scenarzyści Rockstara. Historia
Arthura Morgana i gangu Van Der Lindego to niezwykła, łapiąca za serce przygoda
pełna barwnych, żywych i głębokich postaci uderzająca w nuty, których nie
zaobserwowałem jeszcze w żadnej grze. Nie chcę zdradzać poruszanych tutaj
wątków, bo byłby to okropny spoiler, ale możecie mi wierzyć, że Red Dead
Redemption II wywróci do góry nogami wszystkie Wasze oczekiwania, co do drogi,
którą obierze fabuła i jeszcze na długi, długi czas zagości w Waszej pamięci.
W
dodatku wygląda absolutnie obłędnie. Pieczołowitość i przywiązanie do detali
widać tutaj na każdym kroku. To, jak ubranie mnie się przy najmniejszym ruchu,
jak koń paruje przy galopie w wyżej położonych lokacjach czy nawet fakt, że
Arthur jadąc konno schyla głowę przejeżdżając pod gałęzią. To tylko kilka z
drobnych szczegółów, które budują świat Red Dead Redemption i sprawiają, że
bardzo łatwo w niego wniknąć i zostać pochłoniętym w całości. Tutaj nie
sterujemy Arthurem Morganem, tutaj się nim po prostu stajemy. Może to brzmieć
śmiesznie, ale jest to jedna z oznak fantastycznej gry, a RDR jest w mojej
opinii grą wybitną.
Po
zagraniu w nią nie dam sobie już więcej wmówić, że jakaś gra chrupie, bo
konsole obecnej generacji są za słabe. Jeżeli Red Dead Redemption II jest w
stanie tak wyglądać i chodzić bez zająknięcia się – nie ma żadnej wymówki, aby
jakakolwiek inna gra tego nie potrafiła. RDR2 to wizualny majstersztyk i klasa
sama w sobie. Zapierające dech w piersiach widoki w połączeniu z fantastyczną
grą świateł, cieni dymu, a także wspomnianym przywiązaniem do najmniejszych
detali sprawia, że świat tej gry jest przepiękny i niezwykle wręcz spójny.
Mógłbym
tak pisać i pisać bez końca, bo jestem absolutnie zakochany w Red Dead
Redemption II, co za pewno nikogo, kto przeczytał ten tekst nie zdziwi. To
tytuł wybitny i wyjątkowy. Prawdopodobnie przyjdzie nam trochę poczekać na
drugi taki i wcale nie będę zaskoczony, jeżeli znów zostanie stworzony przez
Rockstar Games. Spędziłem wraz z bandą Van Der Lindego jakieś trzy miesiące,
grając nieśpiesznie i odkąd ukończyłem RDR2, czuję w środku taką pustkę. Na
szczęście, jest jeszcze Red Dead Online.
Gears of War 4 (PC)
Strzelanka z systemem
osłon
The Coalition, 2016r.
Gra dostępna również na
Xbox One
Czy
wyobrażacie sobie Marcusa Fenixa jako kochającego męża i ojca, który w wolnych
chwilach pracuje na farmie i prowadzi winnicę? No, ja też nie, a jednak Gears
of War 4 ma w tym temacie nieco odmienne zdanie. Akcja czwartych Gearsów osadzona
jest bowiem jakieś dwadzieścia lat po ostatecznym uporaniu się z Szarańczą w
trójce. Ludzkość powoli powstaje z kolan, a część z nich decyduje się na
zamieszkanie z dala od dużych skupisk ludności i zakłada małe osady utrzymujące
się głównie z upraw. Swoją drogą, ciekawie wpływa to na wrażenia z rozgrywki,
bo Gears of War 4 wygląda momentami jak gra fantasy (no niby technicznie nią
jest, ale chodzi mi o takie bardziej tolkienowskie fantasy). Widok potężnego,
koniopodobnego stworzenia ciągnącego wóz wykonany wyraźnie z resztek dawnej
cywilizacji nie jest czymś, co przychodzi mi jako pierwsze na myśl o tej serii.
Dziwi
również sam początek, kiedy jako JD, syn Marcusa, wraz z przyjaciółmi wkradamy
się lub bardziej przestrzeliwujemy się do opuszczonej osady strzeżonej przez
roboty i nagle okazuje się, że to właśnie z nimi będziemy walczyć. Przypomina
to trochę niemiecką cenzurę, kiedy w takim choćby Carmageddonie ludzi
zamieniano na roboty, bo gra była zbyt brutalna. Na szczęście jest to tylko
początek i bardzo szybko okazuje się, że Szarańcza może wcale nie być tak
martwa, jak wszyscy myśleli. Przypominające ją stwory atakują naszą wioskę i
porywają matkę naszej przyjaciółki Cait. Jak zatem można się domyślić, celem,
który nam przyświeca jest jej odnalezienie i wyrżnięcie po drodze tylu
monstrów, ile to tylko możliwe.
Zdecydowanej
zmianie uległ też ton gry. Testosteron nie wylewa się już falami z ekranu, a
Cait, Del czy nawet sam JD są widocznie mniejsi niż bohaterowie oryginalnej
trylogii i w żadnym wypadku nie zasługują na miano Pudzians of War. Więcej
tutaj humoru, który, jakkolwiek słaby by nie był, rozluźnia nieco atmosferę. Na
szczęście nie jest on dominujący. Twórcy wiedzieli, kiedy mogą pozwolić sobie
na dowcip, a kiedy należy zachować powagę. Poza tym to już stare, dobre Gearsy,
w których biegamy kwadratowymi ludzikami od osłony do osłony, strzelamy i
tniemy piłą mechaniczną wrogów na kawałeczki. Walka jest tutaj niezwykle
mięsista i satysfakcjonująca, a całość sprawia wrażenia bycia jakby „lżejszą”
od poprzedniczek, dzięki czemu gameplay wydaje się być szybszy. No i
prześliczna jest ta gra.
NIGHTS into Dreams (Xbox One)
Wyścigi/Latanie/Akcja
Sonic Team, 1995r.
Gra dostępna również na:
Xbox 360, PlayStation 3, PlayStation 2, Sega Saturn, PC
Kiedyś
nie rozumiałem czym jest NIGHTS into Dreams. Teraz, kiedy w końcu w tytuł ten
zagrałem i nawet go ukończyłem – dalej trochę go nie rozumiem. To po prostu
bardzo unikatowa gra, której odpowiednika próżno gdziekolwiek szukać. Trudno
jest mi nawet opisać rozgrywkę. W grze trafiamy do koszmarów Elliota oraz
Claris i jako tytułowa Nights staramy się pomóc im wydostać ze świata złych
snów poprzez pokonywanie Ideyi oraz bossów strzegących krainy. Robimy to w
sposób bardzo prosty – wystarczy, że przelecimy kilka razy przez wyznaczoną
trasę, nazbieramy kulek i zniszczymy po cztery Ideye na planszę, po czym stoczyć
będziemy musieli walkę z bossem. Niezłe jest to, że cały ten świat stanowi
jedną wielką metaforę stresu przed zrobieniem czegoś (np. przed wyjściem na
murawę w trakcie ważnego meczu) i walki z samym sobą, by się nie poddać.
Gra
jest dosyć krótka i całkiem prosta (no, poza Jacklem. Ta walka przyprawiła mnie
o siwiznę), co w połączeniu z w miarę zjadliwą muzyczką sprawia, że bardzo
łatwo można się przy Nights zrelaksować, przefruwając kolejne rundki dookoła
mapy. Trochę mniej fajnie zrobiło się, kiedy dowiedziałem się, że aby
odblokować ostatni poziom w pozostałych muszę uzyskać przynajmniej ocenę C.
Musiałem zatem wrócić do poprzednich leveli i powtórzyć kilka z nich uważając
tym razem na to, by nazbierać odpowiednią liczbę punkcików. Bardzo tego grach
nie lubię, ale cóż… Tak je kiedyś robiono.
Christmas NIGHTS into
Dreams (Xbox One)
Wyścigi/Latanie/Akcja
Sonic Team, 1996r.
Gra dostępna również na:
Xbox 360, PlayStation 3, PlayStation 2, Sega Saturn, PC
Jeżeli
posiadacie jakiekolwiek inne niż oryginalne wydanie NIGHTS into Dreams, automatycznie
posiadacie też Christmas NIGHTS into Dreams, czyli swego rodzaju kontynuację
przygód Claris i Elliota. Niezwykle krótką, bo zawierającą całe dwa poziomy,
ale jednak kontynuację utrzymaną w świątecznym klimacie. Oryginalnie było to w
pewnym sensie demo gry dołączane do magazynów w czasie świąt 1996 roku. Nie
będę zatem zbytnio rozpisywał o tym tytule, bo tak naprawdę jest to dokładnie
to samo co oryginał tylko, że ze świątecznym motywem. Tym razem jednak nie
walczymy ze swoimi słabościami i koszmarami, a próbujemy odnaleźć i przywrócić
światu ducha świąt.
Komentarze
Prześlij komentarz