Jak przestałem ratować świat i skupiłem się na karierze babiarza-hazardzisty + Super Crush KO (103)
Stres
potrafi obudzić w nas uśpione do tej pory demony. Czasem objawi się to w
ucieczce w hazard, jak w przypadku mojej wersji Geralta z Rivii, o czym
przeczytać będziecie mogli w poniższym felietonie. Czasem jednak pozwoli nam to
na dokonanie niemożliwego, jak w przypadku bohaterki Super Crush KO, która
samotnie wyruszyła na wojnę z armią kosmicznych robotów by uratować swojego
ukochanego kotka.
Zapraszam!
J ak przestałem ratować świat i skupiłem się na karierze babiarza-hazardzisty
To
jest jedna z najgłupszych growych opowiastek, którą tylko mogę przytoczyć, ale
towarzysząca mi wówczas frustracja i poirytowanie, oraz absolutna determinacja
w dążeniu do celu sprawiają, że jest to też moich najprzyjemniejszych
wspomnień. Całość rozegrała się jesiennego wieczora, kiedy to niedługo po
premierze „Serc z Kamienia”, czyli pierwszego dodatku do trzeciego Wiedźmina,
pomagałem pewnemu niesfornemu duchowi wybawić się po raz ostatni przed
odejściem w zaświaty.
Była
to swego rodzaju kontynuacja mojego maratonu z całą serią o Geralcie z Rivii,
którą rozpocząłem kilka miesięcy wcześniej od przeczytania opowiadań oraz sagi
wiedźmińskiej, później zabrawszy się za gry. W celu zwiększenia wczuwki
postanowiłem wówczas podejść nieco inaczej do kwestii rozwoju bohatera. Jako,
że Geralt to przecież doskonale rozpisana i zdefiniowana postać, pragnąłem
zachować pewną ciągłość i odgrywając jego rolę zadbać o to by jak najlepiej
emulować jego książkowy charakter, co oznaczało mniej więcej tyle, że
odrzucałem wykonywanie zadań, które według mnie odrzuciłby Geralt, a także nie
zajmowanie się raczej głupotami pokroju gry w kości czy w gwinta. Kiedy
natomiast w trójce pojawiła się Yennefer, całość wątku romantycznego
poświęciłem jej, stroniąc od bałamucenia innych bab.
Do
momentu felernego wesela szło mi naprawdę nieźle. Wszystkie trzy części growej
trylogii ukończyłem „po geraltowemu”, nie szukałem patelni dla staruszek, nie
brałem zleceń na smoki, a wiedźmińską cnotę w Dzikim Gonie podarowałem Yen. I
wszystko to szlag trafił, kiedy po weselu postanowiłem być miłym dla Shani i
podarować jej gałązkę jarzębiny, co zarówno Geralt jak i Shani wzięli za
polecenie nagłego zrzucenia z siebie łachmanów i rozpoczęcia radosnego, nagiego
baraszkowania w świetle księżyca pośrodku jeziora. Mogłem już wtedy tylko
patrzeć zgorszony jak mój bohater, idealny Geralt dokonuje na ekranie czynów
grzesznych i niegodnych. „Nie!”, wykrzyknąłem próbując ich powstrzymać, lecz na
nic były moje krzyki.
Zrezygnowany
i jednocześnie wściekły na grę postanowiłem, że moje dalsze odgrywanie roli
książkowego Geralta nie ma większego sensu po takim wybryku, więc postanowił
nadrobić to, co mnie ominęło. Wpadłem więc w spiralę hazardu i począłem
systematycznie odwiedzać wszystkie możliwe karczmy i burdele, kompletując swoją
talię kart do gwinta. W ciągu kolejnych kilku godzin nie tylko ograłem
większość graczy w świecie oraz zdobyłem serca dam wątpliwej reputacji, ale
przede wszystkim zwieńczyłem swoją podróż zdobywając tytuł mistrzowski
wygrywając zawody w najbardziej prestiżowym zamtuzie Novigradu. Cóż to była za
przygoda!
Super Crush KO (Switch)
Gatunek:
Brawler
Developer: Vertex
Pop
Rok wydania:
2020r.
Dostępne
także na PC
Moją
recenzję Super Crush KO dla serwisu gamerweb.pl możecie przeczytać tutaj
Zaskoczył
się dwukrotnie. Po raz pierwszy zaskoczyłem się tuż po uruchomieniu Super Crush
KO, po którym nie spodziewałem się zupełnie niczego i zgłaszając się do jego
recenzji miałem pewne obawy, czy przypadkiem nie będzie to jeden z tych tytułów
zmuszających mnie do pisania z zaciśniętymi ze złości zębami. Na moje szczęście
okazało się być zupełnie inaczej i przez pierwsze kilka poziomów grało mi się
naprawdę fantastycznie, czemu bez dwóch zdań przysłużyła się uroczo kolorowa
oprawa graficzna oraz zwariowana historia o kradnących koty kosmitach. Ale
największe brawa należą się jednak ludziom odpowiedzialnym za walkę oraz
poruszanie się w ogóle, bowiem Super Crush KO okazuje się być tak płynne i
intuicyjne, że po kilku minutach grania wpada się w swego rodzaju trans,
kolejne akcje wykonując niemalże mechanicznie.
Drugie
zaskoczenie przyszło niedługo później po pierwszym, kiedy to na jaw wyszedł
największy i najbardziej bolesny problem Super Crush KO – olbrzymia
powtarzalność. Nie dość, że ukończenie całości zajmuje około dwóch godzin, to w
dodatku twórcy wyprztykują się ze wszystkich swoich sztuczek już w początkowych
fazach gry, czego skutkiem jest wkradająca się zbyt szybko monotonia. Byłbym w stanie to zrozumieć i puścić bokiem,
gdyby dotyczyło to kilkugodzinnej produkcji, a nie dwugodzinnej „giereczki”, w
której na dobrą sprawę nie powinienem móc zdążyć się znudzić. A jednak Super
Crush KO zdołało zaskakująco pozytywne pierwsze wrażenie zastąpić nieprzyjemnym
posmakiem…
Komentarze
Prześlij komentarz