Wspominając GTA IV (102)
To
niesamowite uczucie, kiedy chcąc włączyć dany tytuł tylko na kilka chwil by
strzelić parę fotek do tekstu, zaczynasz po prostu wykonywać kolejne misje,
ciesząc się grą. Powrót po latach do Grand Theft Auto IV tylko potwierdził moją
opinię, że jest to produkcja absolutnie wyjątkowa. Toteż pozwólcie, że w tym tygodniu
trochę sobie powspominam.
Zapraszam!
Wspominając
GTA IV
W
zeszłym tygodniu jednym z newsów, które szczególnie zwróciły moją uwagę był ten
informujący o zniknięciu Grand Theft Auto IV ze sklepu Steam. Powód tej
sytuacji jest prozaiczny – przestarzałe oprogramowanie. Platforma Games for Windows
Live będąca niezbędną do uruchomienia „czwórki” wyzionęła już ducha, co
uniemożliwiło Rockstarowi wytwarzanie nowych kodów seryjnych dla użytkowników
Steama. Prędzej czy później problem ten najpewniej zostanie naprawiony, ale
uznałem, że jest to idealny moment by nieco GTA IV powspominać. Zwłaszcza, że
jest to gra w pewien sposób dla mnie wyjątkowa.
W
ogóle jak tak o tym myślę to seria Grand Theft Auto jest serią, która
zdefiniowała mnie jako gracza i właściwie każda jej odsłona jest z jakiegoś
sposobu ważna dla mojego growego rozwoju. W przypadku GTA IV jest to fakt, że
było to moje pierwsze doświadczenie świadomego wyczekiwania premiery jakiegoś
tytułu i śledzenia pojawiających się tu i ówdzie nowinek i przecieków.
Pamiętam, że pierwsze „fejkowe” filmiki ponoć pochodzące z nadchodzącego GTA
nagrywane były w pierwszym bądź drugim Saints Row, a jako, że była to wówczas
seria stricte konsolowa, a ja konsolakiem na dobre zostałem w 2011 roku – mogli
mnie troszkę zwieść. No ale cóż, naprawdę chciałem wierzyć, że kolejne GTA
będzie wyglądać tak realistycznie, jak te fejki.
A
potem ukazał się pierwszy zwiastun i wszystkie moje oczekiwania zostały
spełnione po stokroć. Każdy gracz w pewnym momencie swojego życia napotyka na
swojej drodze grę zdającą się krzyczeć, że osiągnęliśmy już szczyt fotorealizmu
i ładniej już być nie może. Dla mnie tą grą było GTA IV, bowiem jeszcze długo
po premierze uważałem, że jest to tytuł, który można pomylić z prawdziwością. W
momencie ukazania się pierwszego zwiastuna poziom grafiki nowego dziecka
Rockstara był czymś nie z tej ziemi. Kiedy ja zagrywałem się w najlepsze w San
Andreas lub po raz kolejny przechodziłem GTA III i Vice City – „czwórka”
wydawała się być czymś niemalże nie z tego świata.
Ekscytacja
realizmem nadciągającej „czwórki” nie była jednak jedynym uczuciem
towarzyszącym wyczekiwaniu jej premiery. Było też drugie – strach. Pomimo bycia
niezbyt rozgarniętym dzieciakiem, zdawałem sobie sprawę, że mój kupiony na
początku dekady „pecet” ledwo dający sobie radę z produkcjami sprzed kilku lat
raczej nie będzie miał szans w starciu z Goliatem na jakiego jawiło się GTA IV.
Na całe szczęście pół roku po premierze wersji konsolowej gry, czyli jesienią
2008r. sprawiłem sobie nowy komputer mający pozwolić mi na bezproblemowe przemierzenia
zupełnie nowej odsłony Liberty City.
Moja
radość była jednak przedwczesna, bo jak się okazało po „uzyskaniu” swojej kopii
– pecetowa wersja GTA IV była absolutnym koszmarem pod względem optymalizacji i
potrafiła zarzynać nawet mocniejsze komputery. Na całe szczęście dla mnie,
dwunastoletni ja był bardziej tolerancyjny jeżeli chodziło o liczbę FPS-ów niż
jestem obecnie. ZDECYDOWANIE bardziej tolerancyjny, bowiem w ciągu kilku
kolejnych dni wchłonąłem historię pogoni za amerykańskim snem kuzynów Bellic i
nie przeszkodziła mi w tym niejednokrotnie jednocyfrowa liczba klatek na
sekundę. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić bym mógł coś podobnego znieść
obecnie.
Nie
wpłynęło to jednak w jakikolwiek sposób na moją przyjemność z gry. GTA IV
całkowicie zmieniło to, jak postrzegałem fabułę w grach wideo. Co prawda już
wcześniej był to dla mnie ważny element tego medium i kompletnie niezrozumiałe
było dla mnie pomijanie „pokazówek” w grach, ale „czwórka” w porównaniu do
poprzedniczek i wielu konkurencyjnych produkcji wyniosła narrację na zupełnie
inny poziom. Reżyseria cutscenek, gra aktorska oraz masa fantastycznie
napisanych dialogów sprawiały, że wirtualne Liberty City wydawało się niemalże
rzeczywistym miejscem. Nawet często wytykany dysonans ludonarracyjny (w tym
przypadku dotyczący Niko Bellica jakoby brzydzącego się zabijaniem, ale
jednocześnie nie mającym problemu z wyrżnięciem połowy populacji miasta)
zupełnie mnie nie wybijał z wczuwki, którą zapewniło mi Grand Theft Auto IV.
Z
resztą sama rozgrywka aż prosiła się o przymknięcie oka i zawieszenie niewiary
by móc siać dokoła chaos i zniszczenie. Co prawda, GTA IV nie oferowało tak
zróżnicowanego gameplayu jak San Andreas i próżno było tu szukać jetpacków i
minigunów, ale Rockstar North wprowadził do swojej najnowszej produkcji jedną
bardzo ważną rzecz – silnik fizyczny RAGE. Nigdy wcześnie (ani na dobrą sprawę
później) fizyka w grach nie była tak fenomenalna jak w Grand Theft Auto IV. To
była zupełnie nowa jakość pokazująca na jak wiele stać siódmą generację konsol.
Wszystkie interakcje ze światem opierały się na fizyce.
Jeżeli
kiedykolwiek w GTA grałem tylko po to by rozjeżdżać przechodniów, było to
właśnie przy okazji zabawy z „czwórką”. Choć brzmi to jak objawy jakichś
zaburzeń, oglądanie realistycznie upadających NPC-ów było dziwnie
satysfakcjonujące. To było jak spojrzenie w przyszłość i ujrzenie tego, co pod
względem realizmu gry będą nam w stanie kiedyś zaoferować. Wówczas wydawało się
to czymś niemalże nierealnym i w zasadzie trochę takim się okazało, bowiem
pomimo niewątpliwych postępów technologicznych w branży, na podobne
doświadczenie musiałem czekać 11 lat. Dopiero Red Dead Redemption II ponownie
wywołało we mnie uczucie patrzenia na zupełnie nową jakość gier wideo. Takie
gry zdarzają się raz na generację i mimo, że GTA V pod wieloma względami
okazało się być grą lepszą od GTA IV – to właśnie „czwórka” zdefiniowała dla
mnie siódmą generację konsol.
Komentarze
Prześlij komentarz