Zwierzęta rewolucji (192)

 

Uznaję za pewnego rodzaju ironię losu, że Ubisoft, który wbił wszystkim do głowy definicje szaleństwa, obecnie sam robi w kółko to samo, co idealnie obrazuje naprawdę dobry, ale również naprawdę wtórny Far Cry 6, w którego świecie spędziłem ostatni tydzień. A przynajmniej kiedy nie bawiłem się ze swoim koto-bobasem w EyePet.

Posłuchajcie…

Far Cry 6

Gatunek: FPS

Developer: Ubisoft Toronto

Rok wydania: 2021r.

Grałem na: Xbox Series X

Gra dostępna również na: Xbox Series S, Xbox One, PlayStation 5, PlayStation 4, PC

Moja recenzja Far Cry 6 dla Gamerweb.pl

Szczerze podziwiam Ubisoft, bo mało która firma potrafi tak dobrze przez lata wciskać graczom tę samą grę. Praktycznie każda należąca do nich seria, w którymś momencie przechodziła okres stagnacji, objawiający się ograniczeniem zmian do miejsca akcji i drobnostek gameplayowych. Najsławetniejszym przykładem bez wątpienia pozostaje Assassin’s Creed, którą to markę twórcy uratowali dość drastycznymi zmianami przy okazji Origins, ale która obecnie zmierza w podobnym kierunku. To samo tyczy się niestety serii Far Cry, bo od niesamowitego sukcesu jej trzeciej odsłony w 2012 roku, każda kolejna kontynuacja jest dokładnie tą samą grą, jeno w nowym settingu. To okropnie wręcz smutne, bo marka, będąca przed laty synonimem interesującej historii i pełnej ciekawych mechanik rozgrywki, obecnie jest raczej kojarzona z wtórnością i odcinaniem kuponów. 

Przy okazji premiery Far Cry 6 w internecie pojawiło się sporo narzekań na recenzentów krytykujących go za wtórność właśnie. Bo w końcu serwisy internetowe utrzymują się z kliknięć, a przecież wiadomo, że negatywna opinia klikać będzie się lepiej od pozytywnej. Poza tym recenzenci to banda uprzywilejowanych, wiecznie narzekających baranów, którzy powinni przestać psuć zabawę tym, którym niezmieniona od lat formuła się podoba. Sam jestem przedstawicielem tej grupy, bo w swojej recenzji moim głównym zarzutem wobec Far Cry 6 jest właśnie wtórność. Tytuł jest bowiem w mojej opinii kolejnym odciętym od sukcesu trójki kuponem, nie zmieniającym nic w utartej przed laty formule. Jasne, nie czyni to z szóstego Far Cry’a złej gry, bo daleko mu do tego, ale sprawia, że weteran serii może poczuć dość irytujące zmęczenie.

Po raz kolejny lądujemy bowiem na rządzonej przez despotycznego tyrana prowincji, którą przez kilkanaście godzin będziemy odbijać z jego rąk, błądząc po rozległym otwartym świecie i wyzwalając kolejne posterunki. Przyznaję bez bicia, bawiłem się przy Far Cry 6 naprawdę nieźle i uważam, że nie ma lepszej serii gier o partyzantach. Olbrzymi i piękny otwarty świat, masa różnorodnych mechanik i dziesiątki broni oraz pojazdów pozwalają graczowi na dość sporą dozę kreatywności pod względem podchodzenia do problemu. Możemy z daleka wyeliminować patrole karabinem snajperskim, poderżnąć strażnikom gardła maczetą, nasłać na nich oswojonego aligatora, wjechać w środek bazy czołgiem czy nawet przeszywać przeciwników strzałami z łuku w trakcie jazdy konno. Wolności jest tutaj co nie miara, ale prawie wszystko to było obecne już w poprzednich pięciu odsłonach.

Nowi gracze z pewnością będą bawić się nieziemsko, ale jako weteran serii nie potrafiłem pozbyć się męczącego poczucia deja vu, które towarzyszyło mi od początku historii aż do jej samego końca. Po kilku dniach solidnego ogrywania Far Cry 6 do recenzji czułem się diabelnie wyczerpany, w czym nie pomagał fakt, że praktycznie każda misja fabularna sprowadzała się do oczyszczenia jakiejś bazy z przeciwników, a sama fabuła, włączając to sceny z granym przez Giancarlo Esposito Antonem Castillo, była dość miałka. Wprawdzie twórcy upchali w Far Cry 6 masę aktywności pobocznych, pozwalających na chwilowe oderwanie się od powtarzalnego wątku głównego, ale jest to tylko plaster na ranę. Prawdziwy problem leży zdecydowanie głębiej i jest nim właśnie niechęć Ubisoftu do wprowadzania większych zmian w formule. I nie mam tu na myśli tak drastycznych różnic jak w przypadku Assassin’s Creed lub God of War, bo zazwyczaj dzieli to społeczność fanów i sprawia, że seria zatraca swoją własną tożsamość, ale jeśli Far Cry dalej z części na część będzie dokładnie tym samym, nie wróżę marce zbyt kolorowej przyszłości.

EyePet

Gatunek: Symulator

Developer: London Studio i Playlogic Game Factory

Rok wydania: 2009r.

Grałem na: PlayStation 3

Gra dostępna również na: PlayStation Portable

Nie każdy może pozwolić sobie na futrzaka. Alergie, brak miejsca, problemy finansowe, przeciwny zwierzętom właściciel wynajmowanego mieszkania – wszystko to i wiele więcej może skutecznie przekreślić marzenia o adopcji kudłatego kłębka szczęścia jakim jest szczeniak lub kociak. London Studio i Playlogic Game Factory w 2009 roku przybyło jednak tym ludziom na ratunek, wypuszczając na rynek EyePet, czyli uroczą grę rozszerzonej rzeczywistości, w której wcielamy się w rolę posiadacza tytułowego EyePeta – pół psa, pół kota, pół bobasa. Efekt wbrew pozorom nie wywołuje nocnych koszmarów, bo sam stworek prezentuje się całkiem uroczo.

Niezły jest również pomysł na zabawę. Wykorzystanie technologii rzeczywistości rozszerzonej, pozwalającej na nałożenie kierowanego przez sztuczną inteligencję zwierzaka na obraz rejestrowany przez kamerkę PlayStatation pozwala niejako na przeniesienie naszego salonu do świata gry i wchodzenie z EyePetem w interakcję przy pomocy własnego ciała lub specjalnej karty, która na ekranie zmienia się w różnego rodzaju przedmioty – od suszarki, przez podbierak, aż po małego robota. Wszystko to wykorzystamy w szeregu aktywności i zabaw, mających nam pomóc w nawiązaniu więzi z futrzakiem.

To imponująca jak na swoje czasy gierka, ale nie będę udawał, że przepadłem w niej bez pamięci. Wręcz przeciwnie, dość szybko zacząłem mieć EyePeta dość i najmniejszym powodem jest tutaj mój wiek. Choć sztuczna inteligencja, realizm zachowań stworka i liczba dostępnych aktywności robi wrażenie, tak już sama technologia na dobrą sprawę pamięta jeszcze czasy PlayStation 2, zatem wiele problemów obecnych wówczas, powróciło i tu. Ponownie mocować będziecie musieli się z ustawieniem odpowiedniego oświetlenia czy też pozycji kamery, bo ta podpowiadana przez grę w niektórych zabawach zwyczajnie nie działa. Ponownie będziecie też kląć na błędne odczytywanie waszych ruchów, przy okazji złorzecząc również tym razem na twórców za okrutnie nieintuicyjne polecenia, co skutecznie zniechęca do dalszej gry. EyePet obecnie jest już niestety reliktem, po którego sięgać warto wyłącznie z chęci poznania początków technologii, którą później lepiej rozwinięto przy okazji obu Kinectów, a obecnie świetnie sprawuje się we wszelakiego rodzaju Wiedźminach i Pokemonach na naszych telefonach. Miejsce EyePeta jest niestety na cmentarzu dla zwierzaków.

P.S. Jeżeli chcecie utrudnić sobie rozgrywkę, zaproście do wspólnej zabawy małego kociego zazdrośnika.

Komentarze

Popularne posty