Operacja Dwieście (200)
Ależ bieda! Pamiętniczkowy charakter tego bloga sprawił,
że dwusetny, numerowany wpis na Pykmisiu traktuje o takich hitach, że głowa
mała! Bo przeczytacie o do bólu przeciętnej platformówce Christmas Fever! oraz
niedostępnej już na rynku, mobilnej grze wyścigowej Project CARS GO. Tośmy
poświętowali…
W zasadzie tylko Kasjan ratuje sytuację, bo postanowił, za co serdecznie mu dziękuję, pocelebrować razem ze mną i opowiedzieć wam o trzecioosobowej strzelance G.I. Joe: Operation Blackout.
Posłuchajcie…
P.S. Na moim Twitterze znajdziecie też mały konkurs.
Christmas Fever!
Gatunek:
Platformówka 2D
Developer:
Mediakomp
Rok
wydania: 2020r.
Grałem
na: Xbox Series X
Gra
dostępna także na: Xbox Series S, Xbox One, PC, Android
Moja recenzja Christmas Fever! dla Gamerweb.pl
Mam
olbrzymi szacunek dla początkujących twórców gier, bo niesamowicie trudnym
wyzwaniem jest doprowadzenie projektu do końca, ale trzeba sobie niestety
zdawać sprawę, że nie każda produkcja zasługuje na to, by trafić do oficjalnej
sprzedaży. Christmas Fever! to gra żywcem wyjęta ze stron z flashówkami. I niby
nie jest to nic złego, ale kiedy tytuł tego kalibru trafia na konsole,
pojawiając się w sklepie tuż obok najnowszego Halo i Far Cry’a – działa to na
niekorzyść twórcy.
Zwłaszcza,
kiedy nie jest to żadna ukryta perła, a jedynie do bólu sztampowa i pozbawiona
polotu platformówka o zbierającym śnieżynki i unikającym powtarzalnych
przeciwników bałwanie. Nie znajdziecie w niej absolutnie niczego, co zapadnie
wam w pamięci, a i wyzwanie stawia ona przez większość czasu żadne, bo poziomy
– o ile nie aspirujemy do skompletowania wszystkich śnieżynek – ukończyć da się
poniżej minuty, biegnąc w linii prostej i sporadycznie przeskakując nad
rozpadlinami. To tytuł, który prawdopodobnie lepiej sprawdza się w małych
dawkach na telefonach (tam też dostępny jest w darmowej, „wzbogaconej” o
reklamy wersji), ale jako gra konsolowa wypada zwyczajnie kiepsko.
Project CARS GO
Gatunek: Wyścigi
Developer:
Gamevil, Slightly Mad Studios
Rok
wydania: 2021r.
Grałem
na: iOS
Gra
dostępna była także na: Android
Dziewięć
miesięcy. Tak długo na rynku utrzymał się wydany jeszcze w marcu tego roku
mobilny spin-off Project CARS. Zagrać udało mi się w niego wręcz rzutem na
taśmę, nie będą przy tym kompletnie świadomym, że kilka dni po pobraniu owego
tytułu na tablet, zostanie on usunięty zarówno ze sklepu Apple’a, jak i
Google’a. Szkoda, bo to Project CARS GO okazało się być produkcją idealną na
urządzenia przenośne, którą odpalić można na kilka niewymagających rundek,
kiedy tylko mamy ociupinkę czasu do dyspozycji. Tytuł ten, poza gatunkiem, nie
ma absolutnie nic wspólnego z „dużymi” odsłonami serii, czy też symulatorami w
ogóle, więc wielu wyczekujących go fanów marki z pewnością poczuło zawód.
Okazało
się bowiem, że twórcy poszli drogą, którą kilka lat temu udała się Forza
Street. Wyścigi są tu więc zautomatyzowane, a jedynym zadaniem gracza jest
naciskanie ekranu w wyznaczonych momentach, w celu hamowania i zmieniania
biegów. Gra oferowała karierę z prościutką fabułą, której niestety nie udało mi
się ukończyć przed wyłączeniem serwerów ze względu na typowo mobilne limity,
ograniczające ile wyścigów możemy przejechać pod rząd. Niby nie było to tak
agresywne jak w co poniektórych telefonowych gierkach, ale i tak uprzykrzało
życie.
Ze
względu na wyłączenie serwerów, obecnie w Project CARS GO nie zagrają nawet ci,
którzy mają je na swoich telefonach i tabletach. Choć nie była to przełomowa
produkcja, a i w przepastnych bibliotekach mobilnych sklepów znajdziemy
dziesiątki, jeśli nie setki dużo lepiej zaprojektowanych gier wyścigowych,
mogących konkurować z wyścigami na duże platformy, to Project CARS GO miało w
sobie pewien urok i perfekcyjnie wpisywało się w mój styl grania na
urządzeniach przenośnych. Czy będę po nim płakał? Raczej nie, ale ociupinkę
żałuję, że nigdy nie skończę już trybu kariery.
G.I. Joe: Operation Blackout
Gatunek: Strzelanka
Developer: Fair Play Labs, IguanaBee
Rok wydania: 2020r.
Gra dostępna także na: PlayStation 4, Xbox One, Nintendo Switch, PC
Kasjan: 200 wpisów, czyli cztery lata cierpliwego pisania o mniejszych i większych grach, pana Konrada - blogera, recenzenta, podcastera, ale przede wszystkim superbohatera. Z tej ostatniej strony znają go akurat Rzeszowianie, którzy pewnie czytając te słowa, wzruszyli się. Zapewne przy lampce wina wspominają sobie te momenty, w którym Konrad przynosił dumę temu pięknemu, podkarpackiemu miastu.
I skoro mowa o bohaterach, postanowiłem opisać grę, w której możemy poczuć wielką siłę, wcielając się w jednego z nich.
Posłuchajcie...
G.I.
Joe: Operation Blackout to produkcja wydana 15 grudnia 2020 roku przez studio
IguanaBee, Fair Play Labs i wydawcę GameMill. Jeśli nie znacie żadnego z tych
trzech podmiotów, to wcale Wam się nie dziwie. Ci pierwsi, najbardziej
zaangażowani przy projekcie, to małe studio z Chile, które istnieje już od 10
lat, ale na swoim koncie nie ma ani jednej porządnej gry. Wyróżnić można, jeśli
już trzeba, Headsnatchers sprzed dwóch lat - za całkiem przyjemną i zabawną
rozgrywkę, ale tytuł ten nie osiągnął komercyjnego sukcesu.
Sama
marka G.I. Joe nie musi od razu wzbudzać żadnych skojarzeń, przynajmniej w
Polsce. Spieszę więc z wyjaśnieniem, że jest to seria zabawek imitujących
żołnierzy, stworzona w 1964 roku przez firmę Hasbro. Przeglądając pewne materiały
związane z G.I. Joe zdałem sobie sprawę, że kiedyś za dzieciaka miałem figurkę
Action Mana i bardzo mi się podobała. Zresztą, postać Konrada Nogi była
inspiracją dla stworzenia Action Mana. Wszystko się dodaje, prawda?
Nie inaczej jest z Operation Blackout.
Kampania składająca się z kilkunastu misji inspirowana była przygodami Konrada,
o których akurat nie usłyszycie w Trójkaście, a i na Gamerwebie nie
przeczytacie. Fabuła skupia się na dwóch rywalizujących ze sobą stronach -
terrorystach z organizacji Cobra i elitarnych żołnierzach G.I. Joe. Chilijczycy
nie wycisnęli za dużo z całkiem bogatego uniwersum - ot, porządni wojacy
szukają swojego zaginionego lidera, a terroryści nie zatrzymają się przed
nikim, bla, bla, bla. Dobrze, że chociaż misje pozwalają na wcielenie się w
każdą ze stron, dzięki czemu do dyspozycji łącznie jest aż 12 bohaterów.
Umówmy się, że tygryski najbardziej
lubią akcję. Na tym polu również zaliczyłem flashback z dzieciństwa, ponieważ
G.I Joe: Operation Blackout i deweloperzy z IguanaBee zatrzymali się w
projektowaniu gier gdzieś w 2005 roku. Lubię trzecioosobowe shootery, dlatego
miałem nadzieję na to, że uniwersum zostanie wykorzystane do tego, by nawet
przy niskim budżecie, dać graczowi znośną rozgrywkę. Niestety, sztampa z tego
tytułu bije na kilometr. Jeśli tak te twoje bohaterskie czyny wyglądały, drogi
Konradzie, to straszna kaszana. Idź tam, potem otwórz te drzwi, wybij tamtych,
potem jest boss, czyli strzelaj trochę dłużej... Ludzie kochani! To trochę tak,
jakbym stworzył dla siebie jakieś demo - naszkicował lokację, wrzucił wrogów to
tu, to tam i nacisnął "play"... Mnie by się podobało, ale gorzej,
gdybym chciał to wydać w świat i chciał jeszcze za to pieniążki.
W Operation Blackout za dużego arsenału
nie uświadczycie, bohaterowie mają tylko jedną unikatową zdolność, zatem
większość unikatowej rozgrywki zawrze się w pierwszej godzinie. Jest nawet
sekwencja, w której prowadzimy pojazd i w korytarzowym poziomie gnamy przed
siebie, strzelając do wszystkiego, co się rusza. Co ciekawe, po kolejnych kilku
poziomach znowu pojawia się podobna sekwencja. Zmienia się tylko aura - zamiast
sahary, mamy mroźną zimę. Wow!
Jeśli coś można zaliczyć na plus, to
całkiem dobrze wypada oprawa wizualna, która stylizowana jest na komiks (tych
zresztą wyszło całkiem sporo pod marką G.I. Joe). Przerywniki pomiędzy misjami również
wybijają się ponad przeciętność, bo są wstawkami komiksowymi. Ładnie narysowane
i animowane sceny pomagają wczuć się w klimat.
Zdaję sobie sprawę, że Duke czy Cobra
Commander to nie Kapitan Ameryka tudzież inny Magneto, ale szkoda, że fajna
marka nie może dostać porządnej gry. Co więcej, Operation Blackout odstraszy
kolejnych programistów, którzy chcieliby się nawet porwać do stworzenia
przyjemnego tytułu z G.I. Joe w roli głównej. Myślę, że nawet przy niskim
budżecie dałoby radę wymyślić coś więcej niż 5 godzin bezsensownego strzelania
do gąbek na pociski, okraszone czasem bossem (większą gąbką), czy sekwencją w
stylu rail shootera.
Konrad, weź ich tam przyciśnij, żeby nie
szargali Twojego imienia - przygody, których przeżyłeś niezliczone ilości zasługują
na większy szacunek.
I życzę, brachu, 200 kolejnych odcinków
na blogu, 200 kolejnych odcinków podcastu i 200 kolejnych recenzji na
Gamerwebie. Piątka!
Komentarze
Prześlij komentarz