Agresja na drodze (302)
Niespecjalnie dziwi mnie fakt, że tłuczenie się po łbach z innym
kierowcami w Road Rash sprawia mnóstwo frajdy, podczas gdy unikanie ich w Dodge
‘Em niemalże popchnęło mnie do złamania dżojstika.
Posłuchajcie…
Road Rash
Gatunek: Wyścigi
Producent:
Electronic Arts
Rok wydania: 1991
Grałem na: Sega Mega Drive
Gra dostępna również na: Sega Master
System, Sega Game Gear, Game Boy, Amiga
Moja recenzja Road Rash w TrójKast Retro#006 – Pociąg dla teściowej
Jeżeli miałbym powiedzieć, która gra najbardziej kojarzy mi się z Mad
Maxem, to również ku swojemu własnemu zaskoczeniu powiedziałbym, że Road Rash.
Warto zaznaczyć, że mam tu na myśli niskobudżetowy debiut australijskiego
Wojownika Szos, który pomimo swojej przeciętności, potrafił zachwycić
specyficznym klimatem niemalże nieskończonych dróg, ciągnących się przez
australijskie pustkowia. Na tym oczywiście podobieństwa się kończą, bo Road
Rash, choć ze względu na tematykę można uznać go za osadzonego w dystopijnym
świecie, sadza nas za sterami nie samochodu, a motocykla i każe nam gnać przed
siebie, po drodze spychając przeciwników z maszyn.
To absolutnie wyjątkowa i chciałoby się rzec, że jedyna w swoim
produkcja (lata po premierze ukazali się w końcu naśladowcy i duchowi
spadkobiercy, w tym w miarę ciepło przyjęte Road Redemption). Tytuł Road Rash
można w bardzo swobodnym tłumaczeniu zrozumieć jako drogową pokrzywkę i nie
byłby to przekład nazbyt daleki od prawdy, bo tyłki jego bohaterów po każdym
wyścigu bez dwóch zdań muszą być czerwone jak – cytując klasyka – piekło. Nic w
tym dziwnego, bo cechuje ich również inne znaczenie słowa „rash”, czyli
awanturniczość. Tutaj nie bierzemy bowiem udziału w zwykłych wyścigach dla
lamusów, a w prawdziwej walce na śmierć i życie. Dojechanie do mety wciąż jest
nadrzędnym celem, ale po drodze pomagać możemy sobie ciosami, kopniakami, a
nawet pałkami, przy których pomocy zrzucimy oponentów z motocykli.
Poziom brutalności w Road Rash z obecnej perspektywy nie jest przy tym
niczym niezwykłym. W momencie premiery faktycznie mogło to być coś kontrowersyjnego,
ale przez lata twórcy gier zarzucali nas tak krwawymi widokami, że klepiący się
po mordach motocykliści nie powinni zrobić na nikim większego wrażenia. Zresztą
nie uświadczymy tu nawet kropelki krwi, a jedyną informacją, że faktycznie dzieje
się komuś krzywda, są okrzyki podczas upadków. Niemniej drogowe przepychanki
nadal bawią nad wyraz dobrze. Ciosy błyskawicznie wyprowadzać można dosłownie w
każdym momencie, a jeżeli poza przyciskiem ataku wdusimy również konkretny
kierunek na krzyżaku, nasz bohater zaskoczy przeciwnika kopniakiem lub
podbródkowym. Nie jest to zbyt pokaźna liczba ciosów, ale w zupełności
wystarcza, by nieco zróżnicować rozgrywkę.
Sam model jazdy również jest zaskakująco dynamiczny i nawet pomimo
dwumiarowej oprawy graficznej (aczkolwiek symulującej 3D) jeździ się wyjątkowo
przyjemnie. Trasy potrafią wić się zygzakiem, co rusz podrzucać pagórki, z
których przy odpowiedniej prędkości wzbijemy się na moment w powietrze, a
niekiedy nawet zaskoczyć nieoczekiwaną zmianą kierunku. W przewidywaniu
kolejnych przeszkód pomagają subtelnie znaki na poboczach, ale wciąż należy
zachować czujność, by nie wpakować się w dzikie zwierzę, które postanowiło
wkroczyć na jezdnię, lub patrolującego okolicę policjanta. Jest to o tyle
ważne, że zbyt wiele kraks lub wywalenie się w pobliżu policji poskutkuje
kolejno koniecznością kosztownej naprawy maszyny albo nałożeniem na nas
mandatu.
Boli to, tym bardziej że pieniądze nie są wyłącznie wskaźnikiem naszych
umiejętności, ale walutą, potrzebną do kupowania coraz to lepszych motocykli.
Startowy nie zawiezie nas zbyt daleko, więc im szybciej zmienimy maszynę na
lepszą, tym lepiej. Każdy motocykl prowadzi się przy tym ździebko inaczej. Poza
standardem w postaci wyższej prędkości maksymalnej, motory podzielono na te
żwawsze i te zwrotniejsze. Oczywiście, nie mogło zabraknąć mokrego snu
wszystkich fanatyków dwóch kółek, czyli kosztującej krocie, wzorowanej na
Ducati bestii zwanej Diablo, łączącej wszystkie najlepsze cechy obu kategorii.
Jest zatem w czym wybierać, ale ze względu na kręte, kalifornijskie drogi,
zwrotność zazwyczaj wygrywa z prędkością.
Nie wszystko w Road Rash jest jednak różowe. Sporym problemem okazuje
się niestety warstwa techniczna. Wprawdzie pod względem oprawy graficznej jest
naprawdę dobrze – krajobrazy wciąż mogą się podobać, a animacje jeźdźców
wyglądają naprawdę świetnie – ale wszystko to okupione zostało dość mocno
rwącym klatkażem, gdy na ekranie pędzi większa grupka motocyklistów. Mankament
ten w połączeniu z niską rozdzielczością sprawia, że przeszkody na drodze, a
już przede wszystkim jeżdżące po niej samochody, potrafią pojawić się niemalże
znikąd i – o ile nie zareagujemy odpowiednio szybko – zmusić nas do krótkiej
przerwy na środku jezdni. Sztucznie zwiększa to już i tak wyśrubowany poziom
trudności, przez co w późniejszych etapach gry w zasadzie nie można popełnić
ani jednego błędu.
Nie zmienia to jednak faktu, że przy Road Rash bawiłem się naprawdę
dobrze, nawet jeśli pod koniec dobijało mnie już powtarzanie tych samych
wyścigów, by zarobić na nowy motor. Grindowanie uprzyjemniają na szczęście
różnorodne miejscówki i kapitalna muzyka (polecam sprawdzić soundtrack), ale
przede wszystkim naprawdę świetna rozgrywka, która, pomimo ponad 30 lat na
karku, wciąż bawi. Przepychanki z innymi kierowcami i poczucie pędu w pełni
wynagradzają wszelkie wady i olbrzymia szkoda, że tytułu tego nie można dostać
na żadnej ze współczesnych platform.
Dodge ‘Em
Gatunek: Zręcznościowa
Producent: Atari
Rok wydania: 1980
Grałem na: Atari 2600+
Gra dostępna również na: Atari 2600
W prostocie często można znaleźć zaklęte piękno. Idealnym tego dowodem
jest chociażby Adventure, które pomimo ubogiej mechaniki i prowizorycznej
oprawy graficznej potrafiło oczarować tym, co udało się osiągnąć Warrenowi
Robinettowi. Nie jest to jednak coś, co sprawdza się w przypadku każdej gry.
Prostota czasem z perspektywy lat okazuje się prymitywizmem, nawet wtedy, kiedy
pod uwagę weźmie się technologiczne ograniczenia. Może moje odczucia względem
Dodge ‘Em byłyby inne, gdybym zagrał w nie przed Adventure. Może, ale w obecnej
sytuacji tytuł ten uważam zwyczajnie za słaby.
Czuję wyrzuty sumienia, pisząc te słowa. Wiem, że sam pomysł jest u
podstaw całkiem niezły i wierzę, że w 1980 roku Dodge ‘Em faktycznie mogło
budzić masę emocji, a i gdyby przekuć go na współczesną produkcję, wzbogacając
przy okazji o kilka dodatkowych mechanik, mogłoby wyjść z tego coś naprawdę
przyjemnego. Twórczyni (grę zaprogramowała Carla Meninsky, o czym warto
wspomnieć, bo Atari miało w tamtych latach zasadę nie podpisywania twórców
swoich gier) sadza nas bowiem za kierownicą automobilu wyrwanego żywcem z
początków XX wieku (przynajmniej według okładki gry), który już chwilę popędzi
po składającym się z czterech pasów torze naprzeciw naszego rywala. Dosłownie,
bo celem nie jest dojechanie do mety jako pierwszym, a zebranie wszystkich
rozrzuconych na trasie kropek, w międzyczasie bacząc na to, by nie pójść na
czołówkę z pędzącym w przeciwnym kierunku rywalem.
Pomysł prosty, ale mimo wszystko angażujący i zmuszający do
bezustannego przerzucania swojej uwagi z siebie na przeciwnika. Pas ruchu
możemy zmienić wyłącznie w czterech punktach, ale zrobić może to również nasz
oponent, który z uporem maniaka dążyć będzie do spowodowania kraksy. Psikus
polega na tym, że o ile on za jednym razem może przesunąć się zaledwie o jeden
pas, my spokojnie przeskoczyć możemy o dwa. Wyjątkiem jest moment, w którym
używamy przyśpieszenia, wtedy możliwości manewrowe nasze i przeciwnika zostają
zrównane. Jest to zatem swego rodzaju zabawa w kotka i myszkę, w której
chwilowe zagapienie się może kosztować nas życie. Nieco ciekawiej robi się po
dotarciu na trzeci poziom, kiedy to na arenę wjeżdża dodatkowy przeciwnik.
Przyznam, że dynamika rozgrywki naprawdę wciąga i potrafi wywołać
„syndrom jeszcze jednej tury”. Całość rozbija się jednak na szczegółach, które
sprawiają, że na dłuższą metę Dodge ‘Em jest nie tylko nudne, ale też wręcz
frustrujące. Układ toru nigdy się nie zmienia, więc niezależnie od tego, jak
daleko zajedziemy, wciąż oglądać będziemy ten sam ekran tyle tylko, że z
nieznacznie podkręconymi zdolnościami przeciwników. Co gorsza, sterowanie jest
absolutnie koszmarne i średnio responsywne. Dodatkowym problemem jest natomiast
sam kontroler. Dżojstik do Atari 2600 stanowi w zasadzie antytezę precyzji,
więc jakiekolwiek szybkie manewry są zwyczajnie męczące i niewygodne. Nieco
lepiej wypada to, kiedy gra się na klawiaturze (sprawdziłem również, jak gra
się na emulatorze), ale wciąż sterowanie w Dodge ‘Em to raczej niewypał.
To niestety tytuł, który po 43 latach od premiery należy traktować
wyłącznie w ramach ciekawostki. Można odpalić, sprawdzić przez kilka minut, z
czym to się je, ale kompletnie nie widzę powodu, by później ktokolwiek zechciał
do niego wracać. Dodge ‘Em to nie Missile Command czy Pac-Man, więc choć w 1980
roku faktycznie mogła to być angażująca produkcja, dzisiaj na tle innych
kultowych produkcji z tamtego okresu widać jak na dłoni, że zestarzała się po
prostu źle. Najgorsze jest to, że gdyby sterowanie było bardziej precyzyjne, to
tekst mógłbym spokojnie zakończyć rekomendacją, a tak? Cóż…
Komentarze
Prześlij komentarz