Tydzień 34 (LEGO Star Wars III: The Clone Wars, For Honor, DmC: Devil May Cry, Carmageddon)
Brutalny
ten tydzień. Każda z opisywanych poniżej gier jest w jakiś sposób brutalna bądź
krwawa. Kwestii For Honor oraz DmC: Devil May Cry wyjaśniać raczej nie trzeba.
W końcu ich osią jest nadziewanie, szatkowanie i cięcie przeciwników. O ile
jednak ten drugi jest raczej standardową „ciachanką”, to już For Honor oferuje
zupełnie świeże doznania dzięki swojemu bardziej skomplikowanemu systemowi
walki. Niemniej, również i ostatniej odsłony serii Devil May Cry nie nazwałbym
do końca zwykłą, bo jest to tytuł niezwykle kontrowersyjny wśród fanów marki.
Czy jednak zasługuje na falę nienawiści, która się nań wylała? Cóż… Jak zwykle,
dowiecie się tego z tekstu.
Także
brutalność Carmageddona nie jest zagadką ani dla tych, którzy serię znają, ani
też dla tych, którzy znają znaczenie angielskich słów car i armageddon. Jeżeli
jednak nie należysz do żadnej z tych grup, Carmageddon to klasyczna krwawa
samochodówka z końcówki lat 90., którą najłatwiej będzie sobie zwizualizować
jako opisywany kilka wpisów temu Twisted Metal z dodatkiem w postaci
rozjeżdżalnych przechodniów. Jest to też odrobinę ostrzejszy tekst, czego powód
wyklaruje wam się po jego przeczytaniu.
Ale
zaraz! Dlaczego twierdzę, że każda gra na liście jest brutalna, skoro znajduje
się na niej LEGO Star Wars III: The Clone Wars? Przecież to gra dla dzieci!
Cóż, jeżeli rozpadające się na kawałki ludziki są dla Was mało brutalne, to co
ja mogę?
Tak
czy siak…
Zapraszam!
LEGO Star Wars III: The Clone Wars (Xbox 360)
Gra akcji z lekkimi elementami
strategii
Traveller’s Tale, 2011r.
Gra dostępna również na: Xbox One*,
PlayStation 3, PlayStation Portable, Wii, DS, PC, Mac
Wiem,
że gry z serii LEGO mają rzesze oddanych fanów, ale mnie osobiście nie kupują
ani trochę. To gry skierowane przede wszystkim do ludzi, którzy uwielbiają
kolekcjonować znajdźki i maksować ogrywane tytuły, bo jak w każdym LEGO, również
w Star Wars III rzeczy do zniszczenia i zebrania jest od groma. Mi to jednak
lotto, a fakt, że poza tym tytuły te nie mają wiele do zaoferowania pod
względem rozgrywki sprawia, że bardzo szybko mnie nużą. Tak też było w tym
wypadku. Do przodu ciągnęła mnie w zasadzie wyłącznie moja wewnętrzna potrzeba
kończenia tego, co już zacząłem, bo nawet fabuła w większości „legogier” to
wyłącznie humorystyczna adaptacja historii znanych już z kina. W tym wypadku są
to wątki z pierwszego sezonu serialu animowanego „Wojny Klonów”.
Nie
powiem, połączenie to sprawdza się całkiem nieźle. Głupkowaty humor LEGO
idealnie łączy się z animacją ukierunkowaną na młodszego odbiorcę. Z resztą to właśnie w tę demografię celowali
twórcy. W dzieci i grających z nimi rodziców, a nie dwudziestoparoletnich
grubasów. Próba zasymulowania gry z własnym dzieckiem poprzez zaciągniecie mojej
dziewczyny do odegrania tej roli spaliła na panewce, bo „Misiu, głupie to, ja
nie wiem, co się dzieje, gdzie ja jestem, itd.”. Wciąż jednak daleki jestem od
określenia LEGO Star Wars III grą złą. Co to, to nie. Jest to solidny tytuł
mający swoje momenty i potrafiący czasem rozbawić nawet największego gbura.
Co
więcej, jako, że Wojny Klonów mają w tytule wojny, twórcy wprowadzili do gry
elementy gry strategicznej. Oczywiście nie zamienia się ona w Starcrafta czy
inną Cywilizację, ale stanowi ciekawy miks gry akcji i RTSa przypominający mi
najbardziej serię Kingdom Under Fire. Otóż biegamy po mapie jak zawsze, ale dodatkowo
naszym celem jest przejęcie wrogich posterunków i zbudowanie na nich swoich.
Wznosimy działa, miejsca na zrzuty maszyn kroczących czy też baraki, z których
wychodzą oddziały clone trooperów. Kiedy nasza armia ściera się z nacierającymi
grupami droidów, wygląda to naprawdę ciekawie. Zatem nawet, jeśli gry LEGO
normalnie was nie interesują to warto spróbować Star Wars III: The Clone Wars
dla samych bitew. Nie są skomplikowane czy nadmiernie satysfakcjonujące, ale
jest w nich coś, co przyciąga gracza do monitora. Chociaż z drugiej strony
mogłem się tak czuć przez raczej nieciekawą resztę.
*wersja z Xboxa 360 we wstecznej kompatybilności
For Honor (Xbox One)
Slasher
Ubisoft Montreal, 2017r.
Gra dostępna również
na: PlayStation 4, PC
Zaraz
po premierze można było odnieść wrażenie, że For Honor okazał się klapą i
obchodzi on tylko garstkę oddanych fanów. Okazuje się jednak, że jest to nic
więcej, a tylko złudzenie, bo tytuł ten żyje i ma się świetnie. Co więcej, już
niedługo wyjdzie do niego duży dodatek wprowadzający do gry kolejną frakcję.
Jeżeli nie wiecie, dlaczego For Honor to jedna z ciekawszych pozycji tej
generacji, to już śpieszę z wyjaśnieniem. Otóż nie jest to zwykła łupanina
mieczem. Tutaj nie wystarczy naciskać bez końca przycisku ataku lub wyprowadzać
proste komba, aby wygrać. For Honor poszczycić się może jednym z bardziej
interesujących systemów walki bronią białą w giereczkowie.
Najważniejsze,
że założenia są dosyć proste, więc próg wejścia wcale wysoki nie jest. Najpierw
wybieramy kierunek ataku prawym analogiem, a następnie wykonujemy lekki lub
ciężki atak przy pomocy kolejno prawego bumpera i spustu. Aby zablokować cios
przeciwnika wystarczy tę samą gałkę wychylić w kierunku, z którego ma on
nadejść. Łatwo się tego nauczyć, ale już stanie się mistrzem fechtunku wymaga
od gracza poświęcenia i pełnego skupienia. Dzięki temu każdy pojedynek nie
tylko jest unikatowy, ale stanowi również małe widowisko, w którym dwóch (lub
więcej) wojowników ściera się ze sobą by sprawdzić, kto lepiej włada mieczem (czy
też toporem). Jako, że For Honor to w praktyce bitwa marzeń i ścierają się w
nim średniowieczni rycerze, wikingowie i samurajowie, to różnice frakcji i klas
wprowadzają jeszcze więcej nieprzewidywalności do każdej kolejnej potyczki.
Tryb wieloosobowy jest zatem naprawdę ciekawym doświadczeniem i potrafi
wciągnąć, chociaż osobiście straciłem zainteresowanie po kilku meczach. Ale to
nie problem gry, a mój, bo jestem graczem raczej singlowym.
No,
a skoro już przy tym jesteśmy to muszę co nieco ponarzekać. Generalnie kampania
dla jednego gracza jest całkiem spoko i robi fantastycznymi wizualiami i
klimatem (zwłaszcza projekty zbrój wyglądają fenomenalnie). Moje zarzuty
dotyczą natomiast konstrukcji świata przedstawionego, który zupełnie nie trzyma
się kupy. Nie znajdziecie tutaj żadnego wytłumaczenia skąd, jak i dlaczego
mierzą się ze sobą samurajowie, wikingowie i rycerze. Jest tak, bo tak. Co
więcej, przez całą kampanię odnosi się wrażenie, że nie istnieją na świecie
„nie-wojownicy”, bo spotykamy na swojej drodze wyłącznie uzbrojonych rzezimieszków.
Z ciekawego konceptu, który można było jakoś tam wymyślnie uzasadnić, For Honor
stał się bardziej mokrym snem nastoletnich fanatyków broni białej
przypominającym momentami zabawę dzieci na podwórku. Niby to nic złego, ale
sama opowiadana historia traktuje siebie niezwykle poważnie uderzając w motywy
sensu życia żołnierza i potrzeby wojny (choć nie jest na tyle ambitna, aby się
w nie zagłębiać). Toteż ten kontrast mocno kłuje w oczy i sprawia, że gra nie
podoba mi się tak, jak mogłaby. Niemniej, wciąż podoba mi się bardzo.
DmC: Devil May Cry (Xbox One*)
Slasher
Ninja Theory, 2013r.
Gra dostępna również
na: Xbox 360, PlayStation 4*, PlayStation 3, PC
Straszne
dramaty działy się przy okazji zapowiedzi DmC jeszcze w 2010r. Płacz fanów, że
Dante to już nie Dante, a emo-gej z grzywką i typowy licealny edgelord dały się
słyszeć tak mocno, że sama gra musiała przejść lekki redesign. Mimo to, ten
reboot serii wciąż pozostaje najbardziej kontrowersyjną częścią od czasów Devil
May Cry 2. Co najlepsze, DmC okazuje się być wcale niezgorszym slasherem. Ba,
jest naprawdę miodny i, pokuszę się na małą grę słowną, mięsisty. Dodatkowo
nowa stylistyka na pewno bardziej przypadnie do gustu graczom zachodnim, bo
zupełnie ogołocono ją z jakiejkolwiek japońszczyzny. Dante otrzymał bardziej
punkowy wygląd, a otoczenie, w którym przychodzi się graczowi poruszać jest
dużo brudniejsze, ale również bardziej wykręcone.
Powodem
tego stanu rzeczy jest fakt, że Dante jako Nefilim (syn demona i anioła) jest w
stanie poruszać się zarówno w świecie ludzi, jak i w zamieszkałym przez
piekielne pomioty limbo. Główną różnicą, poza mieszkańcami, jest brak
jakichkolwiek praw fizyki czy logiki w tym drugim. Dzięki temu kolejne
przemierzane przez nas lokacje cały czas nas czymś zaskakują lub raczą
spektakularną zmianą układu miasta w locie. Równie dziwaczne i niepokojąco
wyglądające są projekty przeciwników, z którymi przychodzi się nam zmierzyć. Co
powiecie na walkę z olbrzymim płodem, z którego pępowiny zwisa przybierająca
ludzką postać matka. No kosmos. Szkoda tylko, że tak samo nie postarano się
przy projektowaniu walk z nimi. Te są dosyć powtarzalne i proste, co nie jest
czymś, czego spodziewałbym się w grze z tej serii.
Całkiem
podobała mi się również opowiedziana historia Dantego, który w trakcie jej
trwania przechodzi olbrzymią przemianę. Na początku jest mającym wszystko
gdzieś bucem, który zostaje wciągnięty w intrygę mającą na celu obalenie
rządzącego piekłem demona Mundusa. Spore znaczenie ma również dzieciństwo i
rodzina bohatera, o których więcej dowiadujemy się w trakcie rozgrywki. No, i
fajnie jest zobaczyć relację Dantego z Vergilem, jego bratem, nieopartą na
pragnieniu wzajemnego wymordowania się. Jedyny problem, jaki mam ze scenariuszem
gry to dialogi. Czasami obelgi rzucane do bossów czy przekomarzanki braci są
strasznie gówniarskie i zmuszają do pacnięcia się w czoło. Poza tym, miodzio.
*remaster zawierający
również dodatek Vergil’s Downfall przygotowany przez Q-LOC.
Carmageddon (PC)
Wyścigi/Destruction Derby
Stainless Games, 1997r.
Gra dostępna również
na: Mac, PlayStation, Nintendo 64, GameBoy Color, Android, iOS
Ja
rozumiem, że to stary tytuł. Wiem też, że jest to absolutny klasyk. Ale
niestety jest to również śmierdząca kupa gówna. Najgorsze jest to, że na
początku Carmageddon niesamowicie mi się podobał. Brutalne, pełne krwi i
zniszczenia wyścigi osadzone w mrocznej wizji przyszłości z fantastycznie
zaprojektowanymi pojazdami? Do tego świetny metalowy soundtrack? Wyścigi można
ukończyć poprzez rozjechanie wszystkich przechodniów, rozwalenie innych
kierowców lub po prostu dotarcie do mety? Brzmi super, nie?
Szkoda
tylko, że bardzo szybko okazuje się, że model jazdy jest mocno upierdliwy, bo
ani to arcade, ani to symulacja. Przypomina on raczej nieudanego bękarta,
któremu brakuje jakiejkolwiek precyzji czy finezji. Samochodem sportowym jeździ
się jak czołgiem, który przy okazji odbija się od wszystkiego niczym piłeczka
ping-pongowa. O cofaniu możecie w ogóle zapomnieć, bo opanowanie auta w trakcie
tego manewru jest niemożliwe. Z jakiegoś powodu twórcy zdecydowali, że przy
skręcaniu w jego trakcie koła będą blokować się w miejscu, przez co w
większości przypadków zaczynamy kręcić bączki.
To
jednak najmniejsza bolączka Carmageddona. Największą jest jego nienawiść do
współczesnych sprzętów. Próba uruchomienia go w sensownym klatkarzu wymagała
poszukiwań odpowiednich patchów w internecie (mimo, że wersje gogowe gier
zazwyczaj działają bezproblemowo), a i tak po pewnym czasie liczba klatek potrafiła
spaść. To jest jednak wciąż coś, co można przeżyć. Najgorszym dziadostwem jest
fakt, że bardzo często pod koniec wyścigu, kiedy ostał się już tylko jeden
przeciwnik, gra stwierdzała, że uniemożliwi mi zadawanie obrażeń. Super. Akurat
zaczęło się to dziać pod koniec gry, kiedy to trasy były okropnie długie, więc
najszybszą i jedyną sensowną opcją na ich ukończenie była walka z pozostałymi
kierowcami. Zatem nagle wyścig, który normalnie trwałby 10-20 minut, stawał się
półtoragodzinną walką ze sterowaniem, samą grą oraz własną cierpliwością. Ależ
ta gra ssie…
Galeria
Komentarze
Prześlij komentarz