Tydzień 36 (Madden NFL 18, Broken Age, H.A.W.X. 2 [Wii], H1Z1: Battle Royale)
Są
czasem takie gry, w których ciężko jest zadecydować o momencie nadającym się do
definitywnego zakończenia zabawy z nimi i napisania o nich tekstu na bloga.
Często przeciągam zatem moment napisania, aż w końcu zdecyduję, że dobra, widziałem,
co miałem zobaczyć. Wynika to najczęściej z otwartej struktury tych tytułów.
Zatem problematyczne potrafią być wszelkiego rodzaju gry w budowanie miast,
sportówki czy też te, w których rozgrywka jest wyłącznie sieciowa. W tym
tygodniu kończę zatem przygodę z dwiema takowymi. Pierwszą z nich jest Madden
NFL 18, który zajmował mi miejsce na dysku aż od lipca. Mało popularna u nas
seria od EA Sports, a jednocześnie piękny przykład na to, że w grach sportowych
jest miejsce na opowiedzenie dobrej historii. Drugą jest H1Z1: Battle Royale,
który już swoim tytułem wskazuje, że podąża za najnowszymi trendami. To kolejna
próba uszczknięcia kawałka „battleroyalowego” tortu należącego do PUBG i
Fortnite’a.
Broken
Age to z kolei gra, która z pewnością zostanie zapamiętana w growej historii.
To właśnie od niej zaczął się przed paroma laty ucichający już powolutku boom
na finansowanie projektów na kickstarterze przez fanów. Ta przygodówka point’n’click
od samego Tima Schafera zdobyła dzięki tej decyzji olbrzymi rozgłos. Czy jednak
spełniła oczekiwania fanów?
Mam
też do zaprezentowania Wam swego rodzaju ciekawostkę. Zazwyczaj, kiedy określałem
jakiś tytuł ciekawostką to tekst o nim był stosunkowo krótki. Tutaj jest
odwrotnie. Jest najdłuższy. Nie wynika to jednak z zawiłości historii tego
tytułu, a raczej mojej frustracji spowodowanej przez H.A.W.X. 2, o którym mowa.
Nie chodzi tutaj jednak o jego wersję na konsole siódmej generacji, a tę,
wydaje mi się, mniej znaną na Wii, która to okazuje się być zupełnie inną grą
pod niemalże każdym względem poza tematyką i samym tytułem.
Zapraszam!
Madden NFL 18 (Xbox One)
Futbol amerykański
EA Tiburon, 2017r.
Gra dostępna również
na PlayStation 4
Wątpię
żeby znalazło się wśród Was, moich czytelników, wielu zapalonych fanów futbolu
amerykańskiego. Nic dziwnego, sport ten jest w naszym kraju relatywnie mało
popularny, choć z każdym rokiem grono jego kibiców rośnie. Co innego w Stanach.
Tam jest to odpowiednik piłki nożnej w Polsce. Zatem nic dziwnego, że Madden to
dla Amerykanów nasza Fifa. Przebierając w tym, czego jeszcze z Vaulta EA Access
nie ograłem (a w większości są to sportówki właśnie, bo po co przecież dodawać
nowe gry do obiegu. Lepiej wrzucić wszystkie do Origin Access, walić Xboxa),
trafiłem na Maddena 18. Wybrałem go przede wszystkim dlatego, że jest to
kolejny tytuł sportowy, w którym Elektronicy postanowili zaimplementować tryb
fabularny. W Fifie 17 w miarę to wyszło, w osiemnaste było już dużo lepiej i
opowiadana historia okazała się być zaskakująco wciągająca (co stwierdzam po
tym, ile przegrałem w trakcie darmowego okresu z okazji mundialu), ale ta w
zeszłorocznym Maddenie… Wow, ależ to jest dobre!
Widzicie,
Madden NFL 18 to idealny dowód na to, że w giereczkowie jest miejsce na całkiem
ambitne historie sportowe. To nie jest nakładka na tryb kariery jak w Fifie i
wcale nie jest to tylko kolejna pusta opowiastka o wygrywaniu pomimo
przeciwności, jak te w wielu filmach. O nie, tutaj obserwujemy historię Devina
Westona, która niesamowicie mnie zaskoczyła. Nie tyko treścią, ale również
formą. Devin to niegdyś dobrze rokujący zawodnik, który po śmierci ojca rzucił
grę i opuścił swoją ówczesną drużynę w środku sezonu. Po kilku latach
postanawia jednak wrócić i wraz ze swoim przyjacielem biorą udział w
kwalifikacjach do ligi. Niedługo potem ludzie z telewizji proponują mu udział w
reality show pod tytułem „Longshot”, w którym nagrodą jest miejsce w jednej z
drużyn. Co ciekawe, tryb ten jest w pewnym sensie osobną grą, bo w futbol
amerykański dużo tutaj nie pogramy. Najbardziej przypomina mi to produkcje
Quantric Dreams, czyli opisywane kiedyś na łamach Pykmisia Heavy Rain czy też
Beyond: Two Souls. Mnóstwo tutaj rozmów, dramatów, a naszą rolą jest
najczęściej wybieranie, co chcemy powiedzieć, a także udział w prostych QTE. Mi
podoba się to bardzo, bo opowiadana historia naprawdę pasuje do tego typu
rozgrywki. Co więcej, widać, że tryb fabularny był tworzony z myślą o fanach
futbolu amerykańskiego, bo bez przynajmniej podstawowej wiedzy o jego zasadach jest
momentami ciężko, przez co może się okazać, że zawalimy cały program i do
żadnej z drużyn się nie załapiemy.
Jeżeli
o samo mięso chodzi to wirtualna wersja „jaja ręcznego” jest niesamowicie
przyjemna, chociaż pełne mecze potrafią trwać po czterdzieści minut, więc mocno
dawkowałem sobie granie w Maddena. Kampanię skończyłem tak naprawdę gdzieś w
lipcu, a potem od czasu do czasu wrzucałem sobie meczyk i w ten sposób grało mi
się naprawdę okej. Inaczej nie wysiedziałbym czterdziestu minut czekania na
ruch przeciwnika, bo Madden przypomina mi bardzo mocno gry turowe. Najpierw
atakujemy i wybieramy zagrywki my, a potem robi to przeciwnik. Szczególnie boli
to, kiedy jako kompletny nowicjusz próbuje się potyczek sieciowych. No,
zamietli mną murawę jak szmatą czy czym tam się te murawy zamiata. Mimo tego
faktu wiem, że jestem zainteresowany kolejną edycją. Nawet, jeżeli futbol
amerykański macie gdzieś, to, jeżeli lubicie dobre historie, polecam zapoznać
się z tą opowiadaną w Madden NFL 18.
Broken Age (PlayStation 4)
Przygodówka point’n’click
Double Fine Productions, 2015r.
Gra dostępna również: PlayStation 4, PlayStation Vita, Switch, Ouya, PC,
Mac, Android, iOS
Moje
doświadczenie z Broken Age można by zakwalifikować jako „powrót po latach”. Nie
dlatego, że jest to jakaś moja ulubiona gra, którą postanowiłem przejść
ponownie. Zwłaszcza, że jest ona relatywnie świeżą pozycją, a przynajmniej jak
na moje standardy. Ten powrót po latach polega na czymś innym. Otóż zacząłem w
tytuł ten grać właśnie przed trzema laty, jakoś niedługo po jego premierze.
Tylko, że nigdy go nie skończyłem. Jakoś tak wyszło, że odłożyłem go gdzieś w
okolicach połowy opowieści i musiał przeleżeć na niej aż do teraz, kiedy to coś
mnie tknęło, aby Broken Age’a skończyć. Zapamiętałem go jako całkiem okej
przygodówkę, która jednak niezbyt mnie ujęła.
Nie
wiem czy to moje smaki się zmieniły, czy może miałem wtedy do niej złe
podejście, ale kiedy odpaliłem Broken Age ponownie, okazało się, że gra ta ma
naprawdę świetny klimat i przeuroczy humor. Poskutkowało to tym, że większość
postaci i związanych z nimi wątkami utknęła mi w pamięci na tyle, że powrót
okazał się bezbolesny. Nic jednak dziwnego, bo jej autorem jest nie kto inny, a
sam Tim Schafer, którego znać możecie z fantastycznego Psychonauts, ponoć
niedocenionego Grim Fandango oraz wielu innych wyjątkowych gier, których
wspólną cechą jest to, że są niesamowicie charakterystyczne. Ciekawym w Broken
Age jest też fakt, że to właśnie on zapoczątkował falę popularności
kickstartera. Był jedną z pierwszych, o
ile nie pierwszą, gier znanych twórców, która osiągnęła na tej platformie
sukces i została w ufundowana przez graczy. Fakt, nie o było się bez drobnych
kontrowersji, ale Broken Age w końcu się ukazał i możemy zagłębić się dzięki
temu w historię młodego kosmonauty Shaya oraz rytualnej ofiary Velli. Ich losy,
choć z pozoru zupełnie niepowiązane, fantastycznie splatają się ze sobą, a sama
opowieść nabiera tempa i rumieńców. Wszystko to dodatkowo polane sosem
ugotowanym z przeuroczego poczucia humoru i niesamowicie kreatywnych projektów
postaci i lokacji. Miasto w chmurach, w którym wszyscy z powodów religijnych
wyrzucają ze swojego imienia jedną z liter, czy też gadające drzewo
protestujące przeciwko bezwzględnemu mordowaniu jego gatunku przez ludzi to
tylko ułamek tego, co w Broken Age znajdziecie.
Niestety,
w żadnym wypadku nie jest to tytuł idealny. Przypuszczam, że mógł on być
oryginalnie rozpisany na trzy akty, a nie dwa, jak jest teraz. Świadczy o tym
niższy poziom drugiego aktu (jest wciąż dobry, ale jakby lekko przyśpieszony) i
okropnie urwane zakończenie, które na dobrą sprawę nie zamyka wszystkich wątków
i pozostawia gracza z wielkim pytajnikiem na twarzy. Niby epilog został w grze
zaimplementowany w postaci kilku rysunków pojawiających się w trakcie napisów
końcowych, ale, umówmy się, to żaden sposób kończenia opowieści. Mimo to
uważam, że Broken Age jest godny polecenia fanom przygodówek, ale i nie tylko.
Zawarta w nim opowieść wciąga, jego humor bawi, stylistycznie jest to pozycja
całkiem ładna, a i, co najważniejsze, zagadki w znacznej większości są bardzo
logiczne (nawet, jeśli część z nich jest odrobinę abstrakcyjna). Zatem nie
skreślałbym Broken Age’a tylko i wyłącznie z powodu zakończenia. Sprawdźcie, bo
warto.
H.A.W.X. 2 (Wii) (Wii)
“Symulator” lotu
Ubisoft Romania,
2010r.
Tytuł ekskluzywny
Pewnie
zastanawiacie się, czemu w tytule dwa razy pojawia się (Wii) i dlaczego
napisałem, że jest to tytuł dla Wii ekskluzywny, skoro H.A.W.X. 2 jest do
kupienia na wszystkie pozostałe konsole siódmej generacji z PC włącznie. Już
śpieszę z wyjaśnieniem. Z jakichś bliżej mi nieznanych powodów, choć
powiązanych prawdopodobnie ze sprzętową niedołężnością konsoli czerwonych,
postanowiono, że port drugich Hawxów na Wii będzie odrębną grą z zupełnie inną
fabułą. Wspólnym mianownikiem jest zatem tylko tytuł. Bardzo mnie to
zaintrygowało, bo Wii jest w końcu jedną z tych wyjątkowych konsol, jeżeli o sposób
grania chodzi.
Jak
więc sprawdza się latanie samolotem przy użyciu jednej gałki analogowej i
kontrolera ruchowego? Zaskakująco dobrze. Jestem jednym z tych graczy, którzy z
fruwaniem wirtualnymi maszynami nie mają większego problemu, a same latadełka
bardzo lubię, choć często o tym zapominam. O ile jednak zazwyczaj gra się w nie
tak samo lub chociaż bardzo podobnie, nawet używając joysticka, o tyle walki
powietrzne w H.A.W.X. 2 na Wii przypominają swego rodzaju hybrydę symulatora
lotu oraz strzelanki na szynach. Wygląda to tak, że „gruszką” operujemy
samolotem (przyśpieszamy, zwalniamy, skręcamy), a ruchowym wiimotem celujemy w
przeciwników i strzelamy, co sprawdza się świetnie, chociaż wizualnie wygląda
dziwacznie, ponieważ pociski nie wylatują z samolotu, a jakby z dołu ekranu.
Nie wiem, skąd ten pomysł, ale w ferworze walki praktycznie się tego nie
zauważa. Mimo tego, że początkowo byłem zaskoczony, jak wygodnie się lata,
bardzo szybko okazało się, że przydałaby mi się jednak ta druga gałka, bo żeby
skręcić samolotem musiałem obracać się pionowo do ziemi i podnosić dziób, co
przy bardziej wymagających manewrach okazywało się zgubne, a podczas
spokojniejszych lotów irytujące. Możliwość skrętu w poziomie okazuje się być
jednak niezbędną, choć mało widowiskową funkcją.
Zawodzi
też fabuła, która, znów, zaczęła się interesująco, aby później okazać się
miałką i głupawą. Wydarzenia przedstawione w serii H.A.W.X. toczą się w
ówczesnej przyszłości, a teraźniejszej przeszłości (to jeden z tych tytułów,
którego rok akcji już przeżyliśmy). Wojny toczone są przede wszystkim przy
pomocy prywatnych armii, takich jak chociażby DDI, dla którego latamy my – Cole
„Arrow” Bowman. DDI okazuje się jednak być skorumpowane i bardzo nieetyczne,
więc uciekamy i wstępujemy w szeregi Projektu H.A.W.X. Tak oto rozpoczyna się
nasza wojna z DDI. Wstępnie interesujące może wydawać się fakt, że scenarzyści
skupili się na relacjach między bohaterami, a osią opowiadanej historii są
osobiste porachunki, a nie sama wojna. Tylko, że szybko uwidacznia się brak polotu
i kliszowość scenariusza. Strasznie przypomina to słabe anime, gdzie
bohaterowie zdradzają się po trzykroć i zachowują kompletnie nienaturalnie.
Wszystko jest okropnie czarno-białe, a poruszania tematy wypierania ludzi przez
technologię czy też kilkuminutowe monologi bohaterów odblokowywane za kończenie
misji sprawiają, że można usnąć, mimo,
że w założeniach powinno to przykuwać uwagę gracza.
Co
więcej, sposób przedstawienia historii to jakaś tragedia. Pomijam fakt, że
zamiast przerywników filmowych mamy tutaj pokaz rysowanych, strasznie
niewyraźnych slajdów, bo to można zwalić na ułomności konsoli czy też nawet
jeszcze wizję artystyczną. Wybaczyć jednak nie mogę tego, że w prawie żadnej z
czterdziestu misji nie wiedziałem, co tak naprawdę robię. Żadnego wprowadzenia,
briefingu czy choćby listy celów w trakcie ładowania. Przy wyborze misji Arrow
wypowiada tylko kilka średnio interesujących zdań lub czasem tylko coś mruknie
i wio, proszę fruwać i strzelać. Świetnie, tylko gdzie, do kogo i dlaczego?
Wiem, że Arrow wie, gdzie i po co leci, bo cały czas mówi „No, już jesteśmy
blisko celu. Zaraz go zrealizujemy”. Szkoda, że mnie nikt nie raczy
poinformować o tym, co mam zrobić, kiedy już do tego celu dotrę.
W
ogóle jaja są z największym twistem i sekretem ukrywanym przed graczem przez
całą grę. Teraz zupełnie bez spoilerów. W grze występuje postać, której
tożsamości nikt nie zna, ale normalnie tak kopie tyłki i super fruwa, że o ja
cię nie mogę. Nikt nie wie, kim on jest i nawet się nie domyśla, ale na sam
koniec jest big reveal i okazuje się, że to tak naprawdę zawsze był… Wow! JAK
TO?! To bardzo ciekawe wszystko jest, ale szkoda, że domyśliłem się tego przy
pierwszym spotkaniu z tym bohaterem. Ale dobra, szkoda się pastwić dłużej nad
tym tytułem. Jest jak jest. Jeżeli lubicie serię, latadełka czy choćby Wii to
możecie pyknąć, ale nie spodziewajcie się po H.A.W.X. 2 wiele.
H1Z1: Battle Royale (PlayStation 4)
Battle Royale
Daybreak Game Company,
2018r.
Gra dostępna również
na PC
To
mój pierwszy battle royale. No, prawie, bo niby zagrałem z pół meczu w
Fortnite, ale to właśnie w H1Z1 rozegrałem ich więcej. Nie była to jakaś
oszałamiająca liczba, bo stosunkowo szybko się znudziłem, ale zaczynam mniej
więcej rozumieć, co tak przyciąga ludzi w tej formule rozgrywki. To w ogóle
zabawna kwestia, bo battle royale jest często traktowany jak osobny gatunek,
chociaż tak naprawdę to nic innego, jak tryb gry wieloosobowej w postaci
jednego wielkiego deathmatchu bez respawnów. Stu graczy wchodzi, jeden
wychodzi. Tak w skrócie.
Założenie
jest całkiem spoko, a poszukiwanie sprzętu na mapie oraz bawienie się w kotka i
myszkę z innymi graczami potrafi sprawić sporo frajdy. Niestety, jeżeli chodzi
o kwestie techniczne to H1Z1 wypada blado. Nie zrozumcie mnie źle. Gra działa w
porządku – nie przycina i nie napotkałem raczej żadnych błędów. Jest ona jednak
strasznie… sztywna. Istnieje grupa bardzo do siebie podobnych gier, które
wywołują w graczu identyczne wręcz odczucia. Jeżeli popatrzycie na PUBGa, DayZ
czy H1Z1 właśnie, to zauważycie mnóstwo podobieństw. Między innymi to, że
wszystkie sprawiają wrażenie bycia lekko plastikowymi i surowymi. Jakby
brakowało w nich tego ostatniego szlifu. Jedne robią to lepiej, a inne (np.
H1Z1 właśnie) gorzej. Przez to gra się w to jakoś tak biednie. Osobiście nie
potrafiłem wczuć się w świat i cały czas byłem świadomy, że gram w grę.
Wybijały również przeraźliwe pstrokate skórki na karabiny odblokowywane RZADKO
w grze lub kupowane w sklepie za prawdziwe pieniądze.
Ciekawa
jest również kwestia tytułu. Nazwa H1Z1 jednoznacznie kojarzy mi się z grą o
zombie, swego rodzaju klonie DayZ. I na początku właśnie tym była – survivalem w
świecie żywych trupów. Potem pojawiło się odprysk w postaci H1Z1: King of the
Hill, który zyskał pewną popularność wśród streamerów. Teraz natomiast zamienił
się on w H1Z1: Battle Royale, bo tego typu gry są przecież teraz na fali. Tera
jajca, bo ogłoszono ostatnio, że w najbliższej przyszłość znów czeka nas zmiana
tytułu. Tym razem na Z1: Battle Royale. Mam wrażenie, że twórcy nie do końca
wiedzą, czym ma być ich gra, więc ciągle zmieniają jej założenia na podstawie
aktualnych trendów. Nie zdziwię się więc, jeżeli za rok czy dwa przekształci
się w coś zupełnie innego.
Galeria
Grafika z H1Z1: Battle Royale |
Wioska Shellmound w Broken Age |
Komentarze
Prześlij komentarz