Bohaterowie bez własnych twarzy (90)



Jak wspominałem tydzień temu, poniższy tekst pierwotnie miał współgrać minirecenzją Tom Clancy’s Ghost Recon: Breakpoint, ale z powodu braku czasu musiał zostać przełożony na dzisiaj. Oto też jest – moje spojrzenie na coraz częstsze upychanie twarzy sław Hollywoodu w grach.

Zapraszam!

Bohaterowie bez własnych twarzy


Gry mogą być czymkolwiek chcą. Nie ma najmniejszej potrzeby by opierały się o jakikolwiek wzorzec ze świata rzeczywistego. Pozwala to na stworzenie absolutnie oszałamiających światów, pełnych dziwnych raz i osobowości. Oczywiście film czy książka na dobrą sprawę umożliwiają to samo, a już zwłaszcza, kiedy chodzi o literaturę. Wszak jedynym ograniczeniem w budowaniu i odbieraniu świata przedstawionego ogranicza nas wyłącznie nasza własna wyobraźnia. Niemniej często wpływ na nią mają filmowe adaptacje powieści. Osobiście czytając „Ojca Chrzestnego” Puzo nie jestem w stanie nie widzieć Vito Corleone jako kogokolwiek innego niż Marlon Brando, a Harry’ego Pottera jako Daniela Radcliffe’a.

Gry jednak są pod tym względem dość wyjątkowe, bo nie ma absolutnej potrzeby by napotykane postacie nosiły twarz znanej osoby. Twórcy są w stanie zaprojektować dowolną ilość bohaterów, w czym ograniczać może ich tylko kreatywność oraz ewentualnie technologia. Dante z Devil May Cry, Solid Snake z MGSa czy nawet Kapitan Price z Call of Duty posiadają twarze wręcz niezapominalne, które wskakują przed nasze oczy na same ich wspomnienie. Jasne, miło jest czasami napotkać w grze małe cameo ze strony znanej osobistości. Taki koncert Phila Collinsa w Grand Theft Auto: Vice City Stories nadal pozostaje jednym z moich ulubionych momentów ze wszystkich odsłon serii. Wciąż jednak jest to tylko drobny fragment rzeczywistości umiejscowiony w wyimaginowanym świecie.


Ostatnimi czasy odnoszę wrażenie, że coraz bardziej powszechne staje się reklamowanie gier znanymi twarzami występującymi w rolach antagonistów bądź protagonistów gier. I tak, wiem, że David Bowie odgrywał w latach dziewięćdziesiątych ważną rolę w Omikron: The Nomad Soul Davida Cage’a, a Jack Black i kilka legend metalu uraczyła swoją obecnością niedoceniane The Brutal Legend, ale wciąż zdarzało się to dość sporadycznie. Zwłaszcza, jeżeli pod uwagę wziąć liczbę lat, która minęła między premierami dwóch wspomnianych wcześniej gier. Tymczasem w ciągu ostatnich kilku lat trend ten powoli przybiera na sile. Kiedy w 2014 roku ujawniono, że głównym złym Call of Duty: Advanced Warfare będzie znany z tego i owego Kevin Spacey, pomyślałem, że trochę to niepotrzebne, ale spoko – to dobry aktor. Jednak kiedy już w Infinite Warfare wystąpił sam Jon Snow, czyli Kit Harrington – mój entuzjazm był jeszcze mniejszy. Przecież nawet twórcy Crackdowna 3 zaprosili do współpracy Terry’ego Crewsa.

Piszę o tym, bo miałem ostatnio przyjemność zapoznać się nieco bliżej z Tom Clancy’s Ghost Recon: Breakpoint, którego marketing mocno opierał się na bohaterze granym przez Jona Bernthala. Uważam go za dość dobrego aktora i absolutnie uwielbiam go w roli Punishera, ale tym razem czegoś zabrakło. Bernthal zazwyczaj nieźle sprawdza się jako zbuntowany ex-żołnierz, lecz w tym wypadku nie mogłem przestać widzieć aktora zamiast postaci, w którą się wcielał. I tak się zacząłem wtedy zastanawiać: „Branżo growa, quo vadis?”. Nie chcę tego. Nie chcę przyszłości, w której twarze bohaterów kolejnych gier będą jednocześnie twarzami dziesiątek innych postaci. Nie jestem do końca pewien dlaczego tak bardzo przeszkadza mi to w grach, podczas gdy w przypadku kina nie mam większego problemu w oglądaniu dziesiątek filmów z tymi aktorami. Może to dlatego, że rozumiem, że jest to poniekąd konieczność, więc drażni mnie ograniczanie się do tego w momencie, kiedy jedynym ograniczeniem powinna być kreatywność projektanta.


Niby miło jest od czasu do czasu napotkać na swojej drodze telewizyjnego idola, ale co za dużo to niezdrowo. Obawiam się jednak, że dzięki nieustającemu rozwojowi technologii motion capture, która pozwala na niesamowitą dokładność w odczytywaniu twarzy i ich mimiki, pokusa by materiały promocyjne zostały wzbogacone o znane nazwisko prawdopodobnie tylko rośnie. Z resztą swego rodzaju precedens mieliśmy już w sferze dubbingu, gdzie niejedna produkcja prężyła się, dumnie oświadczając, że głos w niej podkłada Olbrychski lub inny mniej lub bardziej znany aktor. Mam jednak nadzieję, że się mylę i kolejne gwiazdorskie występy zdarzać się będą raczej sporadycznie.

Komentarze

Popularne posty