Tęskniąc za niskim budżetem (88)
Poniższy
tekst zabierze Was w małą podróż w czasy, kiedy to życie było prostsze, gry
bardziej tajemnicze, trawa zieleńsza i w ogóle to było, bo teraz to nie ma. Jeżeli
kupiliście kiedyś, naciągnęliście mamę lub po prostu z jakiejś okazji dostaliście
kopertę dołączaną do tekturki czy też bardziej luksusowe tanie plastikowe pudełko
z grą sygnowaną logiem, powiedzmy, City Interactive to doskonale mnie zrozumiecie.
Gry budżetowe stanowiły sporą część moich doświadczeń jako młodego, nieopierzonego
gracza. Pozwólcie zatem, że dzisiaj trochę powspominam…
Zapraszam!
Tęskniąc
za niskim budżetem
Nie
robi się już takich gier. Niby dobrze świadczy to o branży i udowadnia jej
nieustający rozwój, ale mimo to nie jestem w stanie nie czuć swego rodzaju żalu
i tęsknoty za tego rodzaju produkcjami. Gry budżetowe mają bowiem specjalne
miejsce w moim sercu i jestem święcie przekonany, że nie jestem w tym
odosobniony. Nie jest to podyktowane ich jakością, bo w żadnym wypadku nie były
to gry dobre. Ba, zazwyczaj były wręcz fatalne pod niemalże każdym względem.
Jednak ciężko jest nie uśmiechnąć się na widok odtwórczej okładki kolejnej
drugowojennej strzelanki z kiosku. Zawsze przenosi mnie to myślami w dawne,
dużo prostsze czasy.
Te
kilkanaście lat i paręset ukończonych gier temu, kiedy moje standardy były
niższe, a gust mnie wysublimowany – gry dawały więcej frajdy. Nie chcę jednak w
tym tekście poruszać tego tematu w całości, bo nadaje się on na swój własny
wpis, a tymczasem chciałbym skupić się na budżetówkach, bowiem to one
najbardziej zyskiwały na „nieograniu” moim oraz tysięcy innych graczy z Polski
(oraz pewnie całego świata, ale tam na pewno wyglądało to nieco inaczej).
Zupełnie nie interesowało mnie wtedy, czy płyta, którą właśnie wrzuciłem do
napędu sygnowana jest logiem wielkiego, uznanego developera czy nic mi nie
mówiącego nieznanego producenta. Wszyscy producenci byli dla mnie wtedy
nieznanymi producentami. Zupełnie nie interesowała mnie branża, a o nowych
premierach dowiadywałem się pocztą pantoflową lub kiedy kolega przynosił mi
płytkę.
Rajd na Berlin: Cień Stalingradu |
Były
to też czasy personalnego ubóstwa, bo jako dzieciak nie miałem raczej własnych
pieniędzy, a jeżeli już to były to z dzisiejszego punktu widzenia drobne. Zatem
jeżeli z jakiegoś powodu naszło mnie na zakup oryginalnej gry to portfelowa
bieda w połączeniu z nieznajomością rynku sprawiały, że zazwyczaj wybierało się
produkcje kosztujące od dziesięciu do dwudziestu złotych. Jasne, dzisiaj za te
pieniądze byłbym w stanie kupić sobie kilka naprawdę dobrej jakości tytułów. Z
resztą pisałem o tym jakiś czas temu w tekście o klęsce urodzaju. Wtedy jednak
nie było to zbytnio możliwe, a przynajmniej nie tak łatwe, jak jest to teraz.
Ale to w sumie dobrze, bo teraz mogę przynajmniej spokojnie powspominać mnóstwo
słabych gier, które mnie porwały.
Jedną
z takich produkcji było Reservoir Dogs, czyli adaptacja mojego absolutnego
faworyta, jeżeli o portfolio Tarantino chodzi, o której sam reżyser
prawdopodobnie dowiedział się z czeku. Jest to też chyba jedyna budżetówka, o
której słyszałem przed jej zakupem. O ile mnie pamięć nie myli, przeczytałem o
niej w CD-Action, więc kiedy tylko zobaczyłem ją na półce za piętnastaka, nie
zastanawiałem się zbyt długo. Gra mnie oczarowała. Fantastyczny soundtrack
wyciągnięty prosto z filmu (którego jeszcze wtedy nie widziałem), dająca się
znieść grafika, pościgi, strzelaniny i wysoka brutalność. To wszystko
wystarczyło, abym chciał przejść ją kilkukrotnie. Czasem kusi mnie by do niej
wrócić, ale w porę opamiętuję się, kiedy tylko spoglądam na screeny z tyłu
pudełka. To co uchodziło grze płazem kiedyś, teraz nie przejdzie. Widzę bowiem
koślawe, żerujące na licencji obrzydlistwo, którego cały urok uleciał gdzieś na
przestrzeni lat. Identyczna wręcz sytuacja tyczyła się Bad Boys II, aczkolwiek
w tym przypadku nie muszę sprawdzać by wiedzieć, że jest to straszny kupsztal.
Snajper: Sztuka Zwyciężania |
Jestem
jednak ciekaw jak dzisiaj sprawdziłby się Made Man: Prawa Ręka Mafii, będący swego
rodzaju połączeniem, cóż, Mafii z Maxem Paynem. Poważny mafijny klimat, który
tak bardzo mnie wtedy pociągał, oraz różnorodne scenerie wydawały się być
strzałem w dziesiątkę. Bawiłem się wtedy całkiem nieźle. Możliwość pobiegania
nie tylko po Nowym Jorku z lat 70., ale także możliwość przeniesienia się na
front Wojny w Wietnamie nadawały grze dość unikalnego klimatu. Niemniej już
wtedy czułem, że nie jest to tytuł najwyższych lotów. Z resztą jednym z moich
najwyraźniejszych wspomnień z Made Man jest komentarz, który rzucił jeden z
siedzących obok kolegów: „Uwielbiam takie gry. Strzelają do ciebie, a życie ci
nie spada”.
Oczywiście
prym w tamtym czasie wiodły zrobione na prędce i po kosztach strzelanki
bazujące zazwyczaj na tym samym silniku. Wszystkie te Wilcze Szańce, Mortyry,
Rajdy na Berlin czy nawet bardziej współczesne Terrorist Takedown emanują wręcz
takim dziwnym, charakterystycznym dla siebie poczuciem kartonowości. Za każdym
razem, kiedy odpalam takowego shootera coś w nim nie gra, ale nie jestem w stanie
do końca stwierdzić co. Najprawdopodobniej jest to wynik skumulowania się technicznych
usterek – sztywne animacje, poczucie strzelania kapiszonami, ułomne AI oraz
umowny art design współpracują ze sobą by dać graczowi ten wyjątkowy budżetowy
experience. I absolutnie to kocham. Jasne w młodości zagrywałem się w Medal of
Honor: Allied Assault oraz Call of Duty, ale równie wiele czasu spędziłem łupiąc
w Delta Force: Xtreme czy też Rajd na Berlin: Cień Stalingradu, które dorwałem
gdzieś w kiosku dołączane do tekturki. Nie czasopisma, tekturki. Kiedyś to
było.
Rajd na Berlin: Cień Stalingradu |
Jest
jednak taka gra, która mimo upływu czasu nigdy mnie nie zawiodła pomimo
niskiego budżetu. Wracam do niej od czasu do czasu i szczerze powiedziawszy nie
mam zielonego pojęcia, co jest w niej tak dla mnie pociągającego. Ford Racing 2
zobaczyłem po raz pierwszy na urodzinach kolegi. Dostał ją w prezencie (swoją
drogą, prezent w postaci, nomen omen, gry z kosza również ma swój urok) i już
chwilę później całkowicie przejęła imprezę. Możliwość śmigania najróżniejszymi fordami
różnych roczników w naprawdę przyjemnej grafice robiło mi wtedy i robi mi
teraz. Jak na tanią giereczkę, poziom jej wykonania był zaskakująco wysoki i
nawet dzisiaj nie bałbym się jej nikomu polecić. Jestem świadom, że są setki
lepszych gier wyścigowych i Ford Racing 2 daleko jest do Grida, Project CARS
czy nawet Need for Speedów, ale po trzymam ten tytuł w serduszku tuż obok Undergrounda
2.
Takich
gier już się nie robi i, obawiam się, już nigdy robić się nie będzie. Tę część
rynku kompletnie przejęły indyki oraz produkcje w fazie wczesnego dostępu.
Dodatkowo rozwój i popularyzacja cyfrowej dystrybucji, a także darmowość silników
pokroju Unity odpowiadają poniekąd za zalew okropnych jakościowo tytułów w
niskich cenach. W teorii nie różni sią to zbytnio od budżetowych gierek
kupowanych za dyszkę w lokalnym kiosku, ale w praktyce to naprawdę nie jest to
samo. Może ja już wchodzę zbyt mocno w „wiek starego gracza” i zaczynam
narzekać na obecny stan branży, ale mam wrażenie, że nawet w przypadku budżetówek
z tamtych lat, pomimo wszelakich technicznych ułomności, czuć było w nich pasję
osób za nimi stojących. Toteż kiedy w koszu w markecie widzę składanki pokroju Snajperskie
Gry Wszechczasów 3” oraz „Strzelanki Wszechczasów” za złotówkę każda to nie
mogę odmówić sobie przygarnięcia kilku kopii. Tak po prostu, z tęsknoty za dawnymi
czasami.
P.S. Chciałem załączyć zdjęcia z kilku innych wspomnianych w tekście gier, ale z większość z nich uparcie odmawiała uruchomienia się.
P.S. Chciałem załączyć zdjęcia z kilku innych wspomnianych w tekście gier, ale z większość z nich uparcie odmawiała uruchomienia się.
Komentarze
Prześlij komentarz