Przerośnięte koła i kurczaki (161)
O
Final Fantasy VII trudno jest powiedzieć cokolwiek nowego, bo przez prawie 25
lat swojego istnienia tytuł ten został przeanalizowany na wszystkie możliwe
sposoby. Jest to w końcu tytuł kultowy, uwielbiany przez miliony graczy, czego
dowodem było chociażby entuzjastyczne przyjęcie jego remake’u. Niemniej, dla mnie
zeszłym tydzień był zetknięciem z tym legendarnym jRPG-em, więc z poniższego
tekstu dowiecie się przede wszystkim, czy po tylu latach od premiery warto jest
zasiąść do Final Fantasy VII po raz pierwszy i czy da się zrobić to bez bólu?
Z
kolei głodnych wrażeń może zainteresować Monster Jam Steel Titans 2. Zwłaszcza
jeżeli jesteście również fanami monster trucków ze szczególnym uwzględnieniem
tytułowej imprezy Monster Jam. O szalejących na arenach i pagórkach wielkich
ciężarówkach gier jest raczej mało, więc co poniektórzy mogą się czym prędzej
na ów tytuł się rzucić. Ale czy warto? No, cóż…
Posłuchajcie…
Final Fantasy VII
Gatunek: jRPG
Developer:
Square
Rok
wydania: 1997r.
Grałem
na: PlayStation Classic
Gra dostępna
także na: PlayStation, PlayStation 3, PlayStation Portable, PlayStation Vita,
PlayStation 4, Xbox One, Nintendo Switch, PC, Android, iOS.
Podobnie
jak w przypadku literatury oraz kina, tak i w świecie gier są pewne pozycje,
które po prostu wypada znać. Bez dwóch zdań jedną z taki produkcji jest wydane
w 1997 roku Final Fantasy VII. Powiedzieć, że jest to świetny tytuł to nic nie
powiedzieć – jest to bowiem gra iście kultowa. I wiem, że w „giereczkowie”
mianem tym określa się całą rzeszę gier, czemu sam jestem winien, ale w
przypadku FFVII określenie to jest trafne jak rzadko kiedy. Nie bez powodu
tytuł ten wychował pokolenie oddanych fanów, pociągnął za sobą kolejne sequele
oraz filmy, a na wydany nareszcie w zeszłym roku remake ze wstrzymanym oddechem
czekała niemal cała branża. Final Fantasy VII w momencie premiery zachwycało
rozmachem dojrzałej fabuły, przemyślanej i wciągającej rozgrywki, a także
pełnego barwnych postaci oraz aktywności pobocznej świata gry, w którego sercu
stał, ponownie, kultowy już Midgar.
Żeby
jednak w pełni zrozumieć fenomen Final Fantasy VII, trzeba w nie po prostu
zagrać. Zwyczajnie czytając o nim tudzież oglądając zapisy rozgrywki, nie
będziecie w stanie w pełni owej produkcji docenić. Pozornie może nie wydawać
się to zbyt dobrym pomysłem, FFVII ma już przecież na karku prawie ćwierć wieku
i projektowane było z myślą o pierwszym PlayStation, a jak takie gry się zazwyczaj
starzeją, wszyscy doskonale wiemy. I faktycznie, na pierwszy rzut oka magnum
opus Square, grzecznie mówiąc, nie powala. Modele bohaterów wyglądają jak dość
pokraczne figurki, rubasznie koślawe animacje śmieszą, a w dodatku absolutnie
wszystkie dialogi są tutaj nieme.
Dość
szybko okazuje się jednak, że Final Fantasy VII to gra zaskakująco ponadczasowa
i zestarzała się z niepowtarzalną wręcz gracją. I mówię to jako osoba, dla
której był to pierwszy kontakt z FFVII, dzięki czemu pisząc o nim, nie muszę martwić
się o tkwiące na moim nosie różowe okulary nostalgii. Po prostu ich tam nie ma.
Co jednak najważniejsze, pomimo tego faktu, Final Fantasy VII wciąż zdołało
mnie w sobie rozkochać, choć muszę przyznać, że nie była to miłość od
pierwszego wejrzenia. Pierwszych kilka godzin w Midgarze, czyli chyba
najsłynniejszej lokacji ze wszystkich Finali, nieco mnie wynudziło i dopiero
kiedy z owej metropolii się wydostałem, trafiając na otwartą mapę świata gry –
oczarowała mnie jej magia.
Spora
w tym zasługa doprawdy ponadczasowej rozgrywki, bo, co było dla mnie dość
zaskakujące, to właśnie ona sprawiała mi najwięcej prawdy. Spodziewałem się
raczej, że mocniej docenię warstwę fabularną, ale ku mojemu zaskoczeniu w
trakcie dłuższych dyskusji oraz posiadówek w licznych miasteczkach świata
FFVII, nie mogłem się doczekać, kiedy tylko cała ta gadanina się skończy, a ja
znów będę mógł przemierzać góry i doliny, walcząc z zamieszkującymi je
monstrami. Final Fantasy VII nie jest bowiem zwyczajnym jRPG-iem, w którym
walka oparta jest o tury. Te wprawdzie wciąż istnieją, ale częstotliwość ataków
naszych podopiecznych w znacznej mierze zależy zarówno od prędkości
napełniającego się i odmierzającego ich kolejne akcje paska, jak i naszego
refleksu. Wybierając typ ataku, czaru lub przedmiot do użycia musimy bowiem
pamiętać, że przeciwnicy nie zamierają w bezruchu, więc ociągając się za
bardzo, otwieramy się na kilka soczystych plaskaczy.
Przede
wszystkim jednak, co wspaniałe, Final Fantasy VII w żadnym momencie nie zmusza
gracza do grindu. Nie natraficie tu na żaden moment, w którym będziecie musieli
spędzić kilka godzin nabijając poziomy postaci poprzez walki z losowymi
stworkami, bo twórcy postawili na waszej drodze przewyższającego was o
kilkanaście leveli bossa. Final Fantasy VII charakteryzuje niesamowita płynność
rozgrywki. Zawsze jesteśmy tam, gdzie powinniśmy w danym momencie być, a
rzucane nam przez grę wyzwanie nigdy nie wydaje się być niesprawiedliwym. I
przyznam się bez bicia, że pod koniec gry spędziłem kilka godzin hodując
Chocobosy, przerośnięte kurczaki, w celu pozyskania absolutnie najmocniejszego
summona (wielkiego potwora, zadającego przeciwnikowi kolosalne obrażenia po
jego przyzwaniu). Był to jednak mój wybór – mogłem albo stawić czoła
Sephirothowi niczym mężczyzna, albo, jak też uczyniłem, niczym największy
tchórz i pipa wyhodować złotego kurczaka, zdobyć materię Knights of the Round i
zamieść chłopem podłogę zanim ten kapnął się, że w ogóle coś go uderzyło.
Bawiłem się przy tym świetnie!
Monster Jam Steel Titans 2
Gatunek:
Samochodówka/wyścigi
Developer:
Rainbow Studios
Rok
wydania: 2021r.
Grałem
na: PC
Gra
dostępna także na: Xbox One, PlayStation 4, Nintendo Switch
Moja recenzja Monster Jam Steel Titans 2 dla Gamerweb.pl
Wiedzieliście,
że od 2019 roku na rynku ukazały się aż trzy gry z monster truckami w roli
głównej? Byłem święcie przekonany, że całkiem nieźle orientowałem się w
nadchodzących premierach, a tu nagle okazało się, że koło nosa przeszła mi ich
mała gromadka. Dziwi mnie to tym bardziej, że gry o gigantycznych ciężarówkach
wyczyniających powietrzne ewolucje nie brzmią przecież jak coś, czym mogłaby
zainteresować się wyłącznie mała grupka odbiorców, jak choćby w przypadku
wyścigów NASCAR. Przecież takie Monster Jam Steel Titans 2 to teoretycznie
bardzo widowiskowa, pełna kapitalnych projektów pojazdów i lokacji, wcale
niezgorzej prezentująca się wizualnie produkcja.
Widząc
na przedpremierowych zwiastunach przebijające się przez przeszkody monster
trucki wyglądające niczym ośmiornice lub triceratopsy na kółkach, czułem się
jak dziecko, momentalnie pragnąc zasiąść za sterami jednej z takowych maszyn.
Miałem nadzieję, że Monster Jam Steel Titans 2 okaże się produkcją, która
zapisze się szerzej w świadomości graczy i będzie w stanie wyciągnąć tego typu
gry z niszy, w której się obecnie znajdują. I niestety, czekał mnie dość spory
zawód, bowiem okazało się, że tytuł ten jest niczym innym, a piękną wydmuszką z
doklejoną licencją zawodów Monster Jam, nieoferującą zbyt wiele w warstwie
gameplayowej.
Teoretycznie
jest tutaj naprawdę sporo do roboty, bo poza wyścigami i jazdą wyczynową na
punkty, możemy też rozbijać się po sporych rozmiarów otwartym świecie, zbierać
znajdźki, kolekcjonować kolejne dziwacznie wyglądające maszyny, a na koniec
wskoczyć jeszcze na chwilę do trybu wieloosobowego, by pokazać innym graczom
jak powinno się jeździć takimi bestiami. W praktyce jednak frajdę z udziału we
wszystkich tych konkurencjach odbiera model jazdy – jest fatalny. Początkowo
można tego nie zauważyć, ale już po kilku wyścigach zaczniemy zdawać sobie
sprawę, że jazda bardziej tu irytuje niż bawi. Monster trucki odbijają się od
podłoża niczym ping pongowe piłeczki, utrudniając jakkolwiek sensowną jazdę po
nierównościach, a ich nieprzewidywalne zachowanie okazuje się równie
problematyczne przy wykonywaniu trików, które czasami po prostu nie są nam
zaliczane.
I
to nie jest tak, że Monster Jam Steel Titans 2 to jakaś nad wyraz zła gra, bo
daleko jej do tego. Widać, że twórcy włożyli w ten projekt sporo serca,
poświęcają masę czasu na zaprojektowanie niezwykle pomysłowych pojazdów i
lokacji, a w trakcie konkurencji pozwalających na odnalezienie własnej ścieżki
do mety w otwartym świecie, bawiłem się naprawdę kapitalnie. Niestety wszystkie
te pozytywne uczucia były skutecznie zabijane przez fakt, że przez cały czas
musiałem walczyć ze sterowaniem, starając się nie przegrać wyścigu, bo po
wyskoczeniu z małej hopki tuż przed metą, samochód stał się niemal nie do
okiełznania.
Komentarze
Prześlij komentarz