Mario w Krainie Rozkoszy (162)

 

Dzisiejszą przygodę w świecie gier rozpoczniemy stosunkowo bezpiecznie, sięgając po klasykę w postaci Super Mario 64, a także nieco nowocześniejszą, battle-royale’ową odsłonę serii – Super Mario Bros. 35. Zaraz potem zmienimy scenerię na zdecydowanie mroczniejszą, odwiedzając po raz kolejny ruiny okupowanej przez Koreę Filadelfii w dodatkach Aftermath oraz Beyond the Walls do Homefront: The Revolution. Na sam koniec natomiast sięgniemy po nasze najskrytsze, najdziwaczniejsze i najbardziej niepokojące erotyczne fantazje, infiltrując Kult Rozkoszy w psychologiczno-seksualnym horrorze Lust from Beyond.

Posłuchajcie…

Super Mario 64

Gatunek: Platformówka 3D

Developer: Nintendo EAD

Rok wydania: 1996r.

Grałem na: Nintendo Switch

Gra dostępna także na: Nintendo 64

Muszę się wam do czegoś przyznać – nie przepadam za Mario. Może gdybym dorastał z konsolami Nintendo zamiast PlayStation, wyglądałoby to inaczej, ale fakt jest taki, że nie czuję żadnej więzi z tą marką. Oczywiście, doceniam wkład Miyamoto w rozwój branży, ale grom z wąsatym hydraulikiem zawsze brakowało tego czegoś, co wsysałoby mnie do wykreowanego przez Nintendo świata bez pamięci. Na przestrzeni lat ograłem już kilka „marianów” i przy każdym bawiłem się naprawdę nieźle, lecz zawsze czułem, że czegoś w nich brak, choć zdawałem sobie sprawę, że absolutnie każdy z nich jest dopieszczony niemalże do perfekcji, każdy wprowadza nowe i unikalne dla siebie mechaniki. Wtem w moje łapki wpadł pakiet Super Mario 3D All-Stars, a w nim mój rówieśnik – Super Mario 64.

I może powodem jest mój wiek i zmieniające się wraz z dojrzewaniem postrzeganie pewnych rzeczy, ale dopiero odpalając pierwsze trójwymiarowe Mario w końcu przekonałem się do tego pociesznego hydraulika z fikuśnym wąsem. Podobnie jak opisywane w zeszłym tygodniu Final Fantasy VII, tak i Super Mario 64 to gra absolutnie ponadczasowa, która, nie licząc i tak nieźle prezentującej się grafiki, nie zestarzała się praktycznie w ogóle. Miyamoto wraz ze swoją ekipą stworzył fundament, na którym przez kolejne wznoszono coraz to nowsze odsłony. Uzmysłowiłem to sobie, kiedy wraz ze swoją drugą połówką sięgnęliśmy po wydane 10 lat później Super Mario Galaxy, którego sterowanie, praca kamery, a nawet sama formuła rozgrywki są przeniesione niemalże jeden do jednego ze stareńkiego Super Mario 64 z jedynie drobnymi usprawnieniami.

W obie te gry grałem w tym samym okresie, niekiedy jedna po drugiej i ani razu nie miałem z tym problemu. Wbrew pozorom nie świadczy to o zacofaniu kolejnych odsłon serii, a właśnie o wspomnianej ponadczasowości i genialności Super Mario 64, którego mechaniki od 25 lat pozostają nadzwyczaj grywalne i jestem przekonany, że będą w stanie bawić jeszcze przez długie lata. Pewnie, nie wszystko tu jest idealne – manualne obracanie kamery odbywające się skokowo to porażka, czasami szwankuje perspektywa, a i sterowanie Mario potrafi zirytować, bo chłopina zbiera się do biegu niczym pies na wypastowanej posadzce. W kontekście całej gry są to jednak drobnostki, w minimalnym stopniu wpływające na wrażenia z rozgrywki.

Doszło nawet do tego, że zasypiając i siedząc w pracy nie mogłem się wręcz doczekać, kiedy znów będę mógł zasiąść z padem na kanapie i wyruszyć na ratunek księżniczce Peach porwanej przez, a jakże, Bowsera. Super Mario 64 ujmuje bowiem nie tylko świetną mechaniką rozgrywki, ale też kreatywnością twórców, którzy stworzyli 15 prześwietnych, diametralnie się od siebie różniących poziomów, w których przyjdzie nam szukać ukrytych gwiazd. W jednym zjeżdżać będziemy na własnym tyłku z lodowej zjeżdżalni, ratując po drodze pingwiny i pomagając bałwanom odzyskać swoje głowy. W kolejnym rozwiążemy zagadkę piramidy, uważając przy tym na ruchome piaski, a jeszcze innym razem szybować będziemy w przestworzach lub gonić wielką płaszczkę w podwodnym poziomie. Wszystko to w uroczej, kreskówkowej grafice, która może podobać się nawet dzisiaj. Zaprawdę, Super Mario 64 to gra ponadczasowa pod absolutnie każdym względem.

Super Mario Bros. 35

Gatunek: Platformówka

Developer: Arika

Rok wydania: 2020r.

Grałem na: Nintendo Switch

Gra dostępna wyłącznie na Nintendo Switch

Studio Arika zaczyna ostatnimi czasy wyrastać na czarnego konia gamedevu, udowadniając raz za razem, że są w stanie przerobić absolutnie każdy tytuł na formułę battle royale. Udało im się to już parę lat temu z Tetrisem, a teraz na prośbę Nintendo wzięli na tapet oryginalne Super Mario Bros. i wydając w 35-tą rocznicę marki Super Mario Bros. 35., pozwalające na jednoczesną rywalizację maksymalnie, nie zgadniecie, trzydziestu pięciu graczy. Co jednak najważniejsze, do gry zasiąść może w zasadzie każdy, niezależnie od growego doświadczenia i wieku, bo twórcy nie ingerowali zbytnio w łatwą do przyswojenia formułę oryginału, dzięki czemu Super Mario Bros. 35 to dokładnie ta sama gra, w którą miliony graczy zagrywają się od ponad 35 lat, tyle tylko, że tym razem na ekranie widzimy zmagania pozostałych uczestników zabawy

Szybko okazuje się jednak, że różnic jest znacznie więcej. Kolejne poziomy dobierane są losowo, a naszym celem wcale nie jest ukończenie gry i wyzwolenie księżniczki, lecz przetrwanie nieustannych ataków ze strony oponentów, przy jednoczesnym prowadzeniu kontrofensywy. Mechanizm jest tu bardzo prosty – zabijając stojącego na naszej drodze stworka, jednocześnie wysyłamy go do świata jednego z pozostałych graczy. W dużej mierze nasza ofiara jest wybierana losowo, ale możemy też zdecydować, czy potwory mają być wysyłane do gracza z największą liczbą monet, najmniejszą ilością czasu na liczniku, czy też prosto do atakującego nas gagatka. 

Momentami robi się naprawdę gorąco. Ekran niekiedy wręcz zalewany jest dziesiątkami przeciwników, których systematyczne i ostrożne eliminowanie nie jest zbytnio możliwe, bo w pewnym momencie po prostu zacznie kończyć nam się czas, którego limit podnosić możemy odpowiednio szybko zabijając wrogów. Co gorsza, załatwienie sobie umiejętności strzelania przed siebie kulami ognia nie pomoże, bo takowe pokonanie przeciwnika warte jest zaledwie sekundę, więc zdecydowanie bardziej warto skupić na skakaniu im na głowy – im więcej grzybków ubijemy bez dotykania ziemi, tym proporcjonalnie więcej czasu zyskamy. Toteż rozgrywka nieustannie zmusza nas do podejmowania ryzyka, by móc zapewnić sobie wygraną. I nie powiem, ciągła dostawa adrenaliny do krwi jest uzależniająca, przez co Super Mario Bros. 35 to jedna z tych gier, od których naprawdę trudno jest się oderwać. Żal więc, że Nintendo wraz z końcem marca wyłączy jej serwery, a ona sama bezpowrotnie zniknie z sieci. Grajcie więc póki możecie, bo naprawdę warto.

Homefront: The Revolution - Aftermath

Dodatek

Developer: Dambuster Studios

Rok wydania: 2016r.

Grałem na: Xbox Series X

Dodatek dostępny także na: Xbox One, PlayStation 4, PC

Homefront: The Revolution zapamiętałem jako tytuł zdecydowanie lepszy niż był w rzeczywistości, za co winą obarczam mętniejącą wraz z upływem czasu pamięć. Wszakże po raz ostatni okazję do pobiegania po okupowanej przez Koreę Filadelfii miałem jakieś trzy lata temu, a przez cały ten okres przez moje ręce przewinęło się tak wiele tytułów, że związane z nim wspomnienia zdążyły się po prostu zatrzeć. Toteż naprawdę cieszyłem się na możliwość poznania dalszych losów rewolucji zapoczątkowanej przez Ethana Brady’ego.

Jego celem tym razem stało się uratowanie Benjamina Walkera, dotychczasowego przywódcy rebelii oraz protagonisty dodatku The Voice of Freedom, z koreańskiego więzienia. Pomysł jest to o tyle kontrowersyjny, że przecież Walker w pewnym momencie przeszedł na stronę wroga, za co większość członków Ruchu Oporu najchętniej by go wypatroszyła. Brady uważa jednak, że nie zrobił tego z własnej woli, a raczej został do zdrady zmuszony torturami. Stanowi to ciekawy punkt wyjścia dla całej historii, pozwalający scenarzystom na wprowadzenie do niej nieco odcieni szarości. Żal więc, że jest to szansa niewykorzystana, a fabuła Aftermath okazuje się być dość płytką. Twórcy nie pokusili się o jakiekolwiek zniuansowanie opowieści czy też nawet zasianie w graczu ziarnka niepewności, czy aby na pewno to, co robimy jest słuszne. Również Brady nie ma w tej kwestii żadnych wątpliwości, a i początkowo przeciwni jego pomysłowi bohaterowie w pewnym momencie po prostu kładą na to wszystko lachę i płyną z prądem rewolucji.

Aftermath staje się więc niczym więcej jak zlepkiem pełnych wrogów aren, przez które możemy się w zależności od naszych preferencji przekraść lub przestrzelać. Osobiście skupiłem się na tym pierwszym rozwiązaniu, choć zrobiłem to raczej z musu, aniżeli z własnej woli. Strzelanie w Homefront: The Revolution jest po prostu fatalne i nie mam zielonego pojęcia, jak dałem się te trzy lata temu przekonać, że w sumie to całkiem fajna gra jest. Tego, kto uznał wprowadzenie akceleracji celowania za dobry pomysł powinno się wychłostać. W strzelanki na konsolach gram już jakieś dziesięć lat, a mimo to w Homefront: The Revolution nie byłem w stanie trafić absolutnie niczego bez uprzedniej panicznej walki z grą, by móc wycelować w przeciwnika. Autentycznie czułem się jakbym cofnął się do ery PlayStation 2, bo mniej więcej o takim samym poziomie precyzji celowania mówimy. Może to kwestia przyzwyczajenia, ale nie zmienia to faktu, że nastawiony przede wszystkim na walkę Aftermath zamiast bawić, po prostu mnie denerwował.

Homefront: The Revolution – Beyond the Walls

Dodatek

Developer: Dambuster Studios

Rok wydania: 2017r.

Grałem na: Xbox Series X

Dodatek dostępny także na: Xbox One, PlayStation 4, PC

Jakkolwiek odświeżającym nie był pomysł umiejscowienia akcji Homefront: The Revolution w Filadelfii, jego egzekucja pozostawiała już wiele do życzenia. Koniec końców dostaliśmy bowiem pseudootwartą mapę zrujnowanego miasta, szczującą nas z każdej strony szaroburymi gruzami. Wprawdzie zdarzały się ciekawsze wizualnie lokacje, jak choćby Zielona Strefa, ale nie zmienia to faktu, że w większości biegaliśmy po wspomnianych gruzowiskach. Oczywiście, budowało to klimat zaszczucia i poczucia beznadziei sytuacji Ruchu Oporu wobec najeźdźcy, ale w trakcie kilkunastogodzinnej kampanii widoki te zaczynały po prostu nużyć. Toteż obiecujący możliwość wybrania się poza mury Filadelfii dodatek Beyond the Walls jawił mi się jako szansa, by nareszcie coś w tym względzie zmienić.

I, nie powiem, faktycznie się to udało, bo nareszcie w grze pojawiło się więcej zieleni, a przypominające powojenną Warszawę ulice Filadelfii zastąpione zostały przez krajobrazy przybrzeżnych miasteczek oraz opuszczonych farm. Wprowadza to potrzebny powiew świeżości do gry, nawet pomimo wciąż mocno stonowanej palety barw. W zasadzie moim jedynym większym zarzutem do Beyond the Walls jest fakt, że twórcy nie zdecydowali się na otwarcie mapy i pozwolenie graczowi na większą dowolność w zabawie. W końcu jednym z najważniejszych punktów marketingowych The Revolution była właśnie otwartość świata gry, przywodząca na myśl między innymi serię Far Cry. Tymczasem Beyond the Walls od początku do końca prowadzi nas za rączkę, miejscami tylko dając nam odrobinę więcej swobody. I pewnie, wymagałoby to więcej pracy, ale uważam, że zdecydowanie lepiej sprawdziłoby się jedno dłuższe i bardziej otwarte Beyond the Walls, niż trzy godzinne dodatki, które finalnie otrzymaliśmy.

Nie zmienia to jednak faktu, że przy Beyond the Walls bawiłem się autentycznie świetnie. Zdecydowana w tym zasługa urozmaiconej rozgrywki, która poza strzelaninami oferuje też proste zagadki, a nawet krótkie sekcje „horrorowe”, aczkolwiek wyłącznie pod względem klimatu. Nie zawodzi również fabuła, stanowiącą definitywne zamknięcie historii Ethana Brady’ego, który tym razem wyrusza w teren na ratunek działaczce NATO, której sygnał SOS został odebrany przez Ruch Oporu. Pojawia się tu więc wątek reakcji reszty świata na koreańską inwazję, co dotąd, o ile nie myli mnie pamięć, było raczej pomijane. Ciekawostką jest też fakt, że fabularnie Beyond the Walls osadzone jest kilkanaście tygodni po rewolucji z finału The Revolution. Korea odpowiedziała kontratakiem, a Ruch Oporu powoli ugina się pod siłą najeźdźcy. Dzięki temu zabiegowi czujemy jak wysoka jest stawka i jak bardzo ważna jest nasza misja. Więcej szczegółów zdradzać nie zamierzam, bo jeśli jesteście fanami Homefronta to w ten jeden dodatek po prostu należy zagrać.

Lust from Beyond

Gatunek: Survival horror

Developer: Movie Games Lunarium

Rok wydania: 2021r.

Grałem na: PC

Gra dostępna wyłącznie na PC

Moja recenzja Lust from Beyond dla Gamerweb.pl

Cóż ja mogę powiedzieć… Znowu czuję się oszukany, choć tym razem winić mogę za to tylko i wyłącznie siebie, bo przecież w zeszłym roku zapoznałem się z Lust for Darkness oraz darmowym prologiem Lust from Beyond. Powinienem był już wtedy zaakceptować, że Movie Games Lunarium nie jest studiem słynącym z jakości swoich produkcji. W końcu Lust for Darkness pomimo ciekawego i niezwykle odważnego pomysłu na powiązanie fabuły gry z seksualnym kultem, było grą po prostu słabą. W dodatku wspomniany wcześniej prolog w zestawieniu z „jedynką” prezentował się zdecydowanie lepiej, ciesząc oko śliczną rezydencją oraz obiecując położenie w „dwójce” większego nacisku na fabułę.

Czekałem więc na wielokrotnie przesuwaną premierę Lust from Beyond, które w moich wyobrażeniach miało zaoferować mi dość unikatowe doświadczenia. Tym razem miałem dostać okazję do poznania Kultu Rozkoszy od środka i dowiedzieć się zdecydowanie więcej o tajemniczym wymiarze Lusst’ghaa, który w oryginale pozostawiał gracza z masą pytań bez odpowiedzi. I faktycznie strona fabularna Lust from Beyond prezentuje się zdecydowanie lepiej niż w przypadku Lust for Darkness. Zdecydowanie więcej jest tutaj dialogów, tłumaczących graczowi historię świata gry, a pojawiają się nawet zadania poboczne oraz wybory moralne. Ciekawsza jest również sama fabuła, poruszająca tematykę rozłamów wewnątrz kultu, próbując przy okazji przemycić nieco odcieni szarości, których zabrakło w oryginalne.

Niestety, Lust from Beyond finalnie wykłada się na pozostawiającej wiele do życzenia warstwie technicznej. Rozgrywka nie dostarcza zbyt wiele przyjemności, katując gracza topornym strzelaniem i zbędnymi sekcjami skradankowymi, dorzucając do tego wszystkiego również garść zręcznościowych QTE. Sama gra jest również diabelnie nierówna pod względem grafiki – obrzydliwie przepiękne gigerowskie korytarze Lusst’ghaa przewlekają się z tu z brzydkimi lokacjami miejskimi, pełnymi niemrugających, ociosanych z drewna brzuchomówców. Do tego doliczyć trzeba sporą garść problemów technicznych, od wspomnianego braku pewnych animacji, przez możliwość zajrzenia wewnątrz własnego ciała, aż po skopane sterowanie przy pomocy kontrolera.

Szkoda się męczyć, bo fabuła koniec końców zaczyna męczyć swoją długością, co przy niezbyt dobrej mechanice rozgrywki jest olbrzymim problemem. Próżno szukać tu też jakiegoś przełomu w podejściu do seksu w grach, bo choć Movie Games Lunarium mieli ambitny pomysł, finalnie nie zrobili z nim zbyt wiele. Sporo tu nagości oraz seksu, ale rzadko kiedy ma on jakieś głębsze znaczenie dla fabuły. Ot, jest, bo jest, a jego interaktywność znalazła się tu chyba tylko po to, by ucieszyć pewne bardzo specyficzne grono odbiorców. Smutne, bo po Lust from Beyond spodziewałem się czegoś więcej niż brzydkiego, interaktywnego pornola.

Komentarze

  1. https://www.youtube.com/watch?v=N0d82ZJ4sd4

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, nie da się ukryć, że podejście Nintendo do klienta jest zwyczajnie przykre. Zaporowe ceny i przeceny rzędu 15zł po kilku latach od premiery, żałosna usługa sieciowa, czy w końcu wykładanie lachy na swoje stare tytuły przy jednoczesnym blokowaniu emulacji, czy w końcu ta ograniczona czasowo biedakompilacja Mario to tragedia. Na szczęście same gry wciąż po latach się bronią. Nawet w niezmienionej formie.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty