Magia kosmosu (210)

 

Pozwólcie, że zabiorę was dzisiaj w pełną magii podróż ku gwiazdom, gdzie stoczymy widowiskowe kosmiczne batalie w Chorus, przy okazji mieląc wrogo nastawionych obcych na pikselową papkę w Serious Sam's Bogus Detour. Naszą przygodę skończymy natomiast, rozbijając się wraz z Symmetry na skutej lodem planecie i zmierzymy się z trudami przeżycia w tak ekstremalnych warunkach.

W trakcie doświadczymy najpewniej koszmaru w postaci dodatku Dark: Cult of the Dead, ale z odsieczą przyjdzie nam kolejne rozszerzenie - The Sims 4: Kraina Magii – i czarem teleportacji sprowadzi nas ponownie na Ziemię.

Posłuchajcie…

Chorus

Gatunek: Kosmiczne latadełkol

Deweloper: Fishlabs

Rok wydania: 2021

Grałem na: Xbox Series X

Gra dostępna również na: Xbox Series S, Xbox One, PlayStation 5, PlayStation 4, PC, Google Stadia, Amazon Luna

Początkowo nie byłem zachwycony, bo Narę – naszą protagonistkę – poznajemy na jakiś czas po jej dezercji z Kręgu, czyli trzymającego galaktykę w żelaznym uścisku kultu. Obecnie wiedzie raczej spokojne życie kosmicznej złomiarki, ale jej zbrodnie oraz wszystkie okrucieństwa, których dopuściła się w przeszłości w końcu zaczynają ją doganiać. Od tego momentu stopniowo robi się coraz ciekawiej, bo Chorus to nie tylko prosta historyjka o walce ze złymi złoczyńcami, ale też przede wszystkim opowieść o odkupieniu. To Nara oraz jej przemiana są tutaj najważniejsze, a nie konieczność pokonania Kręgu. Istotną rolę w procesie odkupienia głównej bohaterki odgrywa też Opus, czyli jej samoświadomy myśliwiec, będący jednocześnie jej przyjacielem oraz powiernikiem.

Fabularnie Chorus, choć z początku można odnieść nieco inne wrażenie, stoi na dość wysokim poziomie, aczkolwiek scenariusz nie jest w stanie osiągnąć pełni swojego potencjału ze względów, jak mniemam, budżetowych. Objawia się to przede wszystkim w sposobie prezentacji – lwią część historii poznajemy w trakcie licznych, prowadzonych poprzez radio dialogów, przy których towarzyszy nam jedynie mały portret rozmówcy w rogu. Ładnie wyreżyserowane przerywniki filmowe zarezerwowane są na specjalne okazje, kiedy Nara konfrontuje się w Pustce z personifikacjami jej wewnętrznych demonów. W konsekwencji dość trudno jest się tu zżyć z którymkolwiek z bohaterów, a oni sami stają się dla nas po prostu jeszcze jednym z głosów w odbiorniku.

Może się to wydawać dość sporym problem, ale Chorus, pomimo że opowiada całkiem ciekawą historię, wcale nie wysuwa jej na pierwszy plan. Tutaj najważniejsza jest rozgrywka, a ta jest w nim absolutnie wyśmienita. Naprawdę dawno tak dobrze nie grało mi się w żadne kosmiczne latadełko. Poczucie pełni kontroli nad pilotowanym myśliwcem jest niesamowite, co jest zasługą nie tylko świetnego modelu latania, ale też szeregu różnorodnych i nad wyraz przydatnych umiejętności specjalnych, którymi dysponuje Nara. Można się pokusić o stwierdzenie, że są to wręcz zdolności magiczne, bo w jednej chwili możemy pojawić się  na ogonie pędzącego w naszym kierunku przeciwnika, a innym razem wyładowaniem elektrycznym wyłączyć wszystkie systemy jego statku. Tego typu umiejętności mamy do dyspozycji pięć, do czego doliczyć trzeba jeszcze trzy różne rodzaje bardziej klasycznego uzbrojenia, między którymi możemy się dowolnie przełączać w zależności od potrzeb.

Na papierze może brzmieć to nieco skomplikowanie jak na arcade’owy kosmiczny shooter, ale w rzeczywistości wszystko to jest nad wyraz intuicyjne. Palce same bezbłędnie przeskakują pomiędzy przyciskami, przemieniając wydarzenia na ekranie w niezwykły i jakże widowiskowy spektakl, w dodatku odgrywamy z przepięknymi widokami w tle. Wrażenie robią zwłaszcza co większe batalie, kiedy bój toczymy już nie tylko z innymi myśliwcami, ale też olbrzymimi niszczycielami. W ich wypadku nie wystarczy już po prostu grzać w nie ile wlezie, ale zniszczyć należy rdzeń zasilającego je reaktora po uprzednim wysadzeniu generatorów osłon oraz utorowaniu sobie do niego drogi. Nie jest to trudne, ale każdorazowo kończący się olbrzymim wybuchem przelot przez takiego kolosa robi niesamowite wrażenie. Zresztą tak samo, jak cała gra.

Serious Sam's Bogus Detour

Gatunek: Twin-stick shooter

Deweloper: Crackshell

Rok wydania: 2017

Grałem na: PC

Gra dostępna wyłącznie na PC

Twin-stick shooter czy też co bardziej arcade’owe gatunki gier nigdy nie były moimi faworytami, zawsze ustępując miejsca w moim serduszku dopracowanym grom fabularnym. W ostatnim czasie coś jednak zaczęło się we mnie zmieniać, bo zdecydowanie bardziej doceniam teraz mniej zobowiązującą rozgrywkę, dzięki czemu jestem w staniem bez najmniejszych wyrzutów cieszyć się takimi bombastycznymi tytułami, jak właśnie Serious Sam's Bogus Detour, czyli pomniejsza przygoda tytułowego Sama, osadzona tuż po zdobyciu przez niego artefaktu Amon-Ra w Serious Sam: The First Encounter.

Całość traktuje o przybyciu na Ziemię złowrogich Orków, czyli zmutowanych Zorgów, których kojarzyć możecie z The Second Encounter. Na tym w zasadzie opis fabuły można skończyć, bo jest on nie tylko niezbyt interesująca – ot, złole chcą wysadzić naszą planetę – ale przede wszystkim mało istotna dla samej gry. Serious Sam: Bogus Detour rozgrywką bowiem stoi, a ta jest w nim zaprawdę wyśmienita i nad wyraz mięsista, ciesząc oko przerysowanie krwawo rozpaćkującymi się na pikselową papkę przeciwnikami, których mielimy kilkunastoma dostępnymi w grze broniami.

Co więcej, choć Bogus Detour pozwala i jest jak najbardziej grywalne w pojedynkę, do zabawy zaprosić możemy dodatkowych trzech znajomych, by we czwórkę cieszyć się bryzgającą wszędzie juchą, zarówno w kampanii, jak w i trybie przetrwania. Sam grałem jednak samotnie, co nie przeszkodziło mi w czerpaniu z rozgrywki masy frajdy, aczkolwiek przyznać muszę, że pod koniec na ekranie robiło się naprawdę gęsto od pędzących w moim kierunku przeciwników oraz towarzyszących im pocisków. Na szczęście każdy może dostosować rozgrywkę pod swoje własne preferencje, co w moim przypadku ograniczyło się do wyłączenia limitu żyć na etap. Mechaniki tej po prostu nie cierpię, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by zostawić ją domyślnie włączoną lub, w drugą stronę, uczynić Bogus Detour kompletnie bezmyślną strzelanką, w której nie musimy się martwić absolutnie o nic. Jakkolwiek byście jednak nie woleli zagrać, z pewnością warto!

Symmetry

Gatunek: Survival

Deweloper: Sleepless Clinic

Rok wydania: 2018

Grałem na: PC

Gra dostępna również na: Xbox One, PlayStation 4, Nintendo Switch, Android, iOS

Wyobraźcie sobie, że jesteście dumnymi eksploratorami kosmosu, wybranymi spośród miliardów ludzi, by odkrywać, co czeka na ludzkość pośród nieskończonej pustki. Pewnego dnia coś jednak idzie nie tak i wraz z załogą rozbijacie się na nieznanej planecie, a następnie w niewiadomych okolicznościach budzicie się w opuszczonej stacji badawczej. Statek – wasza jedyna opcja ratunku – jest uszkodzony, ale na szczęście w okolicy leży pełno złomu, który może posłużyć do jego naprawy. Optymistyczna myśl jednak szybko ustępuje realizacji, że wcale nie będzie to takie proste – planeta skuta jest lodem, więc trzeba znaleźć drewno na opał, przy okazji pamiętając o produkcji żywności oraz naprawianiu uszkodzonych w wyniku powtarzających się trzęsień ziemi sprzętów.

Symmetry przypomina zatem jedzenie zupy widelcem, bo do zrobienia jest zawsze więcej, niż posiadamy mocy przerobowej. To gra bezustannie trzymająca gracza w napięciu, bo nawet najmniejszy błąd może kosztować życie jednego lub wszystkich naszych podopiecznych. Drewna i jedzenia zawsze jest na styk, ale potrzebny do naprawy statku elektrozłom przyda się również do ulepszania poszczególnych elementów stacji oraz reperowania usterek. Choć początkowo jest stosunkowo łatwo, wraz z upływającymi dniami poziom trudności szybko rośnie – wstrząsy są częstsze, a temperatura coraz bardziej spada, co ma poniekąd związek z tym, co czyha pod powierzchnią planety.

W pewnym momencie stajemy więc przed trudnymi decyzjami, bo może nie warto zbierać drewna na opał, a lepiej skupić się na jak najszybszym nagromadzeniu potrzebnej ilości złomu. Czy powinniśmy czekać w oczekiwaniu na poprawę pogody, czy może jednak warto zaryzykować życie członków załogi i wysłać ich w śmiertelnie niebezpieczny mróz na poszukiwanie części, bo temperatura może przecież nigdy się wzrosnąć.

Toteż choć rozgrywka w Symmetry należy raczej do tych mniej skomplikowanych, a całość jest śmiesznie wręcz krótka, bo napisy końcowe ujrzeć można po niecałych dwóch godzinach – jestem tą grą oczarowany. Tytuł ów ma bowiem naprawdę niesamowity klimat, przypominający momentami połączenie „2001: Odysei Kosmicznej” Kubricka z „Coś” Carpentera, a całość budzi niesamowite emocje. Niedługi czas trwania staje się przy tym olbrzymim atutem Symmetry, bo gra w ciągu tych dwóch godzin nie zdąży zmęczyć, a wręcz przeciwnie – po jej ukończeniu czuje się, że chciałoby się więcej.

Dark: Cult of the Dead

Dodatek

Deweloper: Realmforge Studios

Rok wydania: 2013

Grałem na: Xbox 360

Dodatek dostępny również na: PC

Czułem dziwną ekscytację na myśl o powrocie do świata Dark, choć zdawałem sobie sprawę, że był to nieziemskich wręcz rozmiarów kasztan. Czas – bo w oryginał grałem jakiś rok temu – zatarł jednak większość jakichkolwiek związanych z grą wspomnień, dzięki czemu tak bardzo cieszyłem się, mogąc po raz kolejny odkurzyć mojego wiernego Xboksa 360. Chwilę potem miałem już mu jednak za złe, że w porę nie wyzionął ducha, uniemożliwiając mi tym samym zagranie w Dark: Cult of the Dead. Tak, ten dodatek naprawdę jest tak zły.

Już pomijam kwestie techniczne, bo choć zderzenie się z rozdzielczością HD i 30FPS-ami po ponad roku grania na Xboksie Series X było wybitnie bolesne, taka jest cena sięgania po starsze produkcje na dedykowanych im sprzętach. Cult of the Dead ma jednak o wiele głębiej sięgające problemy, jak chociażby fakt, że dosłownie wysysa on z grającego jakąkolwiek miłość do gier wideo. Fatalne sterowanie i niewybaczający poziom trudności dodatek odziedziczył wprawdzie po oryginalnym Dark, ale twórcy mogli pokusić się chociaż o napisanie interesującej historii i zaprojektowanie poziomów w taki sposób, by zniwelować niedoskonałości oryginału.

Nie zrobili tego jednak, więc przez około godzinę przekradać będziemy się przez cmentarz i pozbawione jakiegokolwiek charakteru katakumby, by zwinąć czarodziejski podręcznik. Nie dość, że droga do niego to droga przez mękę, bo musimy odgadnąć tę jedną zaplanowaną przez twórców trasę, by nie zginąć w kilka sekund od wszczęcia alarmu, to jeszcze na sam koniec nie dowiadujemy się o niej absolutnie nic. To znaczy, wiemy, że zapisana jest w niej tajemna wiedza o wampirach i innych paranormalnych stworzeniach, ale co dokładnie, tego nie wie nikt. Rąbka tej tajemnicy prawdopodobnie uchylić miała kontynuacja Dark, ale że był to tytuł tak tragicznie zły, to sequel nigdy nie powstał. I bardzo, kurde felek, dobrze.

The Sims 4: Kraina Magii

Dodatek

Deweloper: Maxis

Rok wydania: 2019

Grałem na: PC

Dodatek dostępny również na: Xbox One, PlayStation 4

Doskonale pamiętam tę ekscytację, którą czułem, wracając do domu z zafoliowanym egzemplarzem The Sims: Abrakadabra. W ciągu kolejnych tygodni rodzina moich podopiecznych przeszła drogę od zwykłych śmiertelników do uznanych w simowym świecie czarodziejów, przeprowadzając się przy okazji do krainy magii i czarodziejstwa. Wiele lat musiałem czekać, by móc poczuć choć namiastkę wrażeń, które zapewniła mi Abrakadabra, ale oto w końcu się doczekałem. Na moim dysku wylądowało bowiem The Sims 4: Kraina Magii.

Słowa „namiastka” użyłem świadomie, bo już na początku zaznaczyć trzeba, że czarodziejski dodatek do „czwórki” nie umywa się nawet do objętości i różnorodności zawartości kapitalnej Abrakadabry. Trzeba mieć jednak na uwadze, że to jedno z pomniejszych – jak nazywają je twórcy - „pakietów rozgrywki” do The Sims 4, co uważam za dość przykre, bo akurat ta tematyka zasługiwała na pełnoprawny, duży dodatek. Tytułowa kraina magii to zaledwie malutka lokacja z biblioteką, areną do pojedynków i kilkoma sklepikami, a poza kilkoma zaklęciami i eliksirami niewiele jest tu faktycznych nowości.

Nie oznacza to jednak, że bawiłem się źle, choć to raczej zasługa mojej miłości do formuły serii. Kraina Magii dodała jednak do niej nieco smaczku, dzięki czemu mój lesbijski romans z mężatką zakończył się nie tylko namówieniem jej do odejścia od męża oraz późniejszym ślubem, ale też uczynieniem z niej mojej uczennicy, wyspecjalizowanej w warzeniu wywarów. Nie musieliśmy martwić się o psujące się sprzęty, higienę otoczenia oraz osobistą, a nawet głód, bo wszystko to dało się załatwić prostymi zaklęciami. Irytujących sąsiadów wystarczyło natomiast porazić czarem elektryczności, bądź – w co bardziej drastycznych przypadkach – obrócić w popiół. Szkoda tylko, że zabrakło w tym wszystkim specyficznego klimatu Abrakadabry, ale to już se chyba ne vrati…

 

Komentarze

Popularne posty