Zombiaki z sąsiedztwa (276)
Jeżeli
boicie się, że kiedyś zombie mogą pożreć Waszych sąsiadów, koniecznie
potrenujcie ich bronienie w Zombies Ate My Neighbors.
Posłuchajcie…
Zombies Ate My Neighbors
Gatunek: Run
and gun
Producent:
LucasArts
Rok
wydania: 1993
Grałem
na: Xbox Series X (wsteczna kompatybilność)
Gra
dostępna również na: Xbox One, PlayStation 4, Nintendo Switch, PC, Sega Mega
Drive, SNES
O Zombies Ate My Neighbors opowiadam też w TrójKast Retro #004 - Dziecko w skrzyni.
Gdybym
nie wiedział, że wydane w 1993 roku Zombies Ate My Neighbors należy do grona
kultowych klasyków i ujrzałbym ów tytuł na półce, nie skłamię, pewnie od razu
odwróciłbym wzrok. Byłby to jednak olbrzymi błąd z mojej strony. Okazuje się
bowiem, że ten jakże przaśny i do pewnego stopnia głupkowaty tytuł skrywa pod
sobą naprawdę przyjemną produkcję, czerpiącą garściami inspiracje z klasyków
kina grozy, wliczając w to również te najbardziej kampowe, a jakby tego mało,
wszystko to oblano jeszcze sosem z domieszką „Kevina samego w domu”.
Służąca
za pretekst do zabawy historia jest nadzwyczaj prosta. Zły doktor Tongue
wypuścił na świat armię żywych trupów i wszelakiego innego, znanego z
klasycznych horrorów. Podczas gdy wszyscy poddali się masowej panice, dwójka
dzielnych dzieciaków z sąsiedztwa - Julie i Zeke - sięgają po swoje wierne
pistolety na wodę, by wraz z ich pomocą (oraz wielu innych akcesoriów
gospodarstwa domowego) pokonać inwazję i uratować ludzkość przed niechybną
zgubą. Standardowo dla gier wydanych w tamtych czasach, by się tego dowiedzieć,
należy sięgnąć po instrukcję. W samej grze nie uświadczycie bowiem ani jednej
linii dialogowej. No, ale przecież nie o to w tej produkcji chodzi, prawda?
Zombies
Ate My Neighbors to stara szkoła projektowania gier. Fabuła stanowi zaledwie
pretekst, mający nadać graczowi motywację do pokonywania kolejnych maszkar. Nie,
żeby miało to jakiekolwiek większe znaczenie. Rozgrywka w Zombies Ate My
Neighbors jest bowiem na tyle dynamiczna i przyjemna, że w zasadzie żadnej
dodatkowej zachęty do grania absolutnie tu nie potrzeba. Ten tytuł zwyczajnie
ujmuje swoją prostotą i charakterystycznym klimatem. No, bo jak tu nie bawić
się dobrze, kiedy wszelakiego rodzaju zombie, wilkołaki i wampiry pokonujemy
nie przy pomocy karabinów lub granatów, a wspomnianych wcześniej pistoletów na
wodę, sztućców, talerzy, czy w końcu kosiarek i puszek z colą.
Głupkowate
założenia świata uroczo kontrastują z wysokim poziomem trudności. To jedna z
tych produkcji, w których na każdym kroku musimy się mieć na baczności. Potwory
bezustannie odradzają się, więc metodyczne czyszczenie mapy z przeciwników, by
bezpiecznie dojść do jej końca, zwyczajnie się tu nie sprawdzi. Zwłaszcza że
poniekąd gramy tutaj na czas. Naszym celem na każdym poziomie jest bowiem
uratowanie dziesiątki naszych sąsiadów, na których chrapkę mają przy okazji
krążące po okolicy stwory. Toteż zbyt długie zwlekanie z ratunkiem często
poskutkuje ich śmiercią. Tyle dobrego, że wystarczy jeden uratowany sąsiad, by
zaliczyć planszę, ale należy przy tym wziąć pod uwagę, że w kolejnych poziomach
liczba osób do ocalenia zmniejszy się analogicznie. Z jednej strony pozwoli to
na szybsze ukończenie etapu, z drugiej pozbawi nas marginesu błędu.
Zombies
Ate My Neighbors wymaga zatem sporej wprawy i momentami małpiej wręcz zręczności.
Między poszczególnymi broniami i przedmiotami specjalnymi należy bowiem
przełączać się dość żwawo, w zależności od tego, z czym aktualnie walczymy. Na
widok wampira warto wyciągnąć krucyfiks, w wilkołaka rzucić srebrnym widelce, a
uwagę goniącego nas wcale-nie-Jasona odwrócić przy pomocy rechoczących klaunów.
Teoretycznie da się grać zupełnie o tym nie myśląc, ale wówczas Zombies Ate My
Neighbors stanie się frustrująco wręcz trudne, a my często wyprztykamy się ze
zdrowia i dodatkowych żyć zanim jeszcze trafimy na jedno z kilku obecnych w
grze bossów. Marny wówczas nasz los.
Nerwy
dość skutecznie łagodzi natomiast oprawa audiowizualna. Graficznie Zombies Ate
My Neighbors wprawdzie nie należy do grona najwybitniejszych przedstawicieli
16-bitowego pixel-artu, ale karykaturalne sylwetki bohaterów i potworów oraz
pełne ekspresji animacje nadają całości wyjątkowe rubasznego sznytu. Uczucie
potęgowane jest przez skoczną i momentalnie wpadającą w uszy muzykę, która -
zapewniam - siedzieć Wam będzie w głowie jeszcze przez długi czas po ukończeniu
gry. Widać, że LucasArts włożyło masę serca w projektowanie tego tytulu i nic
dziwnego, że pomimo niezbyt wielkiego sukcesu, jest obecnie tak ciepło
wspominany przez graczy.
Żal
jedynie, że jedyne dostępne obecnie wydanie gry na wszystkie wiodące platformy
pozbawione jest wielu ważnych z punktu widzenia emulacji funkcji. Smuci przede
wszystkim brak możliwości uruchomienia przeplotu, przez co kolorowe sprite’y
straszą pikselami. Nie obraziłbym się przy okazji za kilka dodatkowych slotów
zapisu stanu gry, ale i tak ten jeden to lepsza opcja niż poleganie na
wbudowanych w grę hasłach, nawet jeśli zapisanie rozgrywki wymaga wyjścia do
menu. Zdecydowanym plusem jest natomiast fakt, że poza Zombies Ate My Neighbors
w zestawie dostaniecie również sequel w postaci Ghoul Patrol, który może nie
cieszy się podobną estymą, co pierwowzór, ale to wciąż miły dodatek.
Toteż
jeżeli zmęczyliście się wysokobudżetowymi produkcjami, artystyczne indyki
wychodzą Wam bokiem i zwyczajnie macie ochotę powrócić do korzeni, by rozerwać
się bez większych zobowiązań, Zombies Ate My Neighbors będzie idealnym wyborem.
Rozgrywka jest na tyle prosta, że w zasadzie nie zestarzała się przez ostatnich
trzydzieści lat ani o jotę, a miks dynamicznej rozgrywki z przeuroczą oprawą
audiowizualną sprawia, że trudno jest się od gry odebrać, a nawet wyrzucić ją z
pamięci po odłożeniu kontrolera.
Komentarze
Prześlij komentarz