Proste zasady (273)

 

Prostymi zasadami łatwo przyciągnąć gracza, ale już jego utrzymanie wymaga odpowiedniej głębi. Doskonale rozumieli to twórcy oldskulwej metroidvanii B.I.O.T.A.. Tego samego powiedzieć nie mogę niestety o survivalu Lumencraft i kręglach Brunswick Pro Bowling.

Posłuchajcie…

B.I.O.T.A.

Gatunek: Metroidvania

Producent: small bros

Rok wydania: 2022

Grałem na: PC

Gra dostępna wyłącznie na PC

Grę do recenzji dostarczył wydawca.

Moja recenzję B.I.O.T.A. usłyszycie też w TrójKast #041 – Cześć!

Wielkie korporacje bezustannie poświęcają lata i wydają grube miliony DOLARÓW po to, by zapewnić nam, graczom, wyśmienitą zabawę (na potrzeby narracji przyjmijmy, że wcale nie chodzi o zgarnięcie na nas jeszcze większej kabony). Tymczasem wystarczył jeden mały producent indyków z Włoch, by udowodnić, że wcale nie jest to potężne, bo jeszcze lepsze efekt skutecznie można osiągnąć zdecydowanie niższym budżetem i mniejszym nakładem pracy. Proszę Państwa, to jest B.I.O.T.A., czyli frajda w najczystszej postaci.

Każda dobra zabawa wymaga oczywiście odpowiednio pesymistycznego kontekstu, najlepiej ze śmiertelnym zagrożeniem dla całej ludzkości na czele. Nie inaczej jest tutaj. B.I.O.T.A. zabiera nas bowiem w podróż do przyszłości, kiedy to wybudowana na olbrzymiej asteroidzie kolonia górnicza pada ofiarą tajemniczej, kosmicznej zarazy. Jej populacja została zdziesiątkowana, a jedyną nadzieją na powstrzymanie zagrożenia jesteśmy my, wcielający się w grupkę dzielnych śmiałków, przybywając na powierzchnię asteroidy z plecakami pełnymi broni.

To świetny punkt wyjścia dla pełnej akcji strzelanki 2D. Cel przygody jest w końcu oślepiająco wręcz jasny – przebiec przez wszystkie zakamarki kolonii i wyrżnąć czyhające w nich zmutowane, kosmiczne ścierwo. Całość garściami czerpie przy tym z klasycznych produkcji, mocno przypominając klasyki pokroju Metroida. Spodziewać należy się zatem prostych zasad i nadzwyczaj dynamicznej akcji, niezależnie od tego, czy właśnie czyścimy kolejny korytarz z niemilców, czy stajemy naprzeciw jednemu z kilku dość różnorodnych, choć raczej prostych bossów.

B.I.O.T.A. całkiem nieźle wpisuje się w ramy metroidvanii. W trakcie rozgrywki co rusz natrafimy na miejsca, do których będziemy musieli wrócić nieco później, kiedy zdobędziemy dostęp do wymaganego przedmiotu. Może to być karta dostępu, zawór, czy dowolna inna rzecz, która odblokuje nam wcześniej zamknięte przejście. Eksploracja jest tu zatem równie ważna, co prucie w przeciwników z karabinu, bo tylko odkrywając każdy kawałek mapy, odnajdziemy zwiększające wymagane do progresji przedmioty i ulepszenia postaci, lub nielegalne kramiki, sprzedające takowe za odpowiednio wysoką sumę.

Obie te rzeczy – eksploracja i mordowanie – są przy tym przepięknie połączone. Forsę na haracz dla sprzedawców (swoją drogą współczuję ewentualnej inspekcji z kosmicznego fiskusa, skoro skubańce nie zwinęły biznesu nawet w kontekście paradujących po okolicy kosmitów) zdobywamy bowiem, zabijając przeciwników, choć pacyfiści mogą skupić się na niszczeniu beczek. Tam też ktoś postanowił poukrywać pieniądze. Każda strefa kolonii to wyraźnie różni się od pozostałych zarówno pod względem projektu otoczenia, jak i szwędających się tam przeciwników. Toteż przez te 4-5 godzin trwania gry ani razu nie pojawi się w Waszych głowach poczucie déjà vu.

Zresztą naprawdę różnorodnie wypada nie tylko otoczenie, ale również sama rozgrywka. Jej lwią część stanowi oczywiście bieganie po planszach i strzelanie do przeciwników, lecz nie zabrakło tu miejsca na nieco różnorodności. Miłą odskocznią są wspomniani wcześniej bossowie, którzy może nie stanowią wybitnie wielkiego zagrożenia (zresztą B.I.O.T.A. to wbrew pozorom naprawdę przystępna produkcja), ale każdy z nich wymaga zupełnie odmiennego podejścia. W dowolnym momencie możemy też wrócić do naszej bazy wypadowej i zmienić protagonistę na innego, wyposażonego w nowy typ broni i posiadającego charakterystyczną umiejętność specjalną (ot, wystrzelenie rakiety lub pozostawienie za sobą miny).

Wisienką na torcie są sekwencje z pojazdami w roli głównej. B.I.O.T.A. co rusz wrzuca nas za stery nowego wehikułu, który na moment kompletnie zmienia założenia rozgrywki. Fani nurkowania z pewnością ucieszą się na wieść o możliwość popływania batyskafem, z kolei weterani takiego Phantom Brigade będą mogli poczuć się, jak to jest rozdeptywać przeciwników potężnym mechem, zasypując ich w międzyczasie salwami rakiet. Zabraknąć nie mogło też sekcji platformowych. Te wprawdzie wymagają trochę zręczności, ale jednocześnie wybaczają całkiem sporo dzięki możliwości przyczepienia się na moment do ściany i możliwości zapisania stanu gry w niemalże dowolnym momencie.

Jeżeli po ukończeniu gry wciąż będzie Wam mało przygód, to możecie postarać się o uzyskanie dobrego zakończenia, odnajdując wszystkie poukrywane na mapie próbki DNA kosmitów. Dodatkowo wraz z postępami w kampanii odblokujecie dwa dodatkowe tryby arcade. Pierwszy to klasyczny celowniczek, w którym naszym zadaniem jest zniszczenie jak najwięcej rozmieszczonych na mapie celów. Drugi z kolei to coś dla speedrunnerów, ponieważ polega na przebiegnięciu całej kolonii górniczej w jak najkrótszym czasie, uważając przy tym na przeciwników i czyhające na nas pułapki.

Uwierzcie mi, chętnie po oba z tych trybów sięgniecie, bo B.I.O.T.A. dosłownie uzależnia. Dynamiczne tempo akcji w połączeniu z genialną elektroniczną muzyką sprawiają, że trudno jest się od tej produkcji oderwać. Wprawdzie momentami może irytować ukrycie wspomnianych wcześniej próbek DNA za nieoznakowanymi, zniszczalnymi ścianami, a i niektóre z dostępnych w grze palet barw potrafią być mało czytelnie, ale to w zasadzie dwie kropelki dziegciu w beczce miodu. B.I.O.T.A. uzależniła mnie od siebie na tyle mocno, że od momentu jej ukończenia smutek bezustannie mną M.I.O.T.A.

Lumencraft

Gatunek: Survival

Producent: 2Dynamic Games

Rok wydania: 2023

Grałem na: PC

Gra dostępna również na: Mac

Grę do recenzji dostarczył wydawca.

Moja recenzję Lumencraft usłyszycie też w TrójKast #038 - Skarpetka

Spora część graczy poszukuje w grach adrenaliny, możliwości wyładowania się po ciężkim dniu na hordach demonów bądź innych maszkar. Olbrzymia liczba odbiorców pragnie jednak zwyczajnie się zrelaksować, nie musząc martwić się o przetrwanie i mogąc oddać się wyłącznie dbaniu o swoje growe włości. Uroczo widoczne było to momencie premier Animal Crossing: New Horizons i DOOM Eternal, które nie tylko ukazały się w podobnym okresie, ale też poniekąd połączyły obie grupy. Stało się to wprawdzie poprzez memy, ale co jeśli faktycznie spróbować połączyć te dwie idee? Cóż, odpowiedzią na to pytanie jest Lumencraft.

Pomysł na rozgrywkę jest pozornie mało odkrywczy. Ot, zostajemy wysłani w głąb Ziemi w poszukiwaniu kryształów lumenu - fikcyjnego surowca, będącego źródłem olbrzymich pokładów energii. Ku temu celowi poprowadzi nas aż 27 misji fabularyzowanej kampanii (o sensownej fabule trudno tutaj tak naprawdę mówić). Rdzeniem rozgrywki jest rozwój i obrona bazy, która co kilka bądź kilkanaście minut atakowana będzie przez kolejne hordy żyjących pod powierzchnią Ziemi kreatur. Zatem aby przetrwać, należy odpowiednio ją rozbudować i postawić stosowne umocnienia.

To właśnie w tym miejscu w życie wchodzi czynnik relaksacyjny. Każda z map to labirynt korytarzy, który musimy przemierzyć i przekopać w celu odnalezienia wystarczającej ilości żelaza i lumenu, by móc postawić kolejne budynki, mury i wieżyczki dookoła bazy. W trakcie eksploracji wprawdzie natkniemy się na mniejsze lub większe grupki potworów, ale przez zdecydowaną większość czasu nie będą stanowić dla nas żadnego zagrożenia. Toteż wiercenie w ziemi i zbieranie surowców to fantastyczna okazja, by wyłączyć na moment myślenie i odetchnięcie. No, ewentualnie puszczenie sobie w tle ulubionego podcastu lub odcinka mniej wymagającego serialu.

Kopanie nie jest przy tym aż tak powtarzalne, jak mogłoby się wydawać. Odrobiny ekscytacji co rusz dostarczają nam wspomniani wcześnie przeciwnicy, ale też różnego rodzaju odkrycia, których dokonamy w trakcie eksploracji. Może się okazać chociażby, że właśnie natrafiliśmy na porzucony przez dawnych kopaczy skarbiec, wewnątrz pokaźnego złoża lumenu znajduje się źródło gorącej lawy, a jeden z korytarzy strzeżony jest przez potężnego bossa, który rozwścieczony z pewnością da nam się we znaki.

Sama rozbudowa bazy również pozwala na pewną dozę dowolności. Do dyspozycji otrzymujemy szereg typów budynków. Absolutną podstawą są oczywiście wieżyczki karabinowe i snajperskie oraz mury, ale zapomnieć nie można o wybudowaniu fabryk różnego rodzaju uzbrojenia (od dzid, przez karabiny, aż po wyrzutnie rakiet i miotacze ognia). Warto też zainwestować w pozwalające na odkrywanie nowych technologii laboratorium, umożliwiające ulepszenie swojej postaci centrum zwiadowcy, czy w końcu farmy pełnych lumenu grzybów i automatyczne kopalnie żelaza, o ile natrafimy na wyjątkowo twarde złoże. Sporą część budynków można dodatkowo ulepszać na wyższe poziomy, więc zdecydowanie jest na co wydawać ciężko „zarobione” surowce.

Robić to trzeba, bo o ile pierwsze fale przeciwników trudno nazwać hordami i rozprawić można się z nimi własnoręcznie, o tyle w późniejszych falach nasze umocnienia zaleją hordy składające się z nawet kilkuset różnych typów maszkar, wliczając w to bossów (nierzadko w liczbie mnogiej). Widok chmary wielkich robali nacierających na nasze mury i stopniowo je przegryzającej robi fantastyczne wrażenie i z początku może wywołać szybsze bicie serca. Dość prędko jednak uczymy się, co i w jakiej kolejności należy wybudować, który z budynków ulepszyć i w co zainwestować. Największa nawet horda nie stanowi wówczas zagrożenia, a sama rozgrywka staje się niestety mocno schematyczna.

Lumencraft zdecydowanie zbyt szybko wykłada na stół wszystkie karty, przez co ponad dwudziestogodzinna kampania staje się w pewnym momencie boleśnie wręcz nudna. Kopanie i eksploracja wciąż relaksują, ale bez powodowanej poczuciem zagrożenia adrenaliny staje się to w pewnym sensie sztuką dla sztuki. Kopiemy nie po to, by przetrwać, a po to, by jak najszybciej ukończyć grę. Zbawieniem były pomniejsze misje, które stawiały nam konkretne, niezwiązane z przetrwaniem zadanie do wykonania pokroju przedarcia się do końca pełnego przeciwników korytarza lub odnalezienie na mapie wskazanych przedmiotów. Niemniej była to zaledwie kropla radości w morzu nudy. W końcu większość tego typu misji ukończyć można w kilka minut, podczas gdy obrona bazy zajmuje od 40 minut do nawet 4 godzin.

Gra teoretycznie posiada opcję kooperacji, która rozbija poniekąd nudę, ale grać wspólnie można wyłącznie lokalnie. Brak sieciowego co-opa jest dla mnie absolutnym kuriozum. To w końcu coś, co pasuje do tego typu produkcji niczym sumiasty wąs do wujka Staszka. Sytuację ratuje poniekąd steamowa opcja Remote Play Together, ale jest to rozwiązanie dalekie od ideału, bo przy pomocy klawiatury może grać wyłącznie jeden z uczestników. Pozostali skazani są na pada, którego użycie w przypadku Lumencrafta  okazuje się wyjątkowo upierdliwe, głównie przez brak precyzji przy celowaniu i mało intuicyjne obłożenie klawiszy.

Jeżeli jednak żadna z powyższych rzeczy Was od gry nie odstraszy, to z pewnością spędzicie w niej kilkadziesiąt godzin przyjemnej zabawy. W końcu dwudziestogodzinna kampania to zaledwie początek przygody, bo do dyspozycji twórcy oddali nam jeszcze tryb swobodny oraz liczne wyzwania - od klasycznych hord po zadania wymagające nieco więcej pomyślunku. W dodatku całość jest absolutnie prześliczna, a oświetlenie momentami potrafi zachwycić. Osobiście jednak wolałbym kampanię z większym polotem, bo przez powtarzalne misje i schematyczną rozgrywkę straciłem jakąkolwiek ochotę, by po raz kolejny zapuścić się w głąb korytarzy Lumencrafta.

Brunswick Pro Bowling

Gatunek: Kręgle

Producent: Point of View, Inc.

Rok wydania: 2007

Grałem na: Nintendo Wii

Gra dostępna również na: PlayStation 4, PlayStation 3, PlayStation 2, PlayStation Portable, Xbox One, Xbox 360, Nintendo Wii U

Kręgle to najwyśmienitszy sport na świecie, który doceni zarówno biegły w mowie i piśmie magister, jak i prosty motorniczny warszawskiego tramwaju. Dziecinnie proste zasady oraz satysfakcjonujące odgłosy toczącej się po torze kuli i zbijanych kręgli przyciągają początkujących, którzy mogą zostać przy grze na dłużej, pragnąc dojść do mistrzowskiej wręcz wprawy. Nic więc dziwnego, że tak dużą popularnością cieszyło się chociażby Wii Sports, a ja sam – choć moje doświadczenie z faktyczną grą jest znikome – spędziłem długie godziny, rywalizując z Romanem w GTA IV. Okazuje się jednak, że wbrew pozorom nie jest to prosty przepis na sukces, czego idealnym dowodem jest Brunswick Pro Bowling.

Brunswick Pro Bowling jest dokładnie tym, czego możecie się spodziewać – kręglami. Otrzymujemy zatem kulę, która posłuży nam do zbicia dziesięciu kręgli, stojących na końcu toru. Im więcej za jednym rzutem, tym lepiej. Absolutna klasyka, której teoretycznie nie można zepsuć. Zwłaszcza że Brunswick Pro Bowling podchodzi do tematu na poważnie, starając się jak najwierniej oddać wrażenia płynące z faktycznej gry. Nic dziwnego, w końcu już sam tytuł zdradza, że to produkcja na licencji faktycznie istniejącej niegdyś firmy kręglarskiej, sięgającej swoimi korzeniami jeszcze do XIX wieku. Nie ma tu zatem miejsca na uproszczoną rozgrywkę z Wii Sports, czy pełne podśmiechujek podejście Rockstara – tu jest żywioł, tu dzieją się kręgle!

Faktycznie, pod względem poziomu symulacji Brunswick Pro Bowling wypada naprawdę świetnie. Kula posiada wyczuwalny ciężar, a same kręgle po uderzeniu zachowują się mniej więcej tak, jak należałoby się tego od nich spodziewać. Wersja na Nintendo Wii korzysta przy tym z ruchowych możliwości wiilota, więc siła zamachu, jego kierunek i ewentualne podkręcenie dostosowujemy ruchem ręki. Wiilot jest do tego stworzony, więc całość wypada w porządku, ale trudno jest czasami przewidzieć, jak potoczy się nasz rzut.

Głównym winowajcą jest tutaj fakt, że animacje naszego wirtualnego awatara nie odpowiadają naszym faktycznym ruchom, więc pomimo dobrze odwzorowanej fizyki, cały czas gramy tu na oko. Precyzji brakuje niestety już na etapie samego ustawiania się na torze. Pomysł, by robić to poprzez przechylanie wiilota na boki, uważam za poroniony. Niby da się to zrobić bez większego problemu, ale czynność ta jest mocno upierdliwa i zdecydowanie wolałbym, by do tej roli wykorzystano krzyżak.

Są to jednak wyłącznie przeszkody, które ani trochę nie zabijają czerpanej z rozgrywki frajdy. To rola absolutnie ślamazarnego tempa, którym skalane jest Brunswick Pro Bowling. Umówmy się, kręgle nie są najbardziej dynamicznym sportem, ale chociażby z tego względu powinno dać się graczom możliwość przewinięcia rzutów przeciwnika i animacji przygotowujących się do nich zawodników. Fajnie to zobaczyć raz, ale kiedy podchodzi się do n-tego już meczu, zaczyna to męczyć. Twórcy niestety takiego scenariusza najwidoczniej nie przewidzieli, więc każdorazowo skazani jesteśmy na obserwowanie mozolnych ruchów każdego z zawodnika.

Problem ten oczywiście nie występuje, kiedy gramy z przyjaciółmi w trybie szybkiej gry, ale już kariera dla pojedynczego gracza nie daje nam pod tym względem taryfy ulgowej. Po rozegraniu zaledwie kilku wieczorów ligowych w zasadzie odechciewa się kontynuowania rozgrywki. Szkoda, bo tryb kariery w zamyśle wypada naprawdę interesująco. Wspomniane wieczory ligowe rozgrywamy co tydzień, zdobywając w ten sposób reputację i organicznie poprawiając statystyki naszego zawodnika. Te z kolei zwiększają nasze szanse na wygranie w trzech dostępnych turniejach – dla początkujących, eksperckim i profesjonalnym. Brać w nich udział warto, bo wygraną kasę wydamy później na zwiększające atrybuty elementy garderoby czy lepsze kule do kręgli.

Niby nie jest to coś innowacyjnego, ale spokojnie mógłbym spędzić w tym trybie kilkadziesiąt dobrych godzin, wspinając się ku kręglarskiemu mistrzostwu, gdyby tylko nie to diabelnie powolne tempo rozgrywek. Żeby chociaż w trakcie samych meczów działo się coś interesującego. Może nie bolałoby to tak bardzo, gdyby poszczególne kręgielnie (rozmieszczone teoretycznie na całym świecie) nieco mocniej różniły się od siebie, a w tle przygrywała jakakolwiek muzyka, rozbijająca monotonię męczących już od dłuższego czasu dźwięków sunących kul i upadających kręgli.

Tak się niestety nie stało, więc zmuszony jestem ze smutkiem odłożyć Brunswick Pro Bowling na półkę, na której najprawdopodobniej spędzi resztę swojej egzystencji. Jestem oniemiały, jak studio Point of View zdołało zaprzepaścić potencjał realistycznej gry o kręglach. Przecież tu nie trzeba było arcypięknej oprawy audiowizualnej (choć ta jest zresztą po prostu okej), wywołujących opad szczeny efektów specjalnych, czy chwytającej za serce fabuły. To miały być kręgle do jasnej ciasnej, nic więcej, a i tak znaleziono sposób, by to zawalić.

Komentarze

Popularne posty