Pasja i miłość (175)

 

Pisząc i tworząc materiały o grach (choć myślę, że odnieść można to do każdego tematu) łatwo jest czasem zapomnieć, że wszystko to zrodziło się z miłości do nich. Zamiast cieszyć i bawić się nimi, pędzimy i pochłaniamy kolejne coraz bardziej zlewające się ze sobą tytuły, nie czerpiąc z nich niczego wartościowego, byle tylko dopisać sobie kolejną pozycję do listy gier ukończonych w danym roku. I wiem, że sam jestem tego winny. Postanowiłem więc wyhamować z owczego pędu i postawić kilka kroków do tyłu.

Na poważnie zmierzyłem się z Icewind Dale II, tłukąc w niego bite cztery miesiące, rozkoszując się atmosferą i poznając tajniki jego mechanik. Powróciłem też do Grand Theft Auto IV z nadzieją, że powrót po latach pozwoli mi na odkrycie wcześniej przeoczonych smaczków. Niejako poza tę narrację wychodzi The Spirit, świeżo wypuszczony indyk przypominający w założeniach Diablo. Niemniej, choć jego jakość pozostawia wiele do życzenia, również on zrodził się z pasji i miłości do gier.

Posłuchajcie…

Icewind Dale II

Gatunek: RPG

Developer: Black Isle Studios

Rok wydania: 2002r.

Grałem na: PC

Gra dostępna wyłącznie na PC

Choć nigdy wcześniej w niego nie grałem i w zasadzie nie przepadam za klasycznymi komputerowymi RPG-ami, Icewind Dale II okazał się produkcją dla mnie jako gracza niezwykle ważną. Ci z was, którzy czytają (bądź słuchają w kolejnych odcinkach TrójK Podcast) mnie już od jakiegoś czasu, mogą wiedzieć, że staram się ostatnio wyhamować z owczego pędu, w który, podobnie jak wielu innych graczy, wpadłem, chcąc ukończyć jak najwięcej z nieustannie zalewających rynek tytułów. Doszło do tego, że w pewnym momencie po prostu przestałem cieszyć się graniem, bo skupiałem się tylko i wyłącznie na jak najszybszym przechodzeniu kolejnych produkcji. Na szczęście w porę zdałem sobie jednak sprawę, że nie tędy droga – co mi z długiej listy ukończonych gier, skoro żadnej z nich nie przeżywam?

Do Doliny Lodowego Wichru w Icewind Dale II wyruszyłem jeszcze w lutym, odpierając swoją grupką najemników pierwsze ataki armii goblinów na miasto Targos. Próba odkrycia przyczyny tych najazdów i pogoń za stojącymi na czele Legionu Chimery Isairem i Madae zajęła mi kolejne cztery miesiące mozolnego przebijania się przez kolejne korytarze lochów, zamków i świątyń, a i rozległe lasy i pomniejsze miasteczka udało mi się odwiedzić. Nie było łatwo, bo i gry z tamtego okresu charakteryzują się dość wysokim stopniem trudności, a sprawy nie ułatwiają liczne archaizmy i raczej mało czytelna dla osób niezaznajomionych z papierowym D&D mechanika rozgrywki.

Grałem jednak w swoim tempie, popychając pomalutku historię grupki awanturników do przodu i nie martwiąc się o to, że mógłbym w czasie poświęconym Icewind Dale II ograć z dwadzieścia innych produkcji. Dzięki temu podejściu mogłem spojrzeć na ów tytuł z zupełnie innej strony. Pierwsze Icewind Dale ukończyłem na najniższym możliwym poziomie, co w wersji konsolowej oznaczało w zasadzie nieśmiertelność. W efekcie z ów gry nie pamiętam zbyt wiele, a on sam kojarzy mi się raczej z bezmyślną łupaniną okraszoną mało porywającą historią. Choć teoretycznie część druga serii w wielu aspektach jest bliźniaczo wręcz podobny, nowe podejście do zabawy zaowocowało zupełnie odmiennymi doznaniami. Nie tylko bowiem pamiętam każdy aspekt tej przygody i trudy, które znosiłem, ale też przede wszystkim mam poczucie, że rzeczywiście była to epicka, niezwykle długa i pełna niebezpieczeństw wyprawa. W Dolinie Lodowego Wichru spędziłem bowiem cztery miesiące i nie żałuję ani chwili.

Grand Theft Auto IV

Gatunek: Strzelanka TPP/Sandbox

Developer: Rockstar North

Rok wydania: 2008r.

Grałem na: Xbox Series X*

Gra dostępna również na: Xbox 360, PlayStation 3, PC

*w ramach wstecznej kompatybilności

O Grand Theft Auto IV pisałem już jakiś czas, ale był to tekst wspominkowy, mówiący o tym, czym ów tytuł był i jest dla mnie jako gracza. Nie zdawałem sobie jednak wówczas sprawy, że ostatni raz GTA IV przeszedłem jeszcze w 2014 roku, a więc, jakby nie patrzeć, w zdecydowanie innym etapie swoje życia. Kończyłem wówczas dopiero liceum, toteż moje spojrzenie na wiele spraw różniło się diametralnie od obecnego, co przecież ma olbrzymi wpływ na odbiór dzieł kultury i nie inaczej jest w przypadku gier wideo, o czym uświadomił mnie mój powrót do San Andreas sprzed kilku miesięcy. Uznałem więc, że najwyższa pora, by jako dorosły już człowiek zasiąść jeszcze raz z padem w ręku przed telewizorem i ruszyć w podróż ulicami Liberty City.

W swoim poprzednim tekście dumnie ogłosiłem Grand Theft Auto IV grą wyjątkową, taką, która pojawia się wyłącznie raz na generację, jednym tchem przyrównując ją do Red Dead Redemption II. Powrót po latach pozwolił mi podtrzymanie tej odważnej tezy, bo choć tytuł ten został widocznie nadgryziony zębem czasu – niska rozdzielczość, charakterystyczna dla tamtych czasów szarobura kolorystyka i pomniejsze „koślawości” – w wielu aspektach wciąż, nawet po 13 latach od premiery, stanowi niedościgniony wzór do naśladowania dla konkurencji, a nawet, co najciekawsze, dla swoich własnych twórców. Najlepszym tego przykładem jest niespotykanie wręcz realistyczna fizyka, do której poziomu nie zbliżyła się od tamtego czasu żadna inna gra.

Może się to wydawać pierdołą, mało znaczącym dodatkiem, ale nie da się opisać jak wiele frajdy daje sama interakcja z nią, obserwowanie przewracających się przechodniów, którzy ostatkiem sił próbują złapać czegokolwiek, byle tylko utrzymać równowagę. Jak wiele satysfakcji daje opanowanie jakże wymagającego modelu jazdy, który uniemożliwia wchodzenie w każdy zakręt na ręcznym. Nawet szlajanie się wraz z kuzynem Romanem po pijaku tylko po to, by wywalić się na mordę i stoczyć po schodach jest powodem do radości. Fizyka odgrywa tutaj olbrzymią rolę i choć pod względem strzelanin GTA IV specjalnie nie błyszczy, oferowane przez nie doświadczenie wciąż po tylu latach pozostaje unikatowe właśnie dzięki zaimplementowanemu silnikowi fizycznemu.

Żeby nie było za słodko, całe to pójście w stronę jak największego realizmu miało też kilka mniej przyjemnych konsekwencji, co dostrzegłem i zrozumiałem dopiero teraz. Przede wszystkim, większego polotu brakuje konstrukcji misji. Jasne, zdarzają się lepsze momenty pokroju kapitalnego napadu na bank, motocyklowego pościgu tunelami metra tudzież świetnego finału, ale przez większość czasu zadania opierają się na pojechaniu gdzieś i wybiciu czających się tam przeciwników, ewentualnie ukradnięcia jakiegoś przedmiotu/pojazdu i dostarczenie go do zleceniodawcy. Sprawia to, że przy dłuższych sesjach do gry wkrada się poczucie monotonii, podbudowane nieco zbyt rozbitą jak na moje gusta fabułą.

Nie zrozumcie mnie źle, historia Niko Bellica nadal warta jest zgłębienia, bo pełno w niej interesujących motywów i świetnie napisanych bohaterów. Problem w tym, że niekiedy całość odrobinę się rozmywa. Niko wciąż szuka osoby, która zdradziła go przed laty, ale trudno pozbyć się wrażenia, iż robi się to przy okazji, pomiędzy kolejnymi zadaniami, od czasu do czasu tylko pytając bądź prosząc kogoś wpływowego o pomoc. Trochę się pod tym względem zawiodłem, nie odkryłem też zbyt wielu rzeczy, które dawniej mogłem przeoczyć, jak było to w przypadku San Andreas. Nie uważam jednak swojego czasu za stracony. Grand Theft Auto IV to bowiem wciąż absolutnie kapitalna produkcja z fenomenalną fizyką, świetnie napisanym (nie licząc wspomnianego powyżej problemu) scenariuszem i genialnym klimatem. To jedna z tych gier, w które po prostu trzeba zagrać. Zwłaszcza, że jest to ostatnie „klasyczne” GTA. „Piątka” to już nie to samo…

The Spirit

Gatunek: Hack’n’slash

Developer: Dark Faction Games

Rok wydania: 2021r.

Grałem na: PC

Gra dostępna wyłącznie na PC

Ja wiedziałem, że tak będzie. Przepowiedziałem to w trackie nagrywania dziewiątego odcinka TrójK Podcast, ale absolutnie nikt nie chciał mnie słuchać. A przecież wystarczył jeden rzut oka na The Spirit, by móc dość bezpiecznie założyć, że będziemy tu mieli do czynienia z niczym więcej jak dość odtwórczym i pozbawionym własnej tożsamości hack’n’slashem, nie mającym najmniejszych szans z obecną na rynku konkurencją. Nawet tą bardziej leciwą, bo przy pierwszym Diablo bawiłem się zdecydowanie lepiej niż przy The Spirit. I fakt, należy w tym miejscu zaznaczyć, że tytuł ten stworzył po godzinach jeden człowiek, więc trudno wymagać, by efektem było nowe Diablo. Nie oznacza to jednak, że powinno się zamykać oczy na wszelakie niedociągnięcia, których w przypadku The Spirit jest multum.

Najmniejszym z problemów jest oprawa audiowizualna, bo choć brakuje jej trochę polotu, The Spirit może się podobać. Zdecydowanie gorzej wypadają natomiast boleśnie powtarzalne lokacje stworzone z kilku powielonych fragmentów otoczenia, ciągnących się w, zdawałoby się, nieskończoność, tym samym odbierając jakąkolwiek radość z eksploracji. Co więcej, ponieważ każdy odcinek świata gry wygląda bliźniaczo do poprzedniego, dość łatwo jest się w nim zgubić lub przynajmniej poczuć zagubionym. Nie, nie zaimplementowano mapy. Ekwipunku też nie, chociaż co rusz znajdujemy jakieś liście i inne pierdoły teoretycznie potrzebne do craftingu. Ani razu nie udało mi się nic skutecznie wytworzyć. Banalnie prosta walka polega na trzymaniu prawego przycisku myszy i od święta rzucenia jakiegoś czaru.

Już nawet nie chce mi się wspominać o licznych błędach pokroju topora zamieniającego przycisk ataku na przycisk znajdowania topora, tym samym uniemożliwiając normalną walkę, albo faktu, że po wyłączeniu gry resetuje się posiadana broń i zdobyty poziom doświadczenia. Przynajmniej odradzamy się na początku tego samego poziomu i zachowujemy wbity level. Ja wiedziałem, że tak będzie…

Komentarze

Popularne posty