Odmienne doświadczenia (295)
Dwa dodatki, dwa kompletnie różne doświadczenia. Cyberpunk 2077: Widmo wolności sprawił, że zapragnąłem więcej przygód z tego świata. Assassin’s Creed IV: Black Flag – Aveline kazało mi zakwestionować swoje growe wybory.
Posłuchajcie…
Cyberpunk 2077: Widmo wolności
Dodatek
Producent: CD Projekt RED
Rok wydania: 2023
Grałem na: Xbox Series X
Dodatek dostępny również na: Xbox Series S,
PlayStation 5, PC
Moja recenzja Cyberpunk 2077: Widmo wolności na Pograne.eu
Grę do recenzji dostarczył wydawca.
Dość przewrotnie Cyberpunk 2077 narobił REDom mnóstwo smrodu i gówna.
Gra wylądowała na konsolach w iście prigożinowskim stylu, pociągając za sobą
nie tylko akcje CD Projekt RED, ale również ich długo budowaną reputację.
Również zapowiedź dodatku nie przeszła bez kontrowersji, kiedy zapowiedziano, że
Widmo wolności zadebiutuje wyłącznie na konsolach nowej generacji i PC,
odcinając przy tym olbrzymią liczbę graczy od nowej zawartości, w tym – o
ironio – posiadaczy Xboxów One X w cyberpunkowej edycji. Ale to już wszyscy
doskonale wiemy, więc po co piszę o tym w rozpoczęciu recenzji dodatku? Cóż,
Widmo wolności zostało ofiarą ułomności własnego ojca. Mogło być ono produkcją
absolutnie wybitną, a jest wyłącznie bardzo, bardzo dobrą.
Debiutująca wraz z rozszerzeniem aktualizacja 2.0 wbrew nadziejom nie
przyniosła ze sobą nowej jakości. Przyznam, że pod względem technicznym nie
zobaczyłem żądnej większej różnicy względem tego, czego doświadczyłem w
momencie ogrywania premierowej wersji gry. Cyberpunk 2077 to wciąż prześliczna
produkcja z wybitnie wręcz przepięknymi widokami, modelami postaci i
animacjami, ale jeżeli spodziewacie się rewolucji, to tego tutaj nie
znajdziecie. To wciąż działający na ślinie tytuł, który potrafi wywalić się do
pulpitu konsoli, zablokować nam progres w zadaniu, zgubić czy rozbawić
wszelakiego rodzaju pomniejszymi błędami. Sięgając po Widmo wolności, należy
mieć tego świadomość, ale jeżeli ten smutny fakt zaakceptujecie, czeka Was
naprawdę kapitalna przygoda.
Tajemniczą poliszynela jest, że Widmo wolności zaczyna się od
trzęsienia ziemi. Pokrótce więc: samolot wiozący na pokładzie prezydentkę
Nowych Stanów Zjednoczonych zostaje porwany i rozbija się gdzieś w Dogtown,
swoistej enklawie Night City, zbudowanej na zgliszczach niegdyś luksusowej
dzielnicy Night City, a obecnie rządzonej przez paramilitarną organizację
Barghest. Na chwilę przed katastrofą z V kontaktuje się netrunnerka,
informująca ją (bądź jego) o sytuacji i zlecająca zadanie uratowania prezydent
Myers. Zapłatą ma być szansa na wyłączenie powoli zabijającego V Relica. Wstęp
do rozszerzenia, choć ekscytujący, jest paradoksalnie jego najmniej
interesującą częścią. Jednak nie z powodu słabej reżyserii, a dlatego, że
wszystko to, co dzieje się dalej w zasadzie zasługiwałoby, by przeistoczyć się
w pełnoprawną grę.
Dalsza część Widma wolności to klasa sama w sobie i dowód na to, że CD
Projekt RED nadal potrafi serwować graczom historie, które pozostawiają
konkurencję daleko w tyle. Dodatek przede wszystkim nie przypomina pod względem
fabularnym niczego, czego mieliśmy do tej pory okazję w Cyberpunku doświadczyć.
Jasne, całość rozpoczyna się niczym typowe zlecenie dla najemnika, ale już
niedługo później zostajemy wciągnięci w gęstą, polityczno-szpiegowską intrygę,
przy okazji zostając w trybie przyśpieszonym zrekrutowani na agenta FIA (takie
CIA na sterydach). Pomysł ten wypada naprawdę znakomicie. Podejmowane przez nas
zadanie zyskały teraz szpiegowski sznyt. Misje są planowane, ich detale
dopracowywane, a kiedy poczynimy odpowiednie przygotowania i przejdziemy
briefing… wtedy zaczyna się piękno.
Jestem absolutnie zachwycony pomysłami REDów na misje. Główny wątek to
nie tylko strzelanie lub przekradanie się za plecami przeciwników. Zdecydowanie
więcej jest tutaj finezji i polotu. Moim absolutnym faworytem są misje z
kradzieżą tożsamości, pozwalające na wcielenie się w zupełnie innych ludzi i
zinfiltrowanie wrogiej placówki niczym Tom Cruise w „Mission: Impossible”.
Zresztą to właśnie te spokojniejsze momenty, kiedy odkładamy broń i po prostu
rozmawiamy z bohaterami, wypadają najlepiej. Owszem, strzelanie nadal jest
tutaj niezwykle przyjemne i bardzo soczyste (dodatkowo nowe drzewko
umiejętności Relica pozwala na nieco więcej szaleństwa), ale to właśnie
wszelakiego rodzaju sceny obrzydliwie bogatych przyjęć, trzymające w napięciu
przesłuchania, czy zwyczajne rozmowy przy piwie z towarzyszami sprawiają, że
Dogtown i jego mieszkańcy wręcz ożywają na ekranie.
Naszym zwierzchnikiem jest nie kto inny, a Solomon Reed, grany tutaj
przez szumnie zapowiadanego Idrisa Elbę. Wypada świetnie, ale niczego innego
się po nim spodziewałem. Co jednak najważniejsze, podobną klasę prezentują
pozostali, mniej znani aktorzy głosowi, świetnie oddający emocje i osobowości
odgrywanych przez nich bohaterów. Songbird, Alex i Reed rozkochują w sobie z
miejsca, przez co jeszcze boleśniejszy jest fakt, że nikomu nie możemy koniec
końców ufać. Mamy bowiem do czynienia z profesjonalnymi szpiegami, więc przez
całe Widmo wolności, jakkolwiek mili i pomocni by nie byli, towarzyszy nam
poczucie samotności, jakbyśmy zostali wrzuceni do środka gry, której zasad nie
do końca rozumiemy. Genialnie wypada również ciągnący się przez całość dylemat
moralny, którego nie zdradzę, bo byłby to grzech warty ścięcia. Zaufajcie mi
jednak, będziecie się wahać aż do samego końca.
Po samym Dogtown spodziewałem się natomiast nieco więcej. Jasne, jest
to całkiem interesujące miejsce, ale poza paroma konkretnymi miejscówkami nie
wyróżnia się nazbyt na plus względem lokacji z podstawki. Genialnie
zaprojektowany został bazar z rosnącym w jego centrum drzewem pamięci, świetnie
wypadają zamknięte lokacje klubowe, a w szczególności rządzone przez Hansena,
głównego złego, klub Black Sapphire, z którego podziwiać można panoramę całego
Night City. Poza tym jednak Dogtown to kompletna ruina, pełna zniszczonych
budynków i baraków, które nie oferują nic ciekawego w kontekście eksploracji.
Wyjątkiem jest tutaj jego centrum, w którym przyjrzeć można się zniszczonym
pomnikom i zapuszczonym drogom, dającym obraz tego, czym kiedyś mogło być to
miejsce. Perła pośród kamieni, choć klatki spadają tam jak złe.
Teoretycznie jest tu, co robić. Widmo wolności dorzuca do zabawy sporo
nowej zawartości, w tym przede wszystkim nowe zadania poboczne i kontrakty,
które często zaskakują pomysłowością równie mocno, co główny wątek. Świetnie
wypada chociażby wątek sprzedawcy braindansów, który w wyniku zwarcia w trakcie
seansu przyjął tożsamość swojej idolki. Poza tym jednak nowe aktywności
poboczne nie są jakoś specjalnie angażujące. Ot, kilka nowych kart do tarota,
wykorzystujące nową mechanikę strzelania z auta (wypada całkiem nieźle,
aczkolwiek dziwne jest, że główny wątek dodatku prawie w ogóle z niej nie
korzysta) zlecenia kradzieży samochodów, a także zrzuty przedmiotów, o które
walczyć będziemy musieli z lokalnymi gangami. Trochę to sztampowe, ale w ramach
oczekiwania na telefon od naszych towarzyszy zapewnia odrobinę rozrywki.
Widmo wolności zatem to w moim odczuciu niezwykle udana produkcja,
przywracająca wiarę w to, że CD Projekt RED jest w stanie podnieść się po
cyberpunkowej klęsce sprzed trzech lat. Problemy oryginału wciąż jednak ciążą
jej u nogi, nie pozwalając na osiągnięcie wybitności. Nie zrozumcie mnie źle.
To wciąż tytuł absolutnie obowiązkowy, ale wcale nie oznacza to, że mamy do
czynienia z czymś wybitnym. To tylko i aż tylko bardzo, bardzo dobre
rozszerzenie, świetnie wpisujące się główny wątek oryginału i oferujące
dodatkowe zakończenie całości. Zakochacie się w jego bohaterach, jego wątek
główny złamie Wam serce, a świat przedstawiony ponownie kompletnie Was w sobie rozkocha,
ale jednocześnie będziecie psioczyć na spadające klatki i upierdliwe błędy. Jako
dodatek Widmo wolności jest świetne, jako pełnoprawna gra mogłoby być wybitne.
Assassin’s Creed IV: Black Flag - Aveline
Dodatek
Producent: Ubisoft Montreal
Rok wydania: 2013
Grałem na: PC
Dodatek dostępny również na: PlayStation 4,
PlayStation 3, Nintendo Switch
Aveline de Grandpre jest jedną z najbardziej poszkodowanych ofiar
asasyńskiej nawałnicy. Teoretycznie interesująca bohaterka, będącą ciemnoskórą,
acz zamożną mieszkanką Nowego Orleanu, miała olbrzymi potencjał, który jednak
kompletnie zmarnowano w średnio udanym Assassin’s Creed: Liberation. Początkowo
ekskluzywny dla PlayStation Vita tytuł straszył technicznymi niedociągnięciami,
a nawet, kiedy przeniesiono go na duże konsole, przenośny rodowód stał się
zwyczajnie uciążliwy. Statek zwany wyzwoleniem poszedł na dno, ciągnąc za sobą
biedną asasynkę. O dziwo, rok później dostała ona szansę na odkupienie,
obejmując główną rolę w dodatku Aveline do Assassin’s Creed IV: Black Flag.
Akcja rozszerzenia toczy się jakiś czas po historii Connora z
Assassin’s Creed III, gdy ten stopniowo odbudowuje amerykańskie bractwo. Prosi
on Aveline, ta udała się na Rhode Island i odnalazła, a potem zrekrutowała
Patience Gibbs, w czym pomóc ma jej uznanie wśród niewolników. W tym miejscu w
zasadzie można by skończyć rozmowę o fabule dodatku, bo w jego trakcie tak naprawdę
niewiele się dzieje. Jasne, pojawia się zły Pan Templariusz, który jest równie
nijaki, co złowrogi, a na swojej drodze napotkamy również tajemniczy artefakt,
o którym nie wiadomo absolutnie nic, bo w sumie właśnie to robi. Nic. Historia
Aveline zatacza koło i poświęcona jej kampania ponownie okazuje się całkowicie
miałka, a co gorsza, tym razem zwyczajnie zbędna.
Jeżeli liczycie, że rozszerzenie jakkolwiek poszerzy Waszą wiedzę na
temat przepastnego uniwersum lub chociaż pozwoli spotkać jakąś historyczną
postać, to srogo się zawiedziecie. To czysta fikcja, niemająca najmniejszego
znaczenia dla całości. Nawet odwiedzane Rhode Island nie wypada nazbyt
interesująco. To w pełni korytarzowa lokacja, tylko momentami otwierająca się
nieco bardziej, by pozwolić graczowi na pobawienie się w niewidzialnego
zabójcę. Są to jednak głównie pola uprawne, w której wolności jest tyle, co za
komuny. Niby coś zrobić można, ale system dość szybko wybija nam z głowy co
bardziej odważne pomysły. W efekcie całość wypada tragicznie wręcz nudno – ani
nie poznamy interesującej historii, ani nie poeksplorujemy.
Niby nie bawiłem się z Aveline źle, w żadnym razie. Czas z nią spędzony
nie okazał się też jednak zbyt ekscytujący. Ot, zaliczyłem historię w niecałą
godzinę i choć były w niej zarówno pościgi, jak i bitwy, to jestem przekonany,
że za miesiąc będę musiał się bardzo mocno wysilić, by przypomnieć sobie, czy
aby na pewno w Aveline już grałem. Jeżeli właśnie ogrywacie Black Flag lub
zamierzacie się za niego zabrać w przyszłości, to możecie sprawdzić. Odświeżone
edycje zawierają go w pakiecie, więc będzie to bezbolesne przedłużenie zabawy.
Jeżeli jednak Black Flaga dawno już ograliście, to nie ma absolutnie żadnego
powodu, by po Aveline sięgać. Zaufajcie mi, tylko zepsujecie sobie przyjemne
wspomnienia.
Komentarze
Prześlij komentarz