Porównania (294)

Forza Horizon od Ubisoftu i Fallout w kosmosie – tak najłatwiej podsumować The Crew Motorfest i Starfield.

Posłuchajcie…

The Crew Motorfest

Gatunek: Wyścigi

Producent: Ubisoft Ivory Tower

Rok wydania: 2023

Grałem na: PlayStation 5

Gra dostępna również na: Xbox Series X/S, Xbox One, PlayStation 4, PC

Moja recenzja The Crew Motorfest dla Pograne.eu

Moja recenzja The Crew Motorfest w TrójKast #052 - Cyberpilot 2.0

Grę do recenzji dostarczył wydawca.

The Crew nie miało łatwego życia, a ambitne plany jego twórców nie spotkały się ze zbyt pozytywnym odbiorem ze strony graczy. W efekcie trudno jest tę serię w prosty sposób zdefiniować. W końcu oryginał był zmutowaną mutacją nieodżałowanego Drivera w wersji MMO, a The Crew 2 kompletnie nie wiedział, czym chce być, więc postanowiło być wszystkim. The Crew Motorfest zdaje się mieć nareszcie mieć konkretny i spójny pomysł na siebie, nawet jeśli niezbyt oryginalny, wszak jest to w zasadzie Forza Horizon na sterydach. Brzmi to niezbyt dumnie, ale nie da się zakłamać rzeczywistości. Obie te produkcje oparto o dokładnie ten sam motyw – olbrzymi, motoryzacyjny festiwal, w ramach którego rywalizować będą tysiące kierowców.

Z miejsca warto zaznaczyć, że ze względu na nową narrację znacząco zmniejszono obszar zabawy. O ile seria słynęła z tego, że rozbijać mogliśmy się po całym, choć zeskalowanym do około 5-7 tys. km2 terytorium Stanów Zjednoczonych, o tyle The Crew Motorfest postanowiło odwołać się do słodkich wspomnień fanów Test Drive Unlimited, zabierając graczy na zmniejszoną do 200 km2 wyspy O’ahu na Hawajach. Wydaje się to śmiesznie małą liczbą, ale kiedy uświadomimy sobie, że akcja Forzy Horizon 5 toczyła się na zaledwie lekko ponad 100 km2, zrozumiemy, że obszar ten spokojnie wystarczy, by nie znudzić się na śmierć widokiem tych samych lokacji. Pewnym problemem jest średnio zróżnicowany krajobraz Hawajów, ale wciąż The Crew Motorfest potrafi zaskoczyć przepięknymi panoramami i charakterystycznymi miejscówkami.

Cała mapa jest przy tym w całości otwarta do zwiedzania od samego początku, więc w zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie, by ruszyć na jej podbój jeszcze przed pierwszym wyścigiem, poszukując rozsianych po świecie znajdziek, podejmując się wyzwań lub po prostu ciesząc się jazdą po zaskakująco górzystych terenach O’ahu. Osobiście jednak postanowiłem odłożyć ten aspekt zabawy na później i rozpocząć swoją przygodę od playlist, czyli teoretycznie najważniejszego elementu dla pojedynczego gracza. Playlisty to nic innego, jak fikuśnie nazwane, tematyczne zestawy konkurencji, bliźniaczo wręcz podobnych Historii Horizon z dwóch ostatnich odsłon Forzy.

Co to oznacza w praktyce? Każda playlista to najczęściej osiem wyścigów, powiązanych ze sobą konkretnym motywem lub linią fabularną (aczkolwiek określenie to jest pewnym nadużyciem). W ich ramach poznajemy między innymi historie rozwoju najważniejszych samochodowych marek, jak chociażby Lamborghini, zagłębiamy się w sekrety tunerskich lub driftingowych tradycji wprost z Japonii, a zapomnieć nie można też o przybliżeniu motoryzacyjnych nurtów lub wycieczce po Hawajach. Zróżnicowanie tematyczne playlist jest bezapelacyjnie olbrzymim plusem. Nie tylko można dowiedzieć się czegoś nowego o motoryzacji, ale też poznać ją od zupełnie nowej strony, z której istnienia wcześniej nie zdawaliśmy sobie sprawy. Sam zakochałem się w elektrycznych samochodach, choć do tej pory termin „elektryk” kojarzył mi się głównie z Priusem lub dziwnie zdeformowanym BMW.

To powiedziawszy, wolałbym jednak, by twórcy pozostawili mi w ich trakcie więcej wolności. Do każdego wyścigu z playlisty przypisano bowiem konkretny samochód, co nieprzyjemnie kontrastuje z „wolnościowym” założeniem całego festiwalu. O ile w przypadku niektórych konkurencji ma to sens, bo narrator w trakcie jazdy opowiada o konkretnym modelu, o tyle już przez większość czasu czułem, że spokojnie mógłbym posłuchać o rozwoju muscle carów, jadąc Corvette’ą lub Viperem, a nie Mustangiem (zresztą to, że w trakcie tej playlisty jeździmy wyłącznie Mustangami z ostatnich lat to jakaś parodia).

Zabija to kompletnie radość z kolekcjonowania samochodów, bo po co mam wywalać grubą mamonę na nowe cztery kółka, skoro i tak potrzebny samochód dostaję z przydziału? Po co go ulepszać, malować i tuningować, skoro nacieszyć będę mógł się nim jedynie w trakcie gry swobodnej lub kiedy postanowię powtórzyć już przejechany wyścig? Abstrakcją jest dla mnie też to, że choć nie możemy użyć swojego własnego samochodu, niektóre playlisty wymagają kupna konkretnego wózka, a potem i tak dadzą Wam do poprowadzenia dokładnie ten sam, tylko wypożyczony.

Początkowo olbrzymim zgrzytem był dla mnie również model jazdy. Samochody w The Crew Motorfest są diabelnie sztywne i oporne w skręcaniu, a jednocześnie charakteryzują się dziwną bezwładnością. Na przemian psioczyłem i grzebałem w ustawieniach przez dobre pół godziny, by finalnie poddać się i zaakceptować swój los. Jazda była dla mnie mordęgą przez dobrych pięć godzin, po których coś nagle kliknęło i zacząłem z prowadzenia czerpać niemałą przyjemność. Wciąż nie uważam, że model jazdy w The Crew Motorfest jest dobry, ale nie jest on też tak zły, jak początkowy mi się wydawało. Jest po prostu niezły.

Wchodzenie bokiem w zakręty daje masę frajdy, ścinanie drzewek podczas off-roadu również, a poczucie prędkości momentami potrafi zerwać czapkę z głowy, nawet jeśli takowej nie mamy (w sensie czapki, nie głowy). Absolutnie żadnych zarzutów nie mam natomiast do samolotów, motocykli i łodzi – one w końcu też są tutaj dostępne – choć już wydarzenia lotnicze i „żeglarskie” są tak nudne, że opada wszystko, włącznie z rękoma. Zwłaszcza samoloty potraktowano po macoszemu. Każda konkurencja z nimi związana to kilkuminutowy lot rekreacyjny. Widoczki są ładne, ale aż boli, że lotnicze wyczyny kaskaderskie zostały tu upchnięte wyłącznie w ramach opcjonalnych wyzwań w trakcie gry swobodnej.

Jeżeli zagrywaliście się w The Crew 2 i do gustu przypadła Wam mechanika zmieniania pojazdów w locie, to poczujecie się odrobinę zawiedzeni. W trybie dla pojedynczego gracza motyw ten praktycznie nie występuje. Szkoda, bo była to jeden z najbardziej charakterystycznych elementów poprzedniczki. Na szczęście z motywu tego nie zrezygnowano całkowicie i wykorzystano go w trybie sieciowym. Ochrzczone mianem Grand Race wyścigi pozwalają bowiem na wybór trzech posiadanych pojazdów z losowo dobieranych klas, między którymi przeskakiwać będziemy w trakcie walki o pierwsze miejsce. Poza tym tryb sieciowy oferuje również battle royale w formie demolition derby, a także cykliczne wydarzenia i pojedyncze wyścigi. Fani gier usług powinni być zatem zadowoleni, a przy okazji będą mieli okazję do zaprezentowania swoich odpicowanych cacek innym graczom.

Zarobione kredyty wydajemy bowiem nie tylko na nowe samochody, ale także na ich ulepszenia. Nie robi to wprawdzie aż tak potężnego wrażenia, jak możliwość przerobienia Mercedesa AMG na terenówkę, ale daje sporą swobodę w personalizacji swojego wehikułu. Zmienić można niemalże każdy element samochodu, włączając w to zderzaki, maski, lusterka, a nawet wnętrze i wiele innych bajerów. System tuningu ponownie oparto na zbieraniu części z typowymi dla gier-usług cyferkami – im większa, tym lepsza. Na deser natomiast pozostawiono edytor naklejek, pozwalający zdziałać istne cuda, czego najlepszym przykładem są setki stworzonych przez graczy malowań.

Pod względem technicznym The Crew Motorfest nie można natomiast zarzucić niemalże niczego. Gra momentami jest wręcz oszałamiająco piękna, a w swoich najgorszych chwilach jest zaledwie przepiękna. W trybie wydajności śmiga przy tym w 60 FPS z drobnymi spadkami w konkretnych lokacjach. Tryb jakości natomiast jest w moim odczuciu kompletnie zbędny. 30 FPS sprawia, że gra wygląda wyjątkowo ślamazarnie, a pop-up obiektów na dalszym planie jest równie widoczny, co w trybie wydajności. Wyższa rozdzielczość i pomniejsze graficzne bajery nie są warte poświęcenia dla nich płynności. The Crew Motorfest jest również wolne od błędów. Po prawie dwudziestu godzinach nie uświadczyłem niczego, co zapadło mi w pamięć bądź wpłynęło jakkolwiek na przyjemność rozgrywki.

Nie pokochałem The Crew Motorfest od pierwszego spojrzenia, a i teraz trudno jest mówić o jakiejś wielkiej miłości. Grało mi się jednak bardzo dobrze i, nie licząc latania samolotem i pływania motorówek, nie żałuję ani chwili spędzonej na Hawajach. Wprawdzie życzyłbym sobie więcej wolności w trybie dla jednego gracza, ale nawet i bez niej podbijanie kolejnych playlist przy tak pięknych widokach i akompaniamencie stosunkowo niezłej ścieżki dźwiękowej okazało się czystą przyjemnością. Polskich graczy z pewnością ucieszy też rodzimy dubbing, aczkolwiek nawet i bez niego warto byłoby po The Crew Motorfest sięgnąć. Nie jest to jakość Forzy Horizon, ale nie zmienia to faktu, że jest to po prostu bardzo dobra gra.

Starfield

Gatunek: RPG

Producent: Bethesda Game Studios

Rok wydania: 2023

Grałem na: Xbox Series X

Gra dostępna również na: Xbox Series S, PC

Moje pierwsze wrażania ze Starfield w TrójKast #051 - Obiektywnie i recenzja Starfield w TrójKast #052 - Cyberpilot 2.0

Grę do recenzji dostarczył wydawca.

Co tu się podziało, to ja absolutnie nie wiem. Jakimś kompletnym absurdem jest dla mnie fakt, że premiera Starfielda okazała się najbardziej kontrowersyjnym wydarzeniem branżowym tego roku. Przecież ta jedna gra wywołała dwie osobne, zagorzałe dyskusje na temat metodyki recenzowania i rzetelności recenzentów, a także tego, czym recenzja w zasadzie być powinna. Powiedzieć, że Starfield spolaryzował graczy, to nie powiedzieć nic. Sami jednak zgotowaliśmy sobie ten los, dopowiadając sobie tak wiele, że tytuł ten w większości przypadków zwyczajnie nie mógł spełnić oczekiwań graczy. Nie jest to bowiem ani No Man’s Sky, ani Elite: Dangerous. Starfield to Fallout w kosmosie, dosłownie i z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Przyznam, że kompletnie nie rozumiem zdziwienia części graczy tym faktem. Nawet Todd Howard w trakcie zapowiedzi gry ochrzcił go mianem „Skyrima w kosmosie” i pomimo swojej reputacji wcale w tym miejscu nie skłamał. Gry Bethesda Game Studios są dość specyficzne. Studio to niemalże od dwudziestu lat (licząc od Obliviona) wydaje w zasadzie jedną i tę samą grę, zmieniając tylko setting i niepasujące do niego mechaniki. Niezależnie od tego, czy spojrzymy na Skyrima czy dowolnego, nowożytnego Fallouta, ujrzymy olbrzymią produkcję z płytkim wątkiem głównym i topornym modelem walki, ale za to z przepięknym, przepastnym światem i masą zachęcających do eksplorowania go zadań pobocznych. Jeżeli graliście w jedną z ich gier, to w zasadzie graliście już w nie wszystkie, bo Starfield absolutnie nic w tej formule nie zmienia. Krypty zamieniono na stacje kosmiczne, a smoki na statki.

Swoją przygodę także zaczynamy dość klasycznie, będąc absolutnie nikim ważnym dla świata. Ot, wcielamy się w jednego z wielu górników, którzy pracują w kopalni przy wydobywaniu minerałów. Swój wygląd, imię, a nawet pochodzenie możemy dowolnie ustawić w kreatorze postaci, ale – nie licząc dodatkowych opcji dialogowych - nie ma to tak naprawdę większego znaczenia. Dla świata jesteśmy wyłącznie bezimiennym robolem, który zaczyna mieć jakąś wartość dopiero wtedy, gdy podczas misji wydobywczej natykamy się na artefakt, którego dotknięcie wywołuje w nas dziwną, acz podniosłą wizję. Od tego momentu nasze życie się zmienia, zostajemy zwerbowani przez grupę odkrywców zwaną Konstelacją i wyruszamy na kilkudziesięciogodzinną przygodę, której celem jest skompletowanie wszystkich artefaktów i zrozumienie nie tylko ich działania, ale wręcz całego Wszechświata.

Brzmi to dumnie, ale klasycznie dla gier Bethesdy wątek główny jest najmniej interesującą częścią zabawy. Zdecydowana większość zadań polega na pozyskiwaniu artefaktów, więc choć każdy z nich pozyskujemy w inny sposób, często musząc dogadywać się z szemranymi typami lub dopuszczając się do balansujących na granicy legalności przekrętów, dość szybko robi się mocno schematycznie. Żadnym wynagrodzeniem naszych trudów nie jest też w moim odczuciu finał, który jawi mi się jako dość pretensjonalny, nawet jeśli jego koncepcja na papierze wygląda naprawdę ciekawie. Największą zaletą głównego wątku są natomiast jego bohaterowie. Obsada jest spora i różnorodna, a przy tym na tyle sympatyczna, że trudno jest ich nie polubić. Jeżeli jednak skupicie się wyłącznie na wątku głównym, to obawiam się, że nie zdążycie się z nimi zbyt mocno zżyć. Fabuła gna do przodu tak szybko, że nie ma czasu na zapoznanie się z nimi, więc tym bardziej warto poświęcić trochę czasu na eksplorację i zwiedzanie świata.

Całe szczęście, że Starfield, podobnie jak Fallout i cała seria The Elder Scrolls, zaczyna błyszczeć dopiero wtedy, gdy porzucimy wątek główny i zapuścimy się gąszcz licznych zadań pobocznych. Tych jest na tyle dużo, że już po kilku godzinach gry Wasz dziennik zapełni się po brzegi. To właśnie tu zaczyna się prawdziwa przygoda, bo wątków pobocznych nie tylko jest mnóstwo, ale są one też naprawdę świetnie poprowadzone. Klasycznie, najciekawiej wypadają misje frakcyjne, w których dołączymy chociażby do gwardii Zjednoczonych Kolonii, przenikniemy pod przykrywką do gangu Karmazynowej Floty, czy rozpoczniemy przygodę ze szpiegostwem przemysłowym dla jednej z topowych korporacji. Nie zabrakło też intrygujących zadań niezależnych, jak choćby to związane z dziwnym statkiem orbitującym nad kolonią Paradiso lub wątkiem związków zawodowych w szczycącym się swoim wolnym rynkiem, mocno cyberpunkowym mieście Neon.

Na plus należy zaliczyć również projekt i różnorodność samych lokacji. Wspomniany Neon to perła Starfielda, do której wielokrotnie wracałem z niemałą przyjemnością, ale na wspomnienie zasługuje chociażby stolica Zjednoczonych Kolonii, czyli Nowa Atlantyda, a także przypominające westernowe miasteczko Akila. Gdziekolwiek się zatem nie udacie, z pewnością ujrzycie coś ciekawego. Jest to jednak miecz o dwóch ostrzach. Z perspektywy akcji w kosmosie tak duża różnorodność ma jak najbardziej sens, ale w efekcie przypomina to raczej zbiór lunaparkowych atrakcji, aniżeli spójny świat, co nieco kłóci się z szumnie zapowiadaną stylistyką NASA-punk. Nie jest to wada per se, ale świat Starfielda zapadnie mi w pamięci zdecydowanie słabiej niż Skyrim, pustkowia Waszyngtonu czy nawet bostońska Wspólnota.

Nie pomaga też fakt, że mapa Starfielda jest absolutnie olbrzymi i pełen planet, na których można swobodnie lądować. Każda planeta oferuje odmienny klimat i unikalną florę i faunę, ale odnalezienie się w gąszczu galaktyk na mapie zakrawa o niemożliwość. Jest to o tyle problematyczne, że nie możemy tu po prostu wsiąść w statek i lecieć, aż gdzieś dolecimy. Cała podróż międzyplanetarna odbywa się na zasadzie szybkiej podróży, a swobodnie latać możemy wyłącznie na orbicie odwiedzanej właśnie planety. To tu też toczymy od czasu do czasu kosmiczne batalie, ale jest to raczej przykra konieczność, aniżeli coś, na czym chciałoby się spędzać swój wolny czas. Ot, bardzo podstawowe latanie stateczkiem dorzucone trochę na siłę. Fani kosmicznych latadełek powinni swoje oczy skierować raczej ku Everspace 2.

Starfield pod względem rozgrywki to bowiem Fallout z elementami Skyrima. Łazimy zatem po planetach, gadamy z ludźmi (co ciekawe, wykonano krok wstecz względem Fallouta 4, więc wejście w dialog ponownie blokuje kamerę na rozmówcy) i naparzamy się z przeciwnikami przy pomocy broni palnej. Nie mamy tu wybitnie miodnego systemu walki, ale jest on kompletnie wystarczający, by czerpać radość ze strzelanin. Zwłaszcza, kiedy w końcu wejdziemy w posiadanie „magicznych” mocy, pozwalających chociażby na chwilowe odwrócenie grawitacji wokół przeciwników lub powalenie ich na ziemię przy pomocy tutejszej wersji skyrimowskiego „Fus Ro Dah”. Klasycznie dla gier Bethesdy mamy tutaj olbrzymią dowolność w sposobie rozwoju postaci, więc równie dobrze konflikty możemy omijać dzięki opcji skradania się lub zapobiec im zwyczajną dyplomacją. Drzewek rozwoju jest tu przy tym tyle, że wymaksowanie postaci potrwa spokojnie kilkaset godzin.

Paradoksalnie, choć jest to gra Bethesdy, będzie to czas spędzony w zasadzie bezboleśnie. W momencie premiery wiele mówiło się na temat stanu technicznego gry, ale w wersji na Xboxa Series X nie natknąłem się w zasadzie na nic wartego uwagi. Ot, czasem zwłoki wbiły się głową w sufit i dyndały wesoło, a jedna z bohaterek przeniknęła przez oparcie fotela, ale są to błędy kompletnie nieinwazyjne. Bardziej problematyczne jest ograniczenie płynności gry do 30 FPS, ale i do tego można się przyzwyczaić. Zwłaszcza że klatkaż jest tu stabilny, sporadycznie tylko gubiąc klatki. Jasne, w kontekście oprawy graficznej – gra potrafi być przepiękna, ale z nóg raczej Was nie zwali – jest to zawód, ale nic, co uniemożliwiałoby komfortową zabawę.

Starfield zdecydowanie nie jest najlepszą grą tego roku, ale w żadnym stopniu nie jest też paździerzem, jak twierdzić mogą internetowi krzykacze. To produkcja z fascynującym światem i świetną atmosferą, budowaną w dużej mierze przez kapitalną ścieżkę dźwiękową, dająca przy okazji poczucie odbywania fantastycznej przygody. Wątek główny mógłby być lepiej napisany, a świat nieco spójniejszy, ale wciąż raz za razem z przyjemnością wracałem do zabawy. To jedna z tych gier, w których poniekąd sami tworzycie swoją przygodę i tylko od Was zależy, czy popędzicie za artefaktami, zwiążecie się z którąś z frakcji, czy może jednak stworzycie kosmiczne imperium, budując na powierzchniach planet placówki wydobywcze i skupując lub budując własne statki. Jeżeli gier Bethesdy nie lubicie, nie polubicie i tej. Jeżeli jednak Fallout i Skyrim do dziś sprawiają, że serca zaczyna Wam bić szybciej, Starfield to gra dla Was.

Komentarze

Popularne posty