Piękne przygody (296)
Bardzo udany był to tydzień. Resorakami w Hot Wheels Unleashed 2: Turbocharged
jeździłem, między światami w The Longest Journey przechodziłem i Gears of War
3: RAAM’s Shadow z Szarańczą po raz kolejny walczyłem.
Posłuchajcie…
Hot Wheels Unleashed 2: Turbocharged
Gatunek: Wyścigi
Producent: Milestone
Rok wydania: 2023
Grałem na: Xbox Series X
Gra dostępna również na: Xbox Series S,
Xbox One, PlayStation 5, PlayStation 4, Nintendo Switch, PC
Moja recenzja Hot Wheels Unleashed 2: Turbocharged na Pograne.eu
Grę do recenzji dostarczył wydawca.
Marzenie. Tym dla każdego dzieciaka były resoraki Hot Wheels. Odjechane
projekty samochodzików, szalone trasy, zazdrość kolegów na widok twojego
najnowszego zestawu – wszystko to sprawiało, że Hot Wheels stanowiło dla mnie
jedną z najbardziej pożądanych zabawek. Jakże nęcącą wizją była możliwość
zmniejszenia się i zasiadnięcia za sterami jednego z nich, by ruszyć z
olbrzymią prędkość po torze, omijając przy tym wszystkie przeszkody. Jest to z
przyczyn oczywistych niemożliwe, ale przez lata branża growa starała się dać
graczom choć namiastkę tych emocji i z sukcesami robi to po dziś. Hot Wheels
Unleashed 2: Turbocharged jest obecnie najdoskonalszym tego przejawem, choć
weterani poprzedniczki mogą odczuć niemałe deja vu.
Mediolańskie Milestone na wyścigach zjadło zęby i co roku wypuszcza
przynajmniej kilka dobrej jakości produkcji. Wprawdzie specjalizują się głównie
w motocyklowych symulacjach (warto wspomnieć chociażby o nad wyraz udanym
MotoGP 22, które recenzowałem w zeszłym roku), ale udowodnili już nie raz, że
arcade’owa rozgrywka nie jest im straszna. Hot Wheels Unleashed 2: Turbocharged
to świetny przykład, bo w wyścigach kultowych resoraków Mattela nie może być
mowy o żadnym realizmie. Rozgrywka w najnowszej produkcji Milestone to frajda w
najczystszej postaci. Nie musimy przejmować się absolutnie niczym poza
trzymaniem przycisku gazu i sporadycznym uderzeniem po hamulcach, by wprowadzić
samochód w kontrolowany poślizg. Obijanie się o bandy, spychanie przeciwników z
toru i przeskakiwanie nad przeszkodami to część dynamicznej i uzależniającej
zabawy.
Należy jednak wspomnieć, że fani pierwszego Hot Wheels Unleashed raczej
nie znajdą tu praktycznie niczego nowego. Milestone poszedł po linii
najmniejszego oporu i choć pozmieniał parę rzeczy, to Hot Wheels Unleashed 2:
Turbocharged przypomina raczej rozszerzoną edycją oryginału. Tryb dla
pojedynczego otoczono tym razem dość krótką i raczej bzdurną historyjką o
ratowaniu świata przed zabawkowymi potworami, ale sama rozgrywka w zasadzie się
nie zmieniło – wciąż głównie kręcimy kółka na zamkniętych (aczkolwiek zazwyczaj
bardzo kreatywnych) torach, ale twórcy pokusili się o dorzucenie kilku
dodatkowych konkurencji, jak chociażby zawody driftingowe czy próby czasowe, a
także nowe lokacje, w tym między innymi pole minigolfowe w klimacie Dzikiego
Zachodu i salon automatowy.
Wizualnie trudno jest się zatem nudzić. Jest wystarczająco różnorodnie,
by trasy nie opatrzyły się Wam przynajmniej przez kilkanaście godzin zabawy.
Zwłaszcza że przy nieustannym pędzie i tak przez większość czasu będziecie
skupieni na utrzymaniu się na prowadzeniu, w czym przeszkadzać będą Wam liczne
przeszkody w postaci wentylatorów, olbrzymich przepaści czy strzelających
siecią pająków. Zabraknąć nie mogło oczywiście wszelakiego rodzaju dopalaczy,
magnetycznych fragmentów toru czy nawet zmieniających grawitację urządzeń.
Jeżeli jednak stworzone przez twórców trasy Wam nie wystarczą, to zawsze
skorzystać możecie z edytora tras, by stworzyć swoje własne mapy lub sprawdzić,
co też wymyśliła społeczność.
Zresztą podobnie ma się sprawa malowań samochodów, a jeżeli już o nich
mowa, to należy wspomnieć, że w ramach około 130 kapitalnie odwzorowanych (wliczając
w to nawet niedoskonałości użytych do ich produkcji materiałów) resoraków
wprowadzono także dwie zupełnie nowe kategorie – motocykle i pojazdy terenowe.
Różnice w ich wprowadzeniu wprawdzie nie przypominają przepaści, ale każdą z
kategorii jeździ się odczuwalnie inaczej. Ot, chociażby wspomniane terenówki
jako jedyne nie tracą przyczepności poza plastikowym torem Hot Wheels.
Pojazdy mogą też teraz skakać i uderzać przeciwników z bokiem, co
przydaje się dość często, ale w żądnym wypadku nie rewolucjonizuje rozgrywki.
Samochodziki dodatkowo możemy ulepszać, zmieniając ich właściwości, ale jest to
nowość na tyle mało istotna, że nie powinniście mieć najmniejszego problemu z
wygrywaniem wyścigów, nawet jeżeli tę mechanikę olejecie. Olbrzymią zmianą na
plus jest natomiast fakt, że w Hot Wheels Unleashed 2: Turbocharged kupimy w
sklepie te resoraki, które chcemy. Pewien element losowości, bo pula dostępnych
maszyn zmienia się co jakiś czas.
Technicznie Hot Wheels Unleashed 2: Turbocharged prezentuje się naprawdę
świetnie. Wspominałem już o wizualnie zróżnicowanych torach i kapitalnie
odwzorowanych modelach resoraków, ale tytuł ten wygląda ślicznie przede
wszystkim jako całość. Nie jest to najpiękniejsza produkcja, jaką widziałem, lecz
wciąż kolorowe szaleństwo na ekranie niejednokrotnie zachwycało. Gra działa
przy tym nienagannie, ani na chwilę nie gubiąc płynnych 60 FPS-ów i pozbawiona
jest w zasadzie żadnych błędów. Jedyny mankament może stanowić co najwyżej
muzyka. Wybrane utwory nie zawsze trzymają ten sam poziom, niekiedy brzmiąc po
prostu kuriozalnie, a w dodatku wydaje się być ich śmiesznie mało, przez co w
kółko słyszymy te same kawałki. Jest to jednak drobnostka, która nie wpływa w
znaczący sposób na radość czerpaną z jazdy.
Hot Wheels Unleashed 2: Turbocharged zdecydowanie nie jest grą wybitną.
Złośliwcy mogliby nawet pokusić się stwierdzenie, że jest to odgrzewany kotlet
i raczej rozszerzona edycja oryginału, a nie pełnoprawny sequel. Nie zmienia to
jednak faktu, że grało mi się nadzwyczaj dobrze i tych kilka dobrych godzin,
które spędziłem za sterami resoraków, zleciało mi, nim zdążyłem się obejrzeć.
To bezpieczna kontynuacja, która rozwija mechaniki oryginału i poprawia jego
błędy, przy okazji rozbudowując aspekt sieciowy (lokalny i sieciowy) o nowe
tryby, ranking online i rozgrywkę międzyplatformową. Jeżeli miałby to być Wasz
pierwszy kontakt z serią, to sięgajcie po Hot Wheels Unleashed 2: Turbocharged
bez zastanowienia. Jeśli jednak w oryginał już graliście, poczekajcie na
obniżki, choć już cena premierowa jest wyjątkowo przystępna.
The Longest Journey
Gatunek:
Przygodówka
Producent: Funcom
Rok wydania: 1999
Grałem na: PC
Gra dostępna również na: iOS
Moja recenzja The Longest Journey w TrójKast #050 - Też mi Jubileusz
Grę do recenzji dostarczył GOG.com.
Jestem przekonany, że każdemu z Was (lub przynajmniej większości)
przewinął się przed oczami tytuł The Longest Journey. Najdłuższa Podróż, bo
taką nazwę nosi ta produkcja na polskim rynku, to jedna z tych produkcji, które
fani przygodówek wymieniają jednym tchem obok Syberii, Gabriela Knighta i
Broken Sword. Żaden szanujący się znawca point-and-clicków musi znać kultowy
już tytuł norweskiegoFuncomu, a jeżeli go nie zna, zdecydowanie powinien
nadrobić zaległości. Osobiście za tym konkretnym gatunkiem wprawdzie nie
szaleję jakoś specjalnie, ale od czasu do czasu oddaję się z jego
przedstawicielami w niezobowiązujące romanse. Nadszedł więc również czas, by
nadrobić także The Longest Journey i przekonać się, czym tytuł ten zasłużył
sobie na status kultowego.
Z miejsca muszę przyznać, że Najdłuższa Podróż przeszła moje nawet
najśmielsze oczekiwania. Nie mam tu jednak na myśli jakości samej gry, ale jej
tematykę i docelową grupę odbiorczą. Przygodówki zawsze kojarzyły mi się z produkcjami
raczej familijnymi, które, nawet jeśli biorą na tapet mroczniejsze tematy, to
nadal są w pewnym stopniu ugrzecznione. Tymczasem The Longest Journey to tytuł
kierowany zdecydowanie do starszego odbiorcy, niestroniący od ostrego języka,
przemocy, czy niedwuznacznych aluzji. Nie zrozumcie mnie źle, w żadnym razie
nie jest to produkcja obsceniczna, ale co rusz dębiałem, kiedy z głośników
monitora padały wulgaryzmy, a bohaterowie dyskutowali o molestowaniu
seksualnym.
Uważam to za olbrzymi plus The Longest Journey. Scenariusz gry jest po
prostu dorosły, ale też nie epatuje tą „dorosłością” na każdym kroku. Ten
tematyczny ciężar pasuje wręcz idealnie do świata przedstawionego, będącego
szaloną mieszanką futurystycznej dystopii i fantastyki. April Ryan, główna
bohaterka, dość na co dzień musi znosić panujące w Newport nierówności.
Dziewczyna utknęła w niższych warstwach miasta, próbując pogodzić studia z
dorywczą pracą w barze, podczas gdy elity bawią się na górze pośród drapaczy
chmur i latających samochodów. Życie April jest zatem biedne, ale stabilne.
Wszystko zmienia się, kiedy pewnej nocy trafia we śnie do magicznej krainy, w
której biała smoczyca wyjawia jej, że jest kimś więcej, niż zwykłą nastolatką.
Nie upływa zbyt dużo czasu, nim okazuje się, że nie był to tylko sen, a
przenoszenie się pomiędzy jednym światem a drugim staje się dla April
codziennością.
Stark i Arcadia to dwa połączone ze sobą światy. Nie będę tu zdradzał
zbyt wiele, bo odkrywanie zależności i różnic pomiędzy nimi stanowi sporą część
zabawy. Ten pierwszy to futurystycznym dom April, ten drugi natomiast to kraina
wyrwana wprost z kart powieści fantasy, pełna magii, dziwacznych stworów, a
przy tym technologicznie względem Stark zacofana. Obu światom grozi jednak
olbrzymie niebezpieczeństwo. Balans został zachwiany, a jego brak doprowadzi do
końca świata. Niespodzianką nie powinien być raczej fakt, że to właśnie April
ma doprowadzić do przywrócenia równowagi i ocalić miliony istnień od zagłady.
Tak przynajmniej zostało przepowiedziane.
Przyznam jednak szczerze, że sam główny wątek nie jest perfekcyjny i
momentami wydaje się niepotrzebnie rozwleczony, byle tylko przedłużyć czas
rozgrywki. Na całe szczęście świat przedstawiony jest na tyle interesujący, że
chce się go poznawać nawet pomimo tych wszystkich dłużyzn. Olbrzymia w tym
zasługa kapitalnie wykreowanych bohaterów. The Longest Journey poszczycić może
się plejadą godnych zapamiętania postaci, z których wymienić warto chociażby
wygadanego ptaka imieniem Crow, ekipę żyjących korzeni czy w końcu Abnaxusa,
czyli żyjący ponad czasem byt, widzący jednocześnie przeszłość, przyszłość i
teraźniejszość. To tylko ułamek z kapitalnej obsady, ale na wymienienie
wszystkich interesujących nazwisk musiałbym poświęcić przynajmniej kilka
kolejnych akapitów i zepsuć Wam tym samym frajdę z ich poznawania.
Sięganie pod przygodówki sprzed ponad dwudziestu lat jest dość
ryzykowne, bo nigdy nie możemy być pewni, jakie zagadki się nam trafią. Na
szczęście The Longest Journey pod względem logiczności łamigłówek wypada
naprawdę nieźle. Jasne, niektóre z nich będą nieco bardziej abstrakcyjne, a i
rozwiązywania zagadek metodą prób i błędów też nie zabraknie, ale w większości
przypadków stawiane przed graczem wyzwanie jest w miarę sensowne. Podpowiedzi zazwyczaj
znajdziemy w dialogach lub komentarzach April, więc warto odłożyć w ich trakcie
telefon. Gigantycznym plusem jest również fakt, że twórcy nie okazali się
sadystami, dzięki czemu April nie może zginąć. Próbować można zatem do skutku
lub do momentu, aż sfrustrujemy się na tyle, by sięgnąć po poradnik. Drugie
rozwiązanie wprawdzie pozbawi nas satysfakcji z rozwiązania zagadki samemu, ale
wciąż frajda czerpana z eksplorowania świata gry powinna stanowić wystarczające
wynagrodzenie.
Tym, co od the Longest Journey najpewniej odstraszy sporą liczbę
potencjalnych graczy, jest warstwa techniczna. Przede wszystkim oprawa
graficzna zestarzała się absolutnie fatalnie. Krajobrazy i tła wprawdzie wciąż
cieszą oko, ale już modele bohaterów i przedmiotów straszą kanciastością i
brakiem szczegółów. Gra niezbyt lubi się też z nowymi systemami, co odczuwalne
jest nawet w wersji z GOG-a. The Longest Journey odpaliło się na Windows 10 bez
większych problemów, ale w trakcie rozgrywki notorycznie spotykałem się z
podziurawionymi modelami bohaterów (komicznie wyglądał zwłaszcza Crow z
podziurawionymi niczym sito skrzydłami), lewy przycisk myszy bez przerwy
odmawiał posłuszeństwa, a od czasu do czasu tytuł ten potrafi wysypać się nagle
do pulpitu. Zapisujcie zatem często, by potem nie złorzeczyć pod nosem.
Bezproblemowo wypada natomiast warstwa audio. Gra aktorska, choć daleka od
ideału, jest niezła, a melancholijna muzyka idealnie buduje posępny klimat
chylącego się ku upadkowi świata. Jasne, jakość nagrań nie powala, ale należy
brać pod uwagę rok wydania.
Żaden z wymienionych powyżej problemów nie wpłynął jednak w żaden
sposób na moją fascynację The Longest Journey i jego światem. Śmiem twierdzić,
że to tytuł ponadczasowy, który warto sprawdzić nawet dziś. Przygoda momentami
będzie nieco upierdliwa, głównie ze względu na wiek produkcji, ale sporą część
problemów można załatwić fanowskimi modyfikacjami, które klasycznie w moim
przypadku odmawiają posłuszeństwa. Jednak nawet bez nich przy The Longest
Journey spędził dobrych kilka godzin i nie żałuję absolutnie żadnej z nich. To
produkcja z fascynującym światem, arcyciekawymi bohaterami i kapitalnym
klimatem. Nie wierzcie mi jednak na słowo, przekonajcie się o tym sami.
Gears of War 3: RAAM’s Shadow
Dodatek
Producent: Epic Games
Rok wydania: 2011
Grałem na: Xbox Series X
Dodatek dostępny również na: Xbox Series
S, Xbox One, Xbox 360
Nigdy nie byłem fanem Gears of War 3. Zaraz po Gears 5 jest to dla mnie
najsłabsza odsłona serii, aczkolwiek bardzo możliwe, że moja niechęć do „trójki”
wynikała ze zmęczenia materiału. Zapowiedziane niedawno zamknięcie cyfrowego
sklepu dla Xboxa 360 było jednak perfekcyjną okazją, by zawczasu nabyć dodatek
RAAM’s Shadow i przekonać, czy tytuł ten faktycznie był tak nieciekawy, jakim
go zapamiętałem. Oczywiście, test ten nie jest do końca miarodajny, bo mimo
wszystko rozszerzenie nie jest tym samym, co podstawowa kampania, ale rozgrywka
mimo wszystko pozostaje z grubsza taka sama (o tym nieco później), więc
obdarłem na szybko rękawy, eksponując tym samym moją nieistniejącą muskulaturę,
pochwyciłem lancera i ruszyłem do boju.
Tym razem jednak nie obrałem kontroli nad Marcusem Fenixem, a nad
Michaelem Barrickiem. Różnica to jednak żadna, bo, nie oszukujmy się, większość
bohaterów Gears of War to w zasadzie ta sama osoba – umięśniony mruk, który
żuje ołów i pluje pociskami. Jasne, zdarzają się pewne wariacje, ale nie
zmienia to faktu, że bohaterowie Gears of War nie powalają złożonością. Dodatek
nic w tej kwestii nie zmienia, aczkolwiek fani z pewnością ucieszą się na widok
znajomej twarzy Taia Caliso i Kima, który wraz z Barrickiem oraz debiutującą w DLC
Valerą tworzą oddział Zeta-Six. Całość toczy się niedługo po Dniu Wyjścia,
przez co wątek fabularny poświęcony jest próbom ewakuacji ostatków cywili z miasta
Ilima. Opowiadana w rozszerzeniu historia stanowi ewidentną wymówkę, by wrócić
na Serę i po raz kolejny zarzynać kolejne oddziały Szarańczy.
Rozgrywka nie uległa większym zmianom. W zasadzie jedyną różnicą
względem oryginału jest nowy sposób odpalania Młota Świtu. Tym razem, po
chwyceniu za broń, akcję obserwujemy z punktu widzenia satelity. Wypada to
raczej średnio, bo odbiera nam to możliwość oglądania spektaklu zniszczenia,
sianego przez zabójczy promień energii. Reszta to w zasadzie stare dobre Gearsy
z bieganiem od osłony do osłony na czele, wspomagana przez kilka widowiskowych
walk z bossami. No, przynajmniej jeżeli chodzi o rozgrywkę Gearami, bo RAAM’s
Shadow pozwala również w paru momentach stanąć po przeciwnej stronie i wcielić
się w tytułowego generała. RAAMem
sterujemy dosłownie dwa razy, ale każdorazowo sekwencje te przyjemnie
odświeżają formułę rozgrywki. Generał to nieokiełznana siła, potrafiąca nasyłać
na ludzkich przeciwników chmury krwiożerczych Krylli, a z bliska szlachtować
ich potężnymi ostrzami. W pewien sposób wynagrodziło mi to litanie przekleństw,
które wygłosiłem podczas finału "jedynki".
Powrót do Gears of War 3 nie obył się przy tym bez niespodzianek.
Okazało się bowiem, że ta już dwunastoletnia produkcja, wydana przecież jeszcze
na Xboxa 360 wciąż wygląda znakomicie. Jasne, charakterystyczna dla Unreal
Engine 3 kanciastość jest tu wszechobecna i w wielu momentach gra pokazuje swój
wiek, ale niektóre przerywniki filmowe i scenerie potrafią robić wrażenie nawet
dzisiaj. Dodatkowo gra dostała dedykowaną Xboxowi One X aktualizację, dzięki
czemu całość śmiga teraz w wyższej rozdzielczości i klatkażu. Gra się zatem o
wiele przyjemniej.
Skłamałbym jednak, że w pewnym momencie nie zacząłem się odrobinę
nudzić. Gry z serii Gears of War to na dobrą sprawę tytuły jednej sztuczki.
Strzelanie i cięcie przeciwników zamontowaną pod lufą piłą jest niesamowicie
przyjemne, ale na dłuższą metę robi się diabelnie wtórne, w czym nie pomaga
system osłon, który, choć w momencie premiery oryginału był rewolucyjny, to
przez lata opatrzył się już na tyle, że bierze się go za pewnik. Toteż nie
dziwię się samemu sobie, że grając w Gears of War 3, czułem znużenie, bo tytuł
ten nie oferuje w obecnym momencie niczego interesującego. Kontrowersyjna
opinia, wiem, ale tak po prostu czuję. Jego najlepszym elementem jest natomiast
właśnie RAAM’s Shadow, który nie tylko rozbija monotonię strzelania fragmentami
z generałem RAAMem, ale też zamyka się w jakichś dwóch godzinach, przez co nie
zaczyna męczyć.
Komentarze
Prześlij komentarz