Wojna na horyzoncie (197)
Grając
w Call of Duty: Vanguard ani na moment nie mogłem pozbyć się myśli, że wolałbym
właśnie śmigać po meksykańskiej plaży w Forza Horizon 5, która nie bez powodu odebrała
mu całą uwagę growego światka
Posłuchajcie…
Call of Duty: Vanguard
Gatunek: FPS
Developer: Sledgehammer
Games
Rok wydania:
2021r.
Grałem
na: Xbox Series X
Gra
dostępna także na: Xbox Series S, Xbox One, PlayStation 5, PlayStation 4, PC
Moja recenzja Call of Duty: Vanguard dla Gamerweb.pl
Minął
już ponad tydzień od premiery najnowszego Call of Duty, a w sieci jest o nim
tak cicho, że gdybym go nie recenzował, kompletnie bym o nim zapomniał.
Naprawdę nie pamiętam, by którakolwiek z dotychczasowych odsłon serii była
graczom tak bardzo obojętna, wliczając w to nawet te nieco mniej udane edycje,
pokroju Ghosts lub Black Ops 4. Chciałbym móc powiedzieć, że jest to wynik
niezwykle tłocznego okresu premiery, bo przecież kilka dni wcześniej
debiutowała opisywana poniżej Forza Horizon 5 oraz fatalne Grand Theft Auto:
The Trilogy – Definitive Edition, a na horyzoncie majaczy już bezpośrednia
konkurencja w postaci Battlefielda 2042 i Halo Infinite, ale wydaje mi się, że
powód jest dużo prostszy – Call of Duty: Vanguard jest po prostu okropnie
nijaką produkcją.
Niby
nie bawiłem się źle, bo najnowszy CoD to klasycznie już świetny tryb
wieloosobowy, a kampania zachwyca poziomem oprawy audiowizualnej i nieco
powolniejszą rozgrywką. Problem w tym, że przez większość czasu spędzonego przy
konsoli nie mogłem pozbyć się czającej się gdzieś z tyłu mojej głowy myśli, że
lepiej bawiłbym się grając w tym momencie w jakąkolwiek wcześniejszą
drugowojenną odsłonę serii. Vanguard sprawia bowiem wrażenie składanki „The
Best of…”, w której zawarto wszystkie najbardziej ikoniczne momenty w historii
Call of Duty. Mamy tu bowiem paniczne lądowanie spadochroniarzy w Normandii, w
trakcie którego natykamy się na wiszące na drzewie zwłoki jednego z naszych
kompanów, co w moment przeniosło mnie do początku oryginalnego Call of Duty.
Mamy szarżujących na nas z bagnetami Japończyków i przekradanie się mokradłami
niczym w World at War. Powraca nawet misja lotnicza, przypominająca tę z WWII,
a zapomnieć nie można również o pojedynkach snajperskich w Stalingradzie oraz
czołgowym rajdom gdzieś w Afryce. Zabrakło tylko jednego – polotu.
Najbardziej
irytuje mnie fakt, że przed premierą Call of Duty: Vanguard jawiło mi się jako
coś niezwykle intrygującego, bo twórcy obiecywali trzymającą w napięciu
opowieść o początkach sił specjalnych, skupiającą się wokół tytułowego oddziału
Vanguard, mającego na celu zniszczenie tajemniczego Projektu Feniks. Połączenie
klasycznych, drugowojennych CoD-ów z czerpiącym pełnymi garściami z teorii
spiskowych Black Ops? To mogło być coś naprawdę niesamowitego i
początkowo byłem jak najbardziej kupiony dzięki zajeżdżającym „Bękartami wojny”
Tarantino dialogami pomiędzy bohaterami. Ku mojemu jakże wielkiemu
rozczarowaniu okazało się niestety, że cała para poszła w gwizdek, bo
fabularnie Vanguard kompletnie nie trzyma się kupy, stanowiąc raczej zlepek
luźno powiązanych ze sobą retrospekcji, z którego koniec końców nie wynika
absolutnie nic. Brak tutaj satysfakcjonującego finału, a rozwiązania
poszczególnych wątków są na tyle mało interesujące, iż wątpię, by cokolwiek z
tego tytułu zagościło w mojej pamięci na dłużej.
Jest
to o tyle dziwne, że odpowiadające za Vanguard Sledgehammer Games kilka lat
wcześniej dało nam Call of Duty: WWII, które, fakt, nie było najcieplej
przyjętą odsłoną serii, ale mnie osobiście zdecydowanie mocniej przejęła
bardziej kameralna historia pojedynczego oddziału walczącego w Normandii niż
rozstrzelona po wszystkich frontach, ale pozbawiona kierunku fabułka z
najnowszego Call of Duty. I jasne, kupując Vanguard nie będziecie bawić się
źle, bo strzela się wciąż dobrze, zarówno w pojedynkę, jak i z innymi graczami,
ale zdecydowanie nie będzie to doświadczenie jakkolwiek zapadające w pamięci. Osobiście,
po jego ukończeniu, zamówiłem na Allegro kopię Call of Duty: World at War, by
jeszcze raz móc doświadczyć tego fantastycznego tytułu.
Forza Horizon 5
Gatunek: Wyścigi
Developer: Playground
Games
Rok
wydania: 2021r.
Grałem
na: Xbox Series X
Gra
dostępna także na: Xbox Series S, Xbox One, PC
Moja recenzja Forza Horizon 5 dla Gamerweb.pl
O
Forza Horizon 5 opowiadam w odcinku "Cytat na okładkę" TrójKastu
W
większości recenzji Forza Horizon 5 pojawiają się słowa, że jest to w zasadzie
odgrzewany kotlet. Niesamowicie smacznie i kapitalnie prezentujący się na
talerzu, ale jednak po raz kolejny serwuje się nam to samo. I trudno się tu nie
zgodzić, bo Forza Horizon 5 nie próbuje odkrywać koła na nowo, decydując się
raczej na rozwijanie formuły wprowadzonej w „czwórce”. W efekcie obie te
produkcje są do siebie niezwykle podobne. Ponownie dostajemy bowiem wielki
otwarty świat naszpikowany masą wyścigów i wyzwań do zaliczenia, po którym poza
nami śmigają również inni gracze. Ponownie kariera festiwalowego ściganta pozostawia
nam wolną rękę, co do kolejności, w której będziemy je zaliczać. Powracają też
pory roku, wzbogacone tym razem o ekstremalne warunki pogodowe nawiedzające
poszczególne regiony wirtualnego Meksyku, do którego w tej odsłonie zawitała
piąta edycja festiwalu.
Z
ciekawości wróciłem sobie do swojego tekstu sprzed kilku lat, traktującego o
Forza Horizon 4 i z niemałym zaskoczeniem odkryłem, że o wielu trapiących ją
bolączkach zwyczajnie przez ten czas zapomniałem. Co więcej, zdałem sobie też
sprawę, że zdecydowana większość z nich jest w najnowszej odsłonie cyklu
nieobecna. Pozbyto się chociażby konieczności mozolnego powtarzania
przejechanych wyścigów, celem uciułania odpowiedniej liczby punktów, po której
osiągnięciu odblokowany zostaje „finałowy” wyścig Goliat. Piąty Horizon rozwiązuje
ten problem, stawiając graczowi za główny cel dostanie się do galerii sław i choć
wciąż wolałbym, by moją karierę wieńczył epicki wyścig, to i tak jest to lepsze
rozwiązanie niż zupełny brak finału.
Żal
jednak, że nie pozbyto się kilku innych upierdliwości, które tak bardzo
doskwierały mi w poprzedniczce. Wciąż nie rozumiem chociażby, dlaczego
Playground Games tak usilnie wpycha graczom do gardeł personalizację ich
wirtualnych awatarów. Nie zrozumcie mnie źle, to całkiem miła opcja, ale
wolałbym, by służyła jako faktyczny dodatek, bo za każdym razem trafiał mnie
szlag, kiedy w losowaniu nagród zamiast pieniędzy lub nowego samochodu
wygrywałem czapkę.
Na
całe szczęście, w każdym pozostałym aspekcie tytuł ten jest niemalże
perfekcyjny. Przepiękne i rozległe krajobrazy cieszą oko, ogólny poziom graficzny
miejscami wręcz zniewala, a płynne 60 klatek na sekundę jedynie potęguje efekt
„wow”. Mapa pełna jest miejsc do zwiedzenia i odkrycia – na klasycznych
pustyniach i wydmach zaczynając, a na aktywnych wulkanach i dżunglach kończąc.
To naprawdę jest jeden z tych otwartych światów, które faktycznie chce się
eksplorować, w czym nie bez znaczenia pozostaje fenomenalny model jazdy,
bezbłędnie łączący luźniejszą formułę Horizonów z symulatorowymi korzeniami
serii, pozwalając na masę widowiskowych akcji przy jednoczesnym oddaniu
graczowi pełnej kontroli nad samochodem. To bezapelacyjny „must-have” dla
każdego posiadacza Xboksa.
Komentarze
Prześlij komentarz