Wiatr zmian (130)
Jedną
z nielicznych dobrych rzeczy w tym roku jest to, że praktycznie każdego
miesiąca dostajemy wysokiej jakości remake jakiegoś klasyka z dawnych lat.
Jeszcze nie tak dawno opisywałem na łamach Pykmisia Spongebob SquarePants: Battle for Bikini Bottom – Rehydrated, a już na moim dysku zagościł Destroy All
Humans! – remake piętnastoletniej produkcji o tym samym tytule. Wbrew
zapewnieniom twórców remake wprowadza do gry całkiem sporo zmian, ale nie jest
to nic złego, bo, jak przekonacie się czytając tekst o Rock of Ages 3: Make
& Break, ich kompletny brak najczęściej sprawia, że nawet najświeższy i
najbardziej wyczekiwany tytuł szybko nam się znudzi.
Z radością wróciłem natomiast to mojego koncernu medycznego przy okazji zabierającego akcję gry na mroźną północ dodatku Bigfoot do Two Point Hospital, aczkolwiek i tak największym zaskoczeniem ostatnich kilku tygodni okazało się być dla mnie Call of Duty: Black Ops 4, które niejako zabrało mnie do czasów, kiedy to ostro zagrywałem się w Call of Duty 4: Modern Warfare oraz kilka kolejnych odsłon.
Posłuchajcie…
Destroy All
Humans! (2020) (PC)
Gatunek: Strzelanka
TPP
Developer: Black
Forest Games
Rok
wydania: 2020r.
Gra
dostępna również na PlayStation 4 i Xbox One
Mojarecenzja Destroy All Humans! dla serwisu Gamerweb.pl
Do
remake’u Destroy All Humans! podchodziłem jak pies do jeża. Nagle mój pomysł
ogrania oryginalnej wersji gry zaledwie miesiąc przed premierą remake’u
przestał wydawać mi się tak genialny, a entuzjazm zastąpiła obawa, że będę się
po prostu nudził. W końcu jedyną większą zmianą miała być podciągnięta do
współczesnych standardów grafika – cała reszta, według zapewnień twórców, miała
być niemalże nierozróżnialna względem oryginału. Szybko okazało się, że Black
Forest Games trochę naściemniało, bo nowe Destroy All Humans! wprowadza szereg
pomniejszych zmian, które zebrane razem sprawiają, że w remake gra się
odczuwalnie inaczej.
Remake
zdecydowanie mocniej stawia na sianie rozwałki i próby cichego zaliczania
kolejnych wyzwań stanowią tutaj faktyczne wyzwanie. Nie da się już tak szybko
zmieniać holoform, a próba wykonania jakiejkolwiek bardziej agresywnej prowadzi
do naszego natychmiastowego zdemaskowania. Toteż zmuszony byłem porzucić moje
przyzwyczajenia z oryginału, który niemalże w całości przeszedłem będąc
przebranym za przechodnia i pozbywając się przeciwników przy pomocy telekinezy.
I szczerze przyznam, że po porzuceniu dawnych przyzwyczajeń bawiłem się
naprawdę świetnie. Dodatkową zachętą do bardziej agresywnego podejścia jest
fakt, że Crypto, główny bohater gry, jest w remake’u zdecydowanie wytrzymalszy
i zyskał kilka nowych umiejętności (np. telekinetyczne odsyłanie pocisków do
nadawcy), więc wzięcie na klatę całego batalionu piechoty wspieranego przez
czołgi nie stanowi tu większego problemu.
Bez
większych zmian pozostaje również fabuła gry i ponownie wcielamy się w
pochodzącego z Imperium Furonów kosmitę Cryptosporidium-137 wysłanego na Ziemię
w celu jej podbicia i zapewnienia swojemu gatunkowi zróżnicowanego DNA
potrzebnego do zachowania ciągłości gatunku. Historia ta pełna jest gagów i
podśmiechujek z amerykańskiego społeczeństwa lat pięćdziesiątych oraz ówczesnej
sytuacji politycznej na świecie. Zatem za wszystkie dokonane przez Crypto
zniszczenia oficjalnie odpowiedzialni są komuniści, a krowy świecą na zielono,
bo jedzą zdrową, amerykańską trawę. Jedyną różnicą fabularną jest przywrócenie
w remake’u usuniętej z oryginału misji, która jednak nie wpływa w żaden
znaczący sposób na odbiór historii.
Nie
da się ukryć, że tegoroczne Destroy All Humans! wygląda po prostu przepięknie,
co widać przede wszystkim na co bardziej zalesionych mapach. Pełne zieleni wsie
skąpane w promieniach zachodzącego słońca zachwycają, ale i miastom nie ma
czego zarzucić. Widać gołym okiem, że w remake ten włożono wiele serca i nie
został on zrobiony po kosztach. Za dowód można uznać choćby fakt, że wiele
lokacji przeprojektowano tak, by były one nie tylko wizualnie ciekawsze, ale i
miały więcej sensu, bo zdecydowanie logiczniejszym wydaje się ukrycie VIP-a w
podziemiach wojskowej bazy aniżeli w jaskini ogrodzonej płotem. Wraz z nieobecnymi
w oryginalne opcjonalnymi wytycznymi (np. utop pięciu żołnierzy) nadaje to grze
świeżości, nie zmieniając jednak zbyt wiele. Kompletnie natomiast nie podoba mi
się postawienie na karykaturalność przy projektowaniu nowych modeli ludzkich
bohaterów, przez co momentami całość przybiera przesadnie głupawego tonu.
Oryginał zachowywał zdecydowanie lepszy balans między powagą a komedią, co
jednak nie zmienia faktu, że po premierze nowego Destroy All Humans! po wersję
sprzed piętnastu lat nie ma po co sięgać – remake jest od niej pod niemalże
każdym względem lepszy.
Rock of Ages
3: Make & Break (Switch)
Gatunek: Tower
defense/zręcznościowa
Developer: ACE
Team oraz Giant Monkey Robot
Rok
wydania: 2020r.
Gra
dostępna również na PC, PlayStation 4 i Xbox One
Moja recenzja
Rock of Ages 3: Make & Break dla serwisu Gamerweb.pl
Naprawdę
trudno napisać o Rock of Ages 3: Make & Break cokolwiek bez poczucia, że
powtarza się swoje własne słowa z tekstu o Rock of Ages 2: Bigger & Boulder
sprzed jakiegoś miesiąca. O ile przy okazji poprzedniczki byłem w stanie
wybaczyć pewną powtarzalność i brak większych zmian względem oryginału, bo nie
dość, że oddzielało je 6 lat, to w dodatku sama formuła nie zdążyła się
przejeść. Przy trójce mam niestety wrażenie, że twórcom skończyły się pomysły,
bo granie w Make & Break sprawia momentami wrażenie jedzenie dokładnie tego
samego kotleta, co przez ostatni tydzień.
Nie
zmieniło się tutaj absolutnie nic. Wciąż mamy więc do czynienia z całkiem
przyjemną zręcznościówką o toczeniu głazu wzbogaconą o element tower defense, w
którym wzdłuż trasy ustawiamy własne jednostki mające na celu spowolnić
przeciwnika. Ten z kolei robi dokładnie to samo. Formuła niby nadal bawi, ale
brak jakichkolwiek zmian sprawia, że całość bardzo szybko zaczyna nużyć. Do
tego wszystkiego trójka nie pozwala skupić się wyłącznie na kampanii, której
bohaterem tym razem został kompletnie nijaki Odyseusz (a i samej opowieści
niejako brakuje uroku), bo kolejne poziomy odblokowujemy za zebrane w trakcie
rozgrywek gwiazdki. Niestety z misji głównych nie uzbieramy ich wystarczająco,
więc w pewnym momencie musimy zajmować się zadaniami dodatkowymi pokroju
Skee-Balla albo wyścigów, co, choć bawi, lepiej sprawdziłoby się jako
faktycznie opcjonalna część gry.
Dziwi
też usunięcie z gry trybu sieciowego i wrzucenie w jego miejsce kreatora tras.
Co prawda umożliwi on przedłużenie grze życia dzięki tworzonym przez
społeczność poziomom, ale nie wynagradza on w żadnym stopniu braku trybu
sieciowego, który przecież dostępny był już dwójce. Najdziwniejsze jest to, że
szperając w Internecie co rusz znajduję informacje o sieciowym multiplayerze,
choć sam nie jestem w stanie takowej opcji w menu gry znaleźć, a – uwierzcie mi
– szukałem. Na sam koniec pozwolę sobie Was tylko przestrzec byście pod żadnym
pozorem nie sięgali po wersję na Switcha, bo jest ona nie tylko najbrzydsza
(pop-up tekstur, pikseloza), ale też działa nierzadko w jakichś 15 klatkach na
sekundę, co tylko dolało oliwy do ognia, sprawiając, że moja frustracja urosła
do niebotycznych wręcz rozmiarów.
Two Point
Hospital: Bigfoot (PC)
Dodatek
Developer:
Two Point Studios
Rok
wydania: 2018r.
Dodatek
dostępny również na PlayStation 4 i Xbox One
Wyobraźcie
sobie, że do Waszego szpitala pewnego dnia przychodzi sama Wielka Stopa. Nie
przychodzi jednak aby Was zjeść, ani aby się z czegoś wyleczyć. Nic z tych
rzeczy. Oferuje Wam współpracę – macie sprowadzić się na mroźną północ kraju,
gdzie w zamian za rozgłos i pieniądze rozkręcicie przemysł medyczny (choć
oficjalnie będzie się to nazywało dbaniem o zdrowie ludów północy). Co robicie?
Dla mnie było to dość jasne i prędko popędziłem w śnieżne krainy na grzbiecie
Wielkiej Stopy.
Dodatek
Bigfoot nie wprowadza do Two Point Hospital żadnych rewolucji – to tak naprawdę
pakiet trzech nowych lokacji i kilku wcześniej niespotykanych chorób wraz z
odpowiednimi dla nich pomieszczeniami. Przemieniające pacjentów w potwory
Frankensteina Gotyctwo leczyć będziemy zatem na oddziale reanimacji, a
sprawiające, że ludzie zachowują się i wyglądają jak olbrzymie psy Psialeństwo
wytłuczemy im z głowy w „budzie”. Choć ta garstka nowych chorób wciąż jest
niezwykle pomysłowa to jednak nieco zacierają się one przy olbrzymiej ilości
tych już istniejących.
Świetnym
motywem jest natomiast fakt, że każda z wprowadzonych w dodatku lokacji posiada
swój unikatowy scenariusz. O ile w oryginale często trafialiśmy po prostu do
pustego szpitala, a jedyną zmianą scenariuszową były częstsze trzęsienia ziemi
lub „popularność” jakiejś choroby, o tyle w DLC czekają nas dużo ciekawsze,
choć niekoniecznie trudniejsze wyzwania. I tak jeden ze szpitali położony jest
w podupadającym miasteczku, więc ciągną do niego zdesperowani,
niewykwalifikowani, więc nierzadko musimy naprędce załatwiać komuś szkolenie,
bo akurat wymaga tego od nas zniecierpliwiony klient – prawie jak w prawdziwym
korpo. Najbardziej unikatową jest jednak finalna lokacja, bo swój szpital
zakładamy w niej w prawdziwym nawiedzonym zamku, który co jakiś czas zalewany
jest przez zgraję niesfornych duchów, a do gabinetów przychodzą zakuci w zbroje
rycerze cierpiących na… *powstrzymuje śmiech* Pancerz emocjonalny! Choć
niektórym może nie spodobać się „łatwość” dodatków, ja bawiłem się przednio i
szczerze brakowało mi takiego mało wymagającego zarządzania szpitalem po
końcowych poziomach z podstawki.
Call of Duty:
Black Ops 4 (PC)
Gatunek:
FPS
Developer:
Treyarch
Rok
wydania: 2018r.
Gra
dostępna również na PlayStation 4 i Xbox One
Moja
przygoda z Call of Duty skończyła się jakoś w 2010 roku w momencie premiery
pierwszego Black Ops. Do tamtego momentu absolutnie uwielbiałem tę serię i
zdążyłem już spędzić jakieś chore ilości czasu w obu odsłonach Modern Warfare i
oddzielającym je World at War. Nic nie zapowiadało, by miało się to zmienić, bo
nadchodzące Black Ops od Treyarch zapowiadało się świetnie. Studio to z resztą
odpowiadało za co bardziej brutalne części Call of Duty, więc wpasowało się to
w idealnie w moje, typowe dla wielu nastolatków preferencje. Niestety, kiedy
okazało się, że pomimo braku większych zmian względem Modern Warfare, Black Ops
z jakiegoś powodu zarzyna mój nowy jeszcze wówczas komputer – obraziłem się na
Call of Duty.
Przez
lata co jakiś czas nadrabiałem starsze odsłony, ale robiłem to z pewną
niechęcią. Wtem na moim dysku pojawiło się Black Ops 4 (stylizowane z jakiegoś
powodu na IIII) i znów poczułem się jak ten nastolatek jedzący w chipsy i
popijający je colą. Może tytuł ten nie zdołał sprawić, że kompletnie w nim
przepadłem, ale przypomniałem sobie, dlaczego tak bardzo lubiłem grać właśnie w
Call of Duty, a nie w, powiedzmy, konkurencyjnego Battlefielda. Dynamika
rozgrywek Call of Duty to po prostu czysta kokaina dająca masę radości i
satysfakcji nawet pomimo tego, że nieco już zardzewiałem i młodsza wersja mnie
najprawdopodobniej ostro skopałaby mi tyłek na solówce.
Najciekawsze
w czwartym Black Ops jest to, że stanowi on jednocześnie najbardziej
kontrowersyjną oraz najbezpieczniejszą odsłonę serii od lat. Najbezpieczniejszą,
bo pozbyto się w nim większości bajerów pokroju biegania po ścianach i
jetpacków znanych z poprzedników i rozgrywce zdecydowanie bliżej jest do
takiego Modern Warfare 2. Najbardziej kontrowersyjną, bo oferującą wyłącznie
tryby sieciowe. Jedynym zalążkiem kampanii dla pojedynczego gracza w Black Ops
4 są krótkie misje treningowe oraz mecze z botami, w trakcie których oswajamy
się z grywalnymi postaciami oraz poznajemy skrawki historii świata gry (co
najlepsze, podobnie jak w pozostałych Black Opsach, nie jest ona opowiada
wprost i należy ją poskładać do kupy samemu).
Nie
zdziwię się jeśli większość graczy kompletnie pominęła ten aspekt gry i skupiła
się wyłącznie na strzelaninach z innymi graczami. W obecnym momencie kupno
Black Ops 4 ma sens wyłącznie jeśli interesuje nas klasyczny multiplayer, bo
wyłącznie w nim można spotkać innych graczy. Z tego powodu nie dane było mi
sprawdzić Blackout – będącego nowością w serii trybu battle royale, więc
zakładam, że tej wersji po prostu się on nie przyjął. Podobnie sytuacja ma się
z powracającymi zombiakiami, choć tutaj na szczęście możemy po prostu zaprosić
znajomków lub odpalić mecz z całkiem ogarniętymi botami. A warto, bo wersja
tego trybu zawarta w Black Ops 4 ku mojemu zaskoczeniu okazała się być bardzo
bogatą narracyjnie i posiada nawet przerywniki filmowe, więc można traktować go
jako swego rodzaju kampanię. Nie zmienia to jednak faktu, że w Call of Duty
liczy się przede wszystkim sieciowe PvP, a to w Black Ops 4 nadal nie ma sobie
równych.
Komentarze
Prześlij komentarz