Perły zagubione w odmętach czasu (123)

V-Rally 4 to nie tylko naprawdę niezła gra rajdowa, ale również idealna okazja, by poza moimi wrażeniami z niej wzbogacić dzisiejszy wpis o osobny tekst poświęcony zapomnianej przez większość świata części serii Need for Speed, która z ulic przenosiła akcję na szuter.

W ramach przygotowania na nadchodzący pod koniec lipca remake Destroy All Humans! postanowiłem też sprawdzić na podstawie oryginału z 2005 roku czy aby na pewno jest na co czekać. Szczegółów dowiecie się z tekstu mu poświęconego, ale już teraz mogę Wam powiedzieć, że jest. Oj, jak bardzo jest.

Nie warto jednak było czekać na switchową wersję House Flippera, bo choć sam w sobie jest to naprawdę przyjemny symulator polskiego urlopu to lepiej jest nie robić sobie krzywdy i sięgnąć po wersję na duże konsole lub PeCety. Czemu?

Posłuchajcie…

Zagubiony Need for Speed

Need for Speed: Nitro
Need for Speed: Nitro
Teoretycznie mógłbym tutaj opowiedzieć Wam o dowolnej odsłonie serii Need for Speed, która nie przebiła się zbyt mocno do świadomości graczy. Każdy w końcu zna drugiego Undergrounda, Most Wanted, Hot Pursuit czy też kultowe już wśród fanów marki Porsche 2000 (znane tez w USA jako Porsche Unleashed) lub nowożytne odsłony pokroju Paybacka. Ale jak wielu z Was słyszało o wydanym wyłącznie na Wii oraz DS-a karykaturalnym Need for Speeds: Nitro? Nawet czwarta odsłona serii, czyli Road Challenge (High Stakes w USA) dość często pomijana jest w trakcie rozmów o ulubionych NFS-ach.

Niektórzy z Was mogą też pomyśleć, że mam na myśli Motor City Online, które w początkowo miało faktycznie być kolejną, tym razem sieciową odsłoną serii pod tytułem Need for Speed: Motor City. Z pomysłu tego jednak zrezygnowano, a w konsekwencji na pierwszego sieciowego NFS-a musieliśmy czekać do premiery Need for Speed: World w 2010 roku. Zatem jasne, w pewnym sensie można by uznać Motor City Online za zapomnianą odsłonę serii, ale byłoby to lekkie nadużycie, bo przecież tytuł ten koniec końców przerodził się w nowe IP. Z resztą podobna sytuacja miała miejsce w przypadku podserii Shift, której druga część została z zamiarem utworzenia nowej marki pozbawiona tytułu Need for Speed.

Motor City Online (screen pochodzi z serwisu Screensider)

Czy wiedzieliście jednak, że flagowa seria Elektroników miała swego czasu romans z rajdami? Po przeczytaniu powyższych dwóch akapitów powinniście już zauważyć, że Electronic Arts niezbyt przypadł do gustu pomysł jednolitego nazewnictwa kolejnych Need for Speedów, co skutecznie potrafi utrudnić dyskurs na tle międzynarodowym czy nawet klasyfikację niektórych gier jako przedstawicieli marki. Sam przez długi czas byłem święcie przekonany, że Motor City Online było NFS-em, a, jak się okazuje, było nim wyłącznie w fazie prenatalnej. Zmiany w tytułach kolejnych odsłon zazwyczaj wcale nie wynikają z niedbalstwa czy też złych intencji, a raczej z powodów licencyjnych lub marketingowych.

W tym wypadku chodziło o marketing. Mądre głowy w EA postanowiły, że skoro już mają wydawać zupełnie nową samochodówkę, czemu by nie podpiąć jej pod już istniejącą i świetnie zarabiającą serię. Wszak najlepiej sprzedają się gry należące do uznanych marek, toteż logicznym było zamienienie nikomu nieznanego V-Rally w zdecydowanie lepiej rokujące sprzedażowo Need for Speed: V-Rally. Co ciekawe, jako, że EA miało do V-Rally prawa wydawnicze wyłącznie na terenie Stanów Zjednoczonych, w Europie i reszcie świata, gdzie wydawcą było Infogrames Multimedia, gra ukazała się pod swoim oryginalnym tytułem.

V-Rally 2 (screen pochodzi z serwisu Emuparadise)

Na tym, jak się okazuje, historia się nie kończy, bo wydany dwa lata później sequel V-Rally z powodzeniem przeskoczył poprzeczkę absurdu ustanowioną przez oryginał. Dwójka należała bowiem nie do dwóch, a do trzech marek. W Europie wciąż znano ją po prostu jako V-Rally 2. Nic dziwnego, w Europie cenimy sobie klarowność w nazewnictwie. Amerykanie natomiast… Cóż, powiedzenie „wolna amerykanka” nie wzięło się znikąd. Prawa wydawnicze do marki wciąż należały do EA, więc V-Rally 2 znów pojawiło się tam z doczepionym Need for Speedem na przedzie. Haczyk polega na tym, że wydana rok później edycja na Dreamcasta wydawana była, podobnie jak w Europie, przez Infogrames, które nie miało z kolei praw do marki Need for Speed, więc tytuł ponownie należało zmienić. Z jakiegoś dziwnego powodu postanowili jednak, że zamiast wydać V-Rally 2 jako V-Rally 2 lepiej będzie pozbyć się dwójki z nazwy i podczepić dreamcastowy port pod konkurencyjną markę – tak też powstał Test Drive: V-Rally…

Zatem V-Rally jest nie tylko zapomnianym Need for Speedem, ale jednocześnie zapomnianym Test Drivem. Ba, jeżeli mielibyśmy pójść za ciosem – Test Drive był kiedyś Need for Speedem, a Need for Speed Test Drivem! A wystarczyło po prostu nie kombinować…

V-Rally 4 (Xbox One)

Gatunek: Wyścigi

Developer: Kylotonn

Rok wydania: 2018r.

Gra dostępna także na PC, PlayStation 4 i Switchu

Zdaje się, że weszliśmy ostatnio w złotą erę gier rajdowych. Po latach stagnacji, które w moim odczuciu zapoczątkowała poniekąd tragiczna śmierć Colina McRae, nareszcie fani rajdów mogą śmiało powiedzieć, że mają w czym wybierać. Wciąż wydawane są kolejne odsłony WRC, silniejsza niż kiedykolwiek powróciła seria DiRT (wraz znową, skierowaną do hardkorów podserią Rally), a w dodatku z trwającego 16 lat uśpienia wybudziło się także V-Rally, której czwarta odsłona pod wieloma względami nie do końca jeszcze odnajduje się we współczesności.

V-Rally 4 bardzo chciałoby być jak DiRT (w tej przyjaźniejszej niedzielnym rajdowcompostaci) i pod wieloma względami ambicja ta wychodzi mu naprawdę na dobre. Tytuł ten oferuje graczowi masę zawartości i dziesiątki godzin świetne, wymagającej zabawy, bo, podobnie jak w grze Codemasters, weźmiemy udział nie tylko w rajdach, ale także w rallycrosie, gymkhanie, a także hillclimbie. Każda z dyscyplin posiada swój oddzielny zestaw samochodów i mistrzostw, a w dodatku każda z nich daje nam możliwość pośmigania na rewelacyjnie wyglądających miejscami trasach, choć fanów WRC zasmuci wiadomość, że z powodów licencyjnych zostały one utworzone specjalnie na potrzeby gry.

Wciąż jednak to właśnie rajdy pozostają najważniejszym elementem i niestety jest to też element, który zawodzi najbardziej. Nie mówię tu nawet o modelu jazdy, choć ten zdecydowanie wymaga porządnej praktyki. Auta w V-Rally 4 są niezwykle czułe na najdelikatniejsze nawet wychylenie gałki analogowej, co przy typowej dla gier rajdowych tendencji samochodów do wpadania w poślizg sprawia, że u początku swojej kariery jazda zygzakiem na prostej stanowi niezwykle częsty widok. Później jednak, kiedy już załapiemy podstawy prowadzenia w V-Rally 4, jazda sprawia masę przyjemności. A przynajmniej do czasu, kiedy postanowimy wziąć udział w rajdowych mistrzostwach.

V-Rally 4 to bowiem idealny przykład tego, co może się wydarzyć, kiedy adaptacyjny poziom trudności nie zadziała tak jak należy, bo by wygrać trzeba tutaj najpierw wiele razy przegrać. Widzicie, gra wraz z każdym naszym zwycięstwem podnosi nam odrobinkę poziom trudności, zmniejszając czas, który musimy pobić, by wygrać dane zawody. Z jakiegoś dziwnego powodu stanowi to problem wyłącznie w mistrzostwach rajdowych, gdzie czasy te w pewnym momencie stanowią się niemalże niemożliwe do osiągnięcia nawet po kilkudziesięciu godzinach praktyki. Możecie wszystkie poprzednie trasy kończyć z zapasem 20-30 sekund, ale w trakcie mistrzostw nagle jadąc bezbłędnie ledwo będziecie mogli nadążyć. Nie pomaga tutaj też fakt, że na niektórych trasach (zwłaszcza w Malezji) ilość FPS-ów w grze lubi drastycznie spaść, co w zasadzie przekreśla jakiekolwiek szanse na wygraną.

Rozwiązanie tego problemu jest dosyć pokraczne, bo wiąże się albo z kończeniem kolejnych zawodów z kilkuminutowym opóźnieniem, albo z ciągłym zapisywaniu się na nie i opuszczaniu ich tuż po starcie, by zostać zdyskwalifikowanym. Po obniżeniu poziomu kierowcy do około dziesiątego (czego jedynym wyznacznikiem są poziomy członków naszego zespołu, których niczym w DiRT 4 możemy rekrutować) nagle czasy stają się zdecydowanie bardziej osiągalne. Szkoda tylko, że przez absolutnie koszmarną, bo pozbawioną jakiejkolwiek linii progresji karierę pojawienie się dostępnych mistrzostw może trochę potrwać. Do samego końca gry nie zrozumiałem w pełni na jakiej zasadzie tryb ten działa. Kolejne zawody pojawiają się i znikają kompletnie losowo, a wygrywanie tych z większą ilością gwiazdek zdaje się nie mieć żadnego wpływu na pojawienie się mistrzostw. Toteż tym bardziej dziwi mnie, że pomimo tylu upierdliwości nie żałuję ani godziny spędzonej z V-Rally 4, bo bawiłem się przednio nawet wtedy, kiedy gryzłem pada ze złości.

Destroy All Humans! (Xbox One)

Gatunek: Shooter TPP

Developer: Pandemic Studios

Rok wydania: 2005r.

Gra dostępna także na PC, Xbox 360, Xbox i PlayStation 4

Filmy o latających talerzach i zielonych ludzikach atakujących z nieznanego nikomu powodu Ziemię dawno wyszły już z mody. Złota lata tego typu produkcji przypada mniej więcej na lata 50 i 60 ubiegłego wieku, kiedy to do kin trafiały klasyki pokroju Inwazji Porywaczy Ciał czy też będący totalną klapą Plan Dziewięć z Kosmosu. Takiego kina już się po prostu nie robi, bo, podobnie jak w przypadku innych horrorów z tamtego okresu, wygląda to z perspektywy czasu po prostu śmiesznie. Dzisiejsze filmy o ufoludkach celują raczej w poważniejsze, przepełnione patosem i nierzadko patriotyzmem blockbustery, jak choćby Dzień Niepodległości lub Dystrykt 9. Wciąż jednak znajdzie się miejsce na klasyczną wizję inwazji obcych, która w nieironiczny sposób bawić będzie również dzisiejszych odbiorców. Mowa o pastiszu.

Doskonale zdawało sobie z tego sprawę Pandemic Studios, czego dowodem jest świetne, aczkolwiek nieco zapomniane przez branżę Destroy All Humans!. Tytuł ten garściami czerpie z popkultury amerykańskie lat pięćdziesiątych, ukazując ją przy okazji w krzywym zwierciadle. Bohaterowie gry to karykatury archetypów filmów i seriali popularnych w tamtym okresie. Mamy więc cieszących się ze swojego prostego lecz cudownego życia mężczyzn, ich sekretnie podkochujące się w sąsiedzie małżonki, a wszystko to w sosie z wyjętych wprost z teorii spiskowych facetów w czerni i dialogów napisanych w stylu, który dzisiaj nazwalibyśmy boomerskim. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że pomimo, że w tamtych czasach nie żyli jeszcze nawet moi rodzice, z jakiegoś dziwnego powodu obcowanie z tym wszystkim wywoływało we mnie mocne poczucie nostalgii. Destroy All Humans! ma w sobie po prostu swoisty urok, którego próżno szukać u konkurencji.

Co jednak najważniejsze, w parze ze świetną otoczką idzie wcale nie gorszy gameplay. Jasne, gra ma już piętnaście lat i od tamtej pory ukazało się multum zdecydowanie bardziej rozbudowanych produkcji, ale nie zmienia to faktu, że w Destroy All Humans! gra się najzwyczajniej w świecie przyjemnie. Rozgrywka stanowi ciekawy miks strzelanki i skradanki, ale bez obaw, pozostanie niezauważonym nie jest tu wcale konieczne, by misja zakończyła się sukcesem. Przybranie hologramowej formy jednego z przechodniów pozwoli natomiast na spokojne przemieszczanie się po mieście, podczas gdy ujawnienie swojej prawdziwej, szaroskórej i wielkookiej postaci prędko wywoła chaos, a przeciw nam skierowane zostaną czołgi. Lepiej jest więc pozostać w ukryciu, chociaż sama walka również sprawia mnóstwo frajdy. Głównie za sprawą dosłownie dezintegrujących przeciwników broni oraz pozwalających miotać Ziemianami mocami telekinetycznymi głównego bohatera.

W zasadzie jedynym większym minusem Destroy All Humans! jest jego lekko leciwa już oprawa graficzna i drobne błędy w postaci znikających i pojawiających się w trakcie przerywników filmowych postaci, co jest konsekwencją projektowania gry pod rozdzielczości 4:3 i możliwości odpalenia jej dzisiaj w panoramie. Na szczęście za nieco ponad miesiąc na rynku ukaże się pełnoprawny remake gry, a wtedy to już nawet nie ma się co zastanawiać tylko brać.

House Flipper (Switch)

Gatunek: Symulator remontu

Developer: Empyrean Games (oryginał) i Ultimate Games (port na Switcha)

Rok wydania: 2018r.

Gra dostępna także na PC, Xbox One i PlayStation 4

Moja recenzja House Flipper dla serwisu Gamerweb.pl

Przez ostatnie trzy lata podboju rynku growego przez Switcha niejednokrotnie słyszeliśmy utarty już frazes „to idealna gra na Switcha”. Hasło to jest używane tak powszechnie, że wydawać się może, że najmłodsza konsola Nintendo jest niczym tworem doskonałym, pozwalającym twórcom wycisnąć ze swoich gier cały drzemiący w nich potencjał. Idealną gra na Switcha jest zatem trzeci Wiedźmin, Children of Morta, Celeste, Skyrim i wiele, wiele innych. Tyle, że nie… No, bo fajnie jest móc pobiegać Geraltem po Novigradzie w trakcie przejażdżki busem lub usiekać parę demonów siedząc na kibelku, ale ta mobilność niesie ze sobą często olbrzymią cenę, czego idealnym przykładem jest świeży jeszcze switchowy port House Flippera.

Już w oryginalne House Flipper nie był najlepszym z symulatorów. Spotkał się on co prawda z całkiem pozytywnym odzewem growej braci, głównie za sprawą YouTuberów, ale oceny malowały go bardzie jako całkiem przyjemnego średniaczka. Muszę się też z nimi zgodzić. To gra, która raczej nie dostarczy tych samych doznań fanom budowlanki co Train Simulator trainspotterom, bo wszystko jest w niej maksymalnie uproszczone. To jeden z tych symulatorów tworzonych niejako bardziej pod viralowy marketing związany z mediami społecznościowymi, co wcale nie przeszkadza mu wciągnąć. House Flipper i jego oparta o remontowanie kupionych ruder i późniejsze ich sprzedawanie pętla gameplayowa pozwala wyciszyć się i zrelaksować. Nie musimy więc martwić się o znajomość podstaw budownictwa, bo zarówno szpachlowanie, malowanie, jak i kładzenie paneli opiera się o trzymanie lub naciskanie tego samego przycisku. To niestety broń obosieczna, bo pomimo, że dzięki takiemu rozwiązaniu House Flipper to świetna forma eskapizmu, jego urok wyczerpuje się po zaledwie dwóch (z dostępnych kilkunastu) domach.

To właśnie to było największą wadą gry i zdaje się, że twórcy wzięli to sobie do serca i postanowili to zmienić przy okazji wersji na Switcha. I poniekąd im się to udało, choć raczej na zasadzie małpiej łapki spełniającej życzenia. Owszem, powtarzalność nie jest już największą wadą gry, ale nie dlatego, że rozgrywka została urozmaicona, a dlatego, że House Flipper boryka się teraz z dużo poważniejszymi problemami. Pomijam już notorycznie występujące błędy w postaci niewidzialnych mebli czy nieodczytywaniu wciśniętych przycisków. Zdecydowanie niższa wydajność Switcha w porównaniu do innych dostępnych na rynku sprzętów sprawia, że House Flipper nie tylko wygląda okropnie (niższa rozdzielczość, rozmyte tekstury czy też iście „silent hillowska” mgła”), ale też ilość FPS-ów oscyluje gdzieś, na oko, w okolicach 20. Toteż granie w tę wersję zamiast bawić i relaksować, raczej irytuje i męczy. Radziłbym więc trzymać się od switchowego House Flippera z daleka.



Komentarze

  1. Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi to słyszeć. Mam nadzieję, że znajdziesz tu jeszcze nie jeden ciekawy tekst :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty