Niedoszli królobójcy (129)
Ładna
grafika i przyjemna rozgrywka czasami po prostu nie wystarczają. Zwłaszcza,
kiedy świeży jeszcze tytuł porywa się nierzadko z motyką na słońce próbując
przejąć koronę najpopularniejszej gry danego gatunku. Nie udało się to
LawBreakers, nie udało się to Dead Island: Epidemic i wygląda na to, że również
Rocket Arena mimo wszystko również nie odniesie na tym polu sukcesu.
Jest to zatem idealna okazja, by pochylić się w ramach dzisiejszego felietonu
nad tematem „niedoszłych królobójców” i spróbować odpowiedzieć sobie na
pytanie, dlaczego udało się to Fortnite’owi, kiedy multum innych produkcji zmarło
śmiercią tragiczną.
Warto
dodać, że przecież owe nieszczęsne tytuły mogły się jeszcze uratować, gdyby
odwiedziły jeden z moich szpitali w Two Point Hospital, w których wyleczyliśmy
już niejedną przedziwną chorobę, jak choćby syndrom kosmatych myśli.
Posłuchajcie…
Niedoszli królobójcy
Pamiętacie
jeszcze 2013 rok i to, ile wówczas mówiło się o unifikacji trybów jedno- i
wieloosobowych w grach wideo? Ofiarą tego typu pomysłu był choćby Need for
Speed: Rivals, który wymagał połączenia z Internetem nawet w trybie dla
pojedynczego gracza. Pomysł ten na szczęście szybko został zarzucony, choć i
dzisiaj mamy coś podobnego, bo w ostatnich latach gry usługi okazały się być
toczącym branżę rakiem. W dodatku złośliwym. Mówię o tym, bo postrzeganie gier
sieciowych w ciągu ostatniego dziesięciolecia mocno się zmieniło. Wydawcy
większe pieniądze widzą w grach rozwijanych przez lata, bogatych w
mikrotransakcje, co w połączeniu z normalizacją tytułów F2P sprawiło, że co
kilka lat doświadczamy powodzi produkcji mających za zadanie zdetronizować
obecnego lidera w aktualnie popularnym gatunku.
Obecnie
najmocniej widać to na przykładzie przemijających już pomaleńku battle royalów.
Nie trzeba długo szukać, by znaleźć tytuł aspirujący do stanięcia na czele
stawki, co tak naprawdę udało się wyłącznie Fortnite’owi, który kompletnie
niespodziewanie zrzucił z tronu PUBG. Odbiło się to echem w branży, bo
niezwykle rzadko takie zwroty akcji mają miejsce. Zazwyczaj „niedoszli
królobójcy” kończą po prostu jako jedna z wielu zapomnianych tego typu
produkcji, choć zdarzają się również spektakularne fiaska. Bez dwóch zdań
przoduje na tym polu nieistniejące już Boss Key Productions – studio stworzone
przez Cliffa Bleszinsky’ego, którego obie gry okazały się kompletnymi klapami,
co doprowadziło do zamknięcia studia w 2018 roku.
LawBreakers |
Najbardziej
niezrozumiała dla mnie jest tutaj sytuacja mającego konkurować z Overwatchem
LawBreakers. Był to wcale niezgorszy tytuł oferujący graczom rozgrywkę
odbywającą się zarówno w poziomie, jak i w pionie, a w dodatku sprzedawany był on
za połowę standardowej ceny nowych gier, czyli jakieś 130 złotych. Również
pozytywne recenzje w prasie nie zwiastowały nadchodzącej katastrofy. Szybko
jasnym stało się to, że nikt w LawBreakers po prostu nie chciał grać. Liczba
grających jednocześnie graczy szybko topniała i nie pomogło nawet
przeprojektowanie LawBreakers pod model F2P. Tytuł był po prostu martwy.
Niejako na jego truchle powstało jeszcze Radical Heights próbujące swoich sił z
Fortnitem, ale Boss Key Productions wylało dziecko z kąpielą stawiając na
wydanie niedokończonej jeszcze gry we wczesnym dostępie. Radical Heights zmarło
więc zanim tak naprawdę się urodziło.
Kilka
lat wcześniej podobne przykładki takiej walki o ochłapy mogliśmy zaobserwować
przy okazji gier MOBA, bo choć prawdziwa batalia toczyła się (i w zasadzie
dalej toczy) między DOTA 2 a LoL-em, na rynku pojawiło się od groma nieudanych
projektów i to wcale nie tak małych studiów. Czy ktoś jeszcze pamięta The
Witcher: Battle Arena albo Dead Island: Epidemic (które swoją drogą też nigdy
nie wyszło z bety)? Swoją drogą ciekawym jest fakt, że również najnowsze Wormsy
mają należeć do gatunku MOBA, więc pewnie niedługo przekonamy się, czy minęło
już wystarczająco dużo czasu, by tytuł ten się przyjął.
Dead Island: Epidemic |
Nie
wróżę mu zbyt dużego sukcesu, ale kto wie – może się mylę. Głównym problemem tego
typu gier jest fakt, że są one bardzo często okrutnie odtwórcze i oferują
niewiele nowości w kwestii rozgrywki. Jeżeli spojrzymy na te tytuły, którym
udało się przebić do szerszej świadomości już po wybuchu fali popularności ich
gatunku, zauważymy, że każdy z nich miał w zanadrzu jakąś ciekawostkę. Coś, co,
choć z pozoru mało znaczące, kompletnie zmieniało to, jak w daną grę się gra. SMITE
porzucił klasyczny dla MOB rzut izometryczny na rzecz perspektywy trzecioosobowej,
a Fortnite wyróżniał się możliwością budowania domków. Zatem może zamiast
powielać mechaniki dominującej w danym momencie produkcji, lepiej będzie w
jakiś sposób się od niej odróżnić? W przeciwnym razie obawiam się, że i
nadchodzące Wormsy, i Rocket Arena (która już teraz traci graczy) skończą w
gronie niedoszłych królobójców tuż obok LawBreakers, „mobowego” Wiedźmina czy
nawet setek gier MMO, które próbowały zdetronizować WoW-a.
Rocket Arena (PlayStation
4)
Gatunek: Hero
shooter
Developer: Final
Strike Games
Rok wydania:
2020r.
Gra
dostępna również na PC i Xbox One
Moja recenzja Rocket Arena dla serwisu Gamerweb.pl
Taką
odwagę należy szanować. To jest trochę tak jak z kaskaderami. Obserwujemy ich
niesamowite wyczyny zdając sobie w pełni sprawę z tego, że w każdej chwili coś
może pójść nie tak, niosąc ze sobą poważne (czasem wręcz śmiertelne)
konsekwencje. Próba uszczknięcia odrobiny „hirołszuterowego” tortu przez
indycze Final Strike Games można by przyrównać do próby ujarzmienia lwa przy
pomocy krzesła – niektórym się uda, ale jest spora szansa, że kaskader skończy
w najlepszym wypadku bez ręki.
I
problemem wcale nie jest tutaj to, że Rocket Arena to tytuł zły, bo, choć
daleko mu do ideału, bawiłem się przy nim całkiem nieźle. Niezbyt korzystna dla
Rocket Areny jest natomiast sytuacja na rynku, który jest, nie oszukujmy się,
przesycony i to pomimo, że największy boom na ten gatunek gier przypada na 2016
i 2017 rok. Wówczas bezlitosny Overwatch sukcesywnie mordował pojawiającą się
konkurencję, doprowadzając nawet do upadku studio Cliffa Bleszinskiego, którego
Lawbreakers okazało się spektakularną klapą. Widocznie upłynęło w Wiśle
wystarczająco wody, by mniejsze studia zaczęły ponownie robić w tym kierunku
swoje wypady.
Ze
studiami niezależnymi niestety nigdy nie wiadomo. Niby Final Strike Games
wypuszcza swoją Rocket Arenę pod egidą EA Original, więc teoretycznie nie ma
się czego obawiać, bo akurat pod tym względem Electronic Arts nie mogę niczego
zarzucić. I faktycznie Rocket Arena okazuje się być naprawdę solidnym sieciowym
shooterem przypominającym momentami Super Smash Bros. ze swoją mechaniką
wyrzucania przeciwników poza planszę po zadaniu wystarczającej liczby obrażeń.
Mecze dostarczają masy adrenaliny w trakcie zaciętych potyczek, a całość
dodatkowo utrzymana jest w świetnie wyglądającym stylu graficznym wyciągniętym
prosto z filmów Pixara.
Skąd
zatem moja powściągliwość, którą mogliście wyczuć w trakcie czytania powyższego
tekstu? Otóż Rocket Arena trapiona jest przez ten sam problem, co wiele innych,
nawet wysokobudżetowych gier sieciowych – brak zawartości. Jasne, do gry
wrzucono kilka różnorodnych trybów i bohaterów, ale już po kilku meczach okazuje
się, że większością „herosów” gra się podobnie, a kolejne rozgrywki zaczynają
nużyć. Dodatkową ością w gardle okazują się też być dziwactwa pokroju braku
lobby zmuszającego nas do ponownego wyszukiwania gry po każdym meczu czy
kompletnie nieprzyciągający do siebie system rozwoju postaci. Wszystko to
sprawia, że, choć bawiłem się całkiem nieźle, nie jestem w stanie z czystym
sercem polecić Rocket Arenę w obecnej formie. Zalecałbym raczej zaczekać i
obserwować rozwój sytuacji, choć przy tego typu grach zawsze istnieje ryzyko,
że mogą one nie pożyć zbyt długo…
Two
Point Hospital (PC)
Gatunek:
Tycoon
Developer: Two
Point Studios
Rok
wydania: 2018r.
Gra
dostępna również na PlayStation 4, Xbox One i Switchu
Przekażę
Wam teraz pewną mądrość, której mogliście nigdy w życiu nie usłyszeć, a jest to
coś, o czym warto pamiętać. Otóż nie powinno się chorować, bo choroby są nie
tylko nieprzyjemne i niekorzystne dla ludzkiego zdrowia, ale też potrafią odbić
się na portfelu chorego nieszczęśnika. Niby można niczym Zenek Martyniuk zagrać
z losem w pokera i pójść do lekarza na NFZ, ale długie kolejki sprawiają, że
czasem zdrowiej jest po prostu zapłacić. I tutaj wchodzę ja – pan ordynator
Konrad. O, i pyk, ceny badań o 30% w górę, a co ja się tam będę. Zdrowie
trzeba, prawda, cenić. Co to jest 10 tysięcy złotych za nastawienie kciuka,
skoro uwolnię Was od bólu?
Co
prawda w każdym z moich szpitali w kolejce czeka się prawie rok, ale to i tak
jest niezły postęp, bo na NFZ to byście nawet dłużej czekali na miejsce w
kolejce. NA MIEJSCE, zaznaczam. Lepiej więc chyba postać te 235 dni i się
ozdrowić. Czekać z Wamy będą dziesiątki innych pacjentów, więc o życie
towarzyskie (a może nawet rodzinne) nie musicie się martwić. A jakby któremuś
się, prawda, zupełnie przypadkowo zmarło w trakcie oczekiwania to wskoczycie na
jego miejsce i będzie elegancko. No, chyba, że akurat wróci jako zdenerwowany
duch i zacznie strzelać, dewiant jeden, swoją ektoplazmą na prawo i lewo, ale
to wtedy jeden z dozorców po prostu, jak to się mówi, „wsyśnie” delikwenta
odkurzaczem i po problemie.
Nasza
kadra jest wysoce wykwalifikowana i chętna do dalszego poszerzania swoich
umiejętności. Są to cierpliwie dobierani ludzie, którzy nie bacząc na kolejki
przed gabinetem udadzą się do sali szkoleniowej na, nie da się ukryć,
szkolenie. Pokazuje to, że nie boją się poświęceń byle tylko nieść Wam pomoc,
co jest o tyle ważne, że do naszych placówek ściągają ludzie z najrozmaitszymi
choróbstwami. Cierpiący na magnetyzm zwierzęcy biedacy muszą być otrzepani z
niesfornych futrzaków w specjalnym tunelu aerodynamicznym, chorych na chorobę
strupieszającą trzeba odmumifikować, a ci z pomrocznością jasną wymagają
produkcji nowej głowy i wkręcenia jej w miejsce gigantycznej żarówki. To nie
się, drodzy Państwo, ani proste, ani TANIE rzeczy. Toteż musicie zrozumieć, że
wysokie ceny mają na celu nie tylko rozwój szpitala, ale także zapewnieniu Wam
godnych warunków w trakcie reszty Waszych dni. W szpitalu, ma się rozumieć.
Komentarze
Prześlij komentarz