Ja Ja Ding Dong (Filmiś #2)
Jeżeli
miałbym Wam polecić jakikolwiek film, który ukazał się w tym roku to byłoby to
właśnie Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga – rewelacyjny
komediowy musical z Willem Ferrellem i Rachel McAdams, który z miejsca skradł
moje serce i od paru dni od obejrzenia katuje moje uszy niezwykle chwytliwymi
piosenkami.
Na
zupełnie przeciwnym biegunie znajduje się z kolei Stranger Things 3
(fikuśna nazwa na trzeci sezon serialu, swoją drogą), które po rewelacyjnym pierwszym
i niezłym drugim sezonie kompletnie zatraca swoją tożsamość, stając się tym
samym retro telenowelą z elementem fantastycznym.
Posłuchajcie…
Eurovision
Song Contest: Historia zespołu Fire Saga (Film)
Gatunek:
Komedia/Musical
Rok
wydania: 2020
Reżyseria:
David Dobkin
Dawno
już nie miałem okazji obejrzeć filmu, który chciałbym obejrzeć drugi raz tuż po
ujrzeniu napisów końcowych, a właśnie takie uczucie wywołał we mnie Eurovision
Song Contest: Historia zespołu Fire Saga. Co więcej, dokładnie to zrobiłem i
następnego pokusiłem się o ponowny seans, bawiąc się nawet lepiej niż za
pierwszym razem. Nie jest to ani film rewolucyjny, nie jest to film wybitny,
ani, mówiąc szczerze, film z mojego kręgu zainteresowań. Musicale to nie moja
para kaloszy i oglądam je raz na ruski rok. Niekoniecznie podoba mi się wizja
nagle zaczynających śpiewać bohaterów. Jest to w moim odczuciu na tyle dziwne,
że kompletnie nie pozwala mi na zawieszenie niewiary i wniknięcie w świat
filmu. Niemniej w przypadku Eurovision Song Contest nie miałem tego problemu, bo
każda pojawiająca się tu piosenka robi to konkretnym kontekście – występu w
Eurowizji.
Eurovision
Song Contest to, jak mówi boleśnie długi tytuł, fikcyjna historia islandzkiego
zespołu Fire Saga. Głównymi jego członkami są dość specyficzni Lars Erickssong
(Will Ferrell) oraz Sigrit Ericksdottir (Rachel McAdams), których życiowym
marzeniem jest wygranie Eurowizji. W wyniku szczęśliwego (a przynajmniej dla
nich) splotu wydarzeń dostają swoją szansę by reprezentować Islandię w
konkursie, co doprowadza do ich licznych perypetii w Europie. Ciekawe jest
tutaj to, że choć u podstaw jest to komedia i żartów jest tutaj mnóstwo (od
żartów z penisów na rzeźbach przez powtarzające się aż po sprytne puszczanie
oczka do widza), nie oznacza to wcale, że jest to film o niczym.
Eurovision
Song Contest to przede wszystkim opowieść o marzeniach, choć znaleźć tu można
również motywy pragnienia szczęścia i potrzeby akceptacji. Bohaterowie napisani
są tutaj naprawdę świetnie i trudno jest nie zżyć się z tym islandzkim duetem.
Przejmujemy się ich losami, a obecne w filmie co bardziej emocjonalne sceny
zyskują na siłę dzięki kontrastującymi z nimi luźniejszymi, pełnymi żartów
scenami. W trakcie obu seansów kilkukrotnie w oku zakręciła mi się w oku łezka
– tak bardzo zależało mi na szczęściu Larsa i Sigrit, co przecież wcale nie
jest tak oczywiste. Zwłaszcza w komedii. Co więcej, odnosi się to też do
pozostałych bohaterów z fenomenalnym Alexandrem Lemtovem na czele, przy okazji
którego twórcy postanowili poruszyć też temat dyskryminacji osób
homoseksualnych w Rosji. Podeszli jednak do tematu w niesamowicie subtelny
sposób – nie jest trudno zrozumieć kierujące nim pobudki, ale jednocześnie w
żadnym momencie widz nie czuje się pouczany, bowiem scenarzyści pozwalają nam
samym dojść do odpowiednich wniosków.
No
i jest jeszcze ścieżka dźwiękowa, która doprowadza mnie już po prostu do szału.
Od kilku dni nie mogę pozbyć się z głowy zapętlających się dźwięków napisanych
na potrzeby filmu piosenek, co jest o tyle problematyczne, że nie mogę przez
nie zasnąć. Jeżeli poprzednie akapity nie przekonały Was jeszcze do filmu to
dajcie mu chociaż szansę ze względu na muzykę, a gwarantuję, że nie
pożałujecie. Każdy zawarty w filmie utwór w mig wpada w ucho i nie pozwala o
sobie zapomnieć. Czuć, że film ten stworzony został z miłości do Eurowizji, bo
każda piosenka brzmi tutaj niczym żywcem wyrwana z którejś z edycji konkursu. Z
resztą w filmie gościnnie wystąpiły również gwiazdy poszczególny (choćby
Salvador Sobal i Conchita Wurst).
Warto
też na sam koniec wspomnieć, że frajdę będą mieli też miłośnicy Skandynawii.
Ujęcia przedstawiające islandzkie krajobrazy są absolutnie przepiękne i czuć tu
na każdym kroku zauroczenie twórców tym odległym państwem nawet mimo licznych
żartów z niego oraz tragicznych (choć wydaje mi się, że było to celowe)
akcentów bohaterów. W szczególności granego przez Brosnana ojca Larsa. Nie
traćcie więc czasu i odpalajcie Netflixa. Nie pożałujecie, choć musicie mieć
się na baczności, bo po seansie najprawdopodobniej jedyną rzeczą, której
będziecie chcieli słuchać będzie „Ja Ja Ding Dong”.
Stranger
Things 3 (Serial)
Gatunek:
Thriller S-F
Rok
wydania: 2019
Reżyseria:
Ross i Matt Duffer
Stranger
Things powinno było skończyć się na pierwszym sezonie. Mielibyśmy wtedy do
czynienia z kompaktową, kompletną historią s-f, która choć w wielu aspektach
odnosi się do ludzkiej nostalgii i ówczesnego uwielbienia do lat 80., wciąż
posiada własny charakter. Pierwszy rozdział opowieści o dziwach z Hawkins nie
tylko bawił charyzmatyczną obsadą z niezłą chemią oraz nawiązaniami do retro
popkultury, ale potrafił też przede wszystkim trzymać w napięciu i sprawić, że
autentycznie zaczynaliśmy martwić się o losy bohaterów.
Stranger
Things 3 nie powinno było się wydarzyć. To ofiara własnego sukcesu, która
niestety celebrowana była przez tysiące fanów na całym świecie. I wcale im się
nie dziwię, bo blask dawnego Stranger Things wciąż gdzieś w tym wszystkim tkwi.
Trzeci sezon jeszcze mocniej naciska na klawisze amerykańskiej nostalgii
atakując zewsząd jaskrawymi pastelami, niedorzecznie wyglądającymi kreacjami modowymi
i szlagierami z tamtych lat. Nie powiem, ogląda się to wszystko świetnie
zwłaszcza, że strona audiowizualna serialu wciąż stoi na bardzo wysokim
poziomie.
Niestety
zawodzi tutaj scenariusz, który, podobnie jak w przypadku Dark, puchnie do
niebotycznych rozmiarów, ale jednocześnie nie wnosi do historii nic
wartościowego. Pierwszy i poniekąd drugi sezon stanowiły bardzo kameralne
historie, które choć poruszały temat opłacanych przez rząd eksperymentów
wymykających się spod kontroli i terroryzujących okolicę, historia nie
wychodziła tak naprawdę poza granica miasteczka Hawkins, skupiając się przede
wszystkim wokół tajemniczej rządowej w sercu lasu. W sezonie trzecim twórcy
postanowili rozszerzyć opowieść o aspekt międzynarodowy, bo jego scenariusz opowiada
o ukrywającej się w Hawkins rosyjskiej armii, która próbuje ponownie otworzyć
przejście do innego wymiaru, wskrzeszając tym samym ukrywającego się w naszym
świecie Łupieżcę Umysłów.
Przypomina
to wszystko słabą podróbkę Jamesa Bonda z elementem paranormalny, a nie
przyjemny thriller S-F jakim przecież oryginalnie był ten serial. Fabuła nie
tylko nie potrafi porwać, ale momentami zwyczajnie irytuje swoimi pomysłami.
Jako przykład niech posłuży chociażby motyw dwójki dzieciaków (w tym ośmiolatki)
infiltrującej bazę Rosjan. Nawet sympatyczni niegdyś bohaterowie odarci zostają
z całego swojego uroku. Pełne jojczenia wątki miłosny na linii Mike-Nastka i
Lucas-Max męczą, Bill Byers nie ma w całym sezonie kompletnie nic do roboty
(poza tym, że od czasu do czasu dostaje gęsiej skórki), a mój ulubiony duet
Jonathana Byersa i Nancy Wheeler pozbawiony jest jakiejkolwiek chemii.
Kompletnie nie rozumiem też, kto wpadł na pomysł, że zrobienie z Erici, siostry
Lucasa, jednego z głównych bohater, jednocześnie czyniąc ją tak upierdliwą jak
to tylko możliwe.
Na
całe szczęście są tutaj i lepsze wątki. Wprowadzona w tym sezonie postać Robin
świetnie dopełnia się ze Stevem Harringtonem, a cały wątek Hoppera, Joyce Byers
i towarzyszących im porwanego rosyjskiego naukowca Aleksieja oraz Murraya, fana
teorii spiskowych, to absolutnie czyste złoto. Sam finał sezonu pięknie zamyka
też historię strachów w Hawkins, czyniąc ze Stranger Things 3 niejako idealne,
choć niepozbawione rys, zakończenie całości. Tyle, że nie, bo zapowiedziano już
sezon czwarty, który rozgrywać ma się poniekąd na Kamczatce… Boże, miej nas w
swojej opiece…
Komentarze
Prześlij komentarz