*Ziewnięcie* (Filmiś #5)

 

Największym trudem w trakcie domowych seansów jest konieczność uporczywej chęci sięgnięcia po telefon i sprawdzenia powiadomień. Niby oderwiemy wzrok tylko na chwilę, ale wystarczy tylko tak krótka chwila, by wybić nas z klimatu, całkowicie zmieniając nasz odbiór filmu. Są niestety takie filmy, które walki tej nie ułatwiają, a wręcz przeciwnie – czynią ją nie możliwą. O ile w przypadku opowiadającego o lądowaniu na Księżycu „Pierwszego człowieka” problemem jest przede wszystkim ślamazarne tempo akcji, o tylko „Transformers: Zemsta upadłych” zawodzi tam, gdzie powinno błyszczeć.

Posłuchajcie…

Pierwszy człowiek

Film

Gatunek: Dramat biograficzny

Rok wydania: 2018r.

Reżyseria: Damien Chazelle

Obsada: Ryan Gosling, Claire Foy, Jason Clarke, Kyle Chandler, Corey Stroll

To niesamowite, że od lądowania na Księżycu minęło już przeszło pięćdziesiąt lat. Choć podróże na orbitę nie są obecnie niczym nadzwyczajnym, trudno nie odnieść wrażenia, że po zakończeniu się wyścigu na Księżyc, ludzkość zapadła w zimowy sen i dopiero ostatnio coś w temacie podróży kosmicznych zaczyna się dziać dzięki działaniom Elona Muska. Jego marzenie o zasiedleniu Marsa brzmią dumnie, a niedawny start jego rakiety oglądały miliony osób na całym świecie, ale mam wrażenie, że nie jest to tak samo elektryzujące lot na Księżyc. Neil Armstrong i Buzz Aldrin dokonali czegoś niesamowitego, a historia tego przedsięwzięcia jest zaprawdę fascynująca.

Poświęcony jej film „Pierwszy człowiek” z Goslingiem w roli głównej nie jest niestety najlepszym sposobem na jej poznanie. Przyznam, że dotychczas tylko liznąłem temat lotu na Księżyc, a obraz Damiena Chazelle’a wymaga od widza pewnej wiedzy o tamtych wydarzeniach, by w pełni zrozumieć, co dzieje się właśnie na ekranie. Choć opowiadana w filmie historia jest dosyć prosta, bo obserwujemy po prostu karierę Armstronga, dość łatwo jest w pewnym momencie poczuć się zagubionym. Film nie stara się zbytnio tłumaczyć na czym polegał choćby program Gemini, zakładając, że widz już jest z nim zaznajomiony. Większość da się oczywiście wydedukować samodzielnie, ale sprawia to, że „Pierwszy Człowiek” niekoniecznie należy do filmów nadających się na piątkowy wieczór przy piwku, bo wymaga od nas pewnego skupienia.

Bardzo chciałem polubić „Pierwszego człowieka”, ale po prostu nie potrafię. Przez zdecydowaną większość dwu i półgodzinnego seansu czułem się raczej znużony i dopiero pod koniec filmu, kiedy zbliżaliśmy się do wieńczącego obraz lądowania na Księżycu, obudziło się we mnie zainteresowanie wydarzeniami na ekranie. Sama scena lądowania to istny, trzymający w napięciu majstersztyk. Ogląda się to z zapartym tchem i autentycznie żałuję, że nie mogę powiedzieć, że warto dla niej przemęczyć się przez wcześniejsze dwie godziny filmu, bo musiałbym skłamać, a robić tego nie zamierzam.

Transformers: Zemsta upadłych

Film

Gatunek: Akcja

Rok wydania: 2009r.

Reżyseria: Michael Bay

Obsada: Shia LaBeouf, Megan Fox, Peter Cullen, Mark Ryan, Hugo Weaving, Tony Todd

To dopiero druga część sagi o Transformersach od Michaela Baya, a ja już czuję, że bardziej znudzony być nie mogę. To film tak absolutnie o niczym, że po seansie ma się wrażenie, że z naszego mózgu pozostała wyłącznie papka. Michael Bay w roli reżysera przypomina raczej niespełnionego chłopca zamkniętego w ciele dorosłego, traktującego swój obraz jak zabawę figurkami. Spodziewać można się więc potraktowanej po macoszemu fabuły, chaotycznych i przez to nijakich scen akcji, oraz masy żałośnie wręcz dziecinnego humoru (każdego śmieszy niby coś innego, ale scena z mały robotem posuwającym nogę Megan Fox była po prostą żenująca).

„Transformers: Zemsta upadłych” to bezpośrednia kontynuacja wydanego dwa lata wcześniej „Transformers”. Znów śledzimy losy nieporadnego, szykującego się do przeprowadzki do akademika Sama Witwicky’ego (Shia LaBeouf), który w tak młodym wieku osiągnął, jak może się wydawać, niemal wszystko. Uratował świat, jeździ zamieniającym się w gigantycznego robota Camaro, a w dodatku ma przepiękną dziewczynę. Sielanka jednak szybko się kończy, kiedy w umyśle Sama zaimplementowane zostają wizje w języku Autobotów, do których dobrać się pragnie przebudzony z długiego snu Upadły – jeden z pierwszych Deceptikonów. Dalej obserwujemy istną lawinę MacGuffinów i nie żartuję, bo nagle pojawia się ich tyle, że autentycznie nie pamiętam, czemu większość z nich miała służyć. Poza odłamkiem, który wywołał wizje Sama, bohaterowie uganiają się też za pradawnym ostrzem życia, jakąś wieżą nadawczą robotów, czy w końcu energonem będącym źródłem energii Deceptikonów.

Niby fabularną mieliznę można by „Transformers: Zemsta upadłych” (swoją drogą świetne tłumaczenie, skoro Upadły w filmie jest tylko jeden) wybaczyć. W końcu jest to akcyjniak o naparzających się nawzajem gigantycznych robotach potrafiących zmieniać się w pojazdy, ale oferowany nam przez Michaela Baya festiwal wybuchów jest widowiskiem tak nieczytelnym, że aż w efekcie nudnym. Praktycznie żaden z pojawiających się w filmie robotów nie wyróżnia się niczym charakterystycznym, więc w trakcie walki obserwujemy tak naprawdę szarą masę wirującą przed naszymi oczami. Oglądałem „Zemstę upadłych” chyba jakieś dwa tygodnie, bo nie mogłem zmusić się, by co dziesięć minut nie sięgać po telefon. To jakiś absolutny koszmar i nie jestem w stanie pojąć z jakiego powodu seria ta doczekała się jeszcze trzech sequeli i rebootu (choć akurat „Bumblebee”, bo o nim tutaj mowa, okazał się zaskakująco niezłym filmem).

Komentarze

Popularne posty