Inny wymiar (199)

 

Motyw bohatera trafiającego przez przypadek do innego wymiaru lub świata obecny jest w kulturze od setek lat, a na jego podstawie stworzono jedne z najznamienitszych dzieł w historii ludzkości – „Alicja w Krainie Czarów”, „Czarnoksiężnik z Krainy Oz”, czy też powieści Juliusa Verne’a. A przecież także w grach jest to całkiem popularny zabieg fabularny, bo wykorzystano go chociażby w przepięknym pod każdym względem slasherze Narita Boy, zabitym przez Google Stadia survival horrorze Gylt, czy też darmowym horrorze erotycznym Lust from Beyond: Scarlet.

Posłuchajcie…

Narita Boy

Gatunek: Metroidvania

Developer: Studio Koba

Rok wydania: 2021r.

Grałem na: PC

Gra dostępna także na: Xbox One, PlayStation 4, Nintendo Switch

W życiu nie pomyślałbym, że dwuwymiarowy slasher z pixel-artową grafiką kiedykolwiek stanie się dla mnie pretendentem do tytułu gry roku. A tu proszę, nagle na scenę tanecznym krokiem wszedł dzierżący trójkolorowy miecz Narita Boy  i zwyczajnie rozstawił konkurencję po kątach. Naprawdę rzadko trafia się na tak bardzo spójny pod niemalże każdym względem tytuł. Narita Boy to bowiem kolejny growy list miłosny do lat osiemdziesiątych, ale nie ograniczający się tym razem wyłącznie do rzucania słynnymi cytatami i bezustannego podsuwania pod nos gracza odwołań do ówczesnych dzień popkultury. Te wprawdzie wciąż tu są, ale produkcja Studio Koba skupia się przede wszystkim na wprowadzeniu grającego w konkretny nastrój i pozwoleniu mu na doświadczenie audiowizualnej uczty, tak mocno kojarzącej się swoim klimatem z latami osiemdziesiątymi.

Wcielamy się tu w zwykłego dzieciaka, który pewnej, spędzanej przed komputerem nocy zostaje wciągnięty do cyfrowego świata ogrywanej właśnie gierki. Okazuje się, że Cyfrowemu Królestwu grozi zagłada -  zbuntowany program ON w jakiś sposób zdołał wymazać pamięć kreatora gry, co pozwoliło mu na rozpoczęcie podboju wirtualnego świata bez obaw, że ktokolwiek będzie w stanie go powstrzymać. Jako tytułowy Narita Boy, legendarny wojownik Cyfrowego Królestwa, musimy przywrócić dwanaście wspomnień twórcy i raz na zawsze pokonać pustoszącego krainę JEGO. W tym celu przemierzamy wirtualny świat, napotykając na swojej drodze kolejne potrzebujące pomocy programy i powoli poznając to dziwaczne i zaskakująco złożone miejsce, przebijając się przy tym przez zastępy różnorodnych przeciwników.

Malkontenci uznają Narita Boy za produkcję niewartą ich uwagi, bo nie oferuje ona tak naprawdę żadnego większego wyzwania. Walk jest sporo, a różnorodni przeciwnicy wymuszają na nas adaptowanie się konkretnych sytuacji, ale koniec końców każda potyczka, wliczając w to również te z bossami, wygląda dość podobnie do poprzedniej. Wystarczy więc nauczyć się schematu ataków, a bez większego problemu pokonacie każdy krwiożerczy program, nie musząc nawet używać żadnej z licznych umiejętności specjalnych, choć te akurat jeszcze bardziej ułatwiają sprawę. Toteż, jeżeli szukacie platformowo-slasherowego wyzwania, nie jest to gra dla was, bo choć Narita Boy na papierze jest metroidvanią, w rzeczywistości skupia się na opowiedzeniu historii i nieustannym zachwycaniu oprawą audiowizualną.

To właśnie pod tym względem Narita Boy naprawdę lśni. Serwowane nam przez twórców widoki pomysłowo zaprojektowanych lokacji zachwycają, ciesząc przy okazji nasze oczy neonowymi kolorami, przywodzącymi na myśl film „Tron”. W dodatku sącząca się z głośników synthwave’owa muzyka momentalnie wprowadza nas w odpowiedni nastrój, zagrzewając do walki w trakcie kolejnych batalii, ale też stopując i jedynie plumkając smutno w tle, gdy wymaga tego fabuła. Ta z kolei, choć u podstaw dość prosta, potrafi złapać za serce i pozostawia nieco miejsca do analizy oraz interpretacji, co jeszcze bardziej angażuje w zabawę. Wszystko to po prostu ze sobą współgra, czyniąc Narita Boy absolutnie niesamowitym doświadczeniem.

Gylt

Gatunek: Survival horror

Developer: Tequila Works

Rok wydania: 2019r.

Grałem na: Google Stadia

Gra dostępna wyłącznie poprzez usługę Google Stadia

Zebrałem się w końcu w sobie i postanowiłem przetestować nareszcie jedną z największych gamingowych porażek ostatnich lat – Google Stadia. I przyznam, że prawdopodobnie nie zdecydowałbym się na to, gdyby nie fakt, że Google zainwestowało w kilka tytułów ekskluzywnych dla swojej usługi, choć obecnie większość z nich zdążyła już trafić na inne platformy, sprawiając, że Gylt, bo o nim tutaj mowa, jest w tej kwestii niechlubnym wyjątkiem. Szkoda, bo naprawdę boli mnie, że tak przyjemna i ujmująca wizualnie produkcja marnuje swój potencjał na platformie bezustannie podcinającej jej skrzydła swoimi problemami technicznymi.

Nie spodziewałem się, że Gylt tak bardzo mi się spodoba, bo nie dość, że gatunek survival horrorów lubię raczej tak sobie, to w dodatku sama gra sprawia wrażenie bycia skierowaną do młodszego odbiorcy. Widać to już chociażby po oprawie graficznej, przywodzącej na myśl takie filmy jak „Koralina” czy poniekąd „Miasteczko Halloween”. Sama formuła survival horroru również została tu dość mocno uproszczona – wciąż mamy tutaj sporo mechanik i zagadek, ale raczej nigdy nie zabraknie nam surowców, a i zginąć jest dość trudno. Mimo wszystko, Gylt ujmuje relaksującą, o dziwo, rozgrywką, której brak skomplikowania pozwala skupić się na całkiem zgrabnie napisanej historii Sally poszukującej swojej zaginionej kuzynki Emily. Rozwiązanie jest wprawdzie dość przewidywalne, ale całość śledzi się z zainteresowaniem, chłonąc przy tym przyjemnie niepokojący klimat.

Nie było jednak chwili, bym nie żałował, że nie mogę ogrywać Gylt na jakiejkolwiek innej od Stadii platformie. Streaming może działać naprawdę dobrze, co raz za razem udowadniało mi już w przeszłości GeForce Now, ale Google Stadia oferuje niestety jakość rozgrywki niewystarczającą, by komfortowo cieszyć się grą. Wprawdzie nie uświadczyłem żadnych większych opóźnień, ale rozdzielczość obrazu zatrważająco często nie osiągała nawet będącego obecnie przeżytkiem HD, choć internet mam wcale nienajgorszy, a komputer do sieci podpięty został kablem. Boli to w szczególności dlatego, że Gylt pełen jest wykręconych i pomysłowo zaprojektowanych miejscówek, które trudno jest niestety w pełni docenić, kiedy obraz jest po prostu niewyraźny. Toteż mam nadzieję, że albo tytuł ten w końcu trafi na normalne platformy, albo Google pozwoli zakupione na  Stadii gry pobierać bezpośrednio na dysk. Jeśli tak się stanie, to sprawdźcie, bo to naprawdę solidny tytuł.

Lust from Beyond: Scarlet

Gatunek: Survival horror

Developer: MovieGames Lunarium

Rok wydania: 2020r.

Grałem na: PC

Gra dostępna wyłącznie na PC

Lust from Beyond nie spełniło drzemiącego w sobie potencjału, okazując się raczej pustą i próbującą szokować widza wyuzdanym seksem produkcją. Szansa na dorosłe podejście do tematyki seksualności została zmarnowana, bo twórcy woleli sprowadzić seks do roli minigierki, a całą powagę dość skutecznie zniszczyć scenami stosunku z głazami. Niemal rok po premierze wróciłem jednak do uniwersum, by nadrobić Lust from Beyond: Scarlet, czyli jeden z dwóch darmowych prologów, mających za zadanie wprowadzenie potencjalnych nabywców w historię świata gry, przy okazji zapewniając jej promocję. Pierwszy z nich, zatytułowany po prostu Prologue, podobał mi się zdecydowanie bardziej niż finalny produkt, więc liczyłem na co najmniej intrygującą przygodę.

Lust from Beyond: Scarlet przybliża sposób działania Szkarłatnej Loży. Miałem jednak nadzieję, że dla odmiany wcielimy się tu w jednego z jej członków, co pozwoliłoby na ukazanie antagonistów gry jako tych dobrych. W efekcie, wchodząc w Lust from Beyond ze znajomością obu prologów, zdecydowanie mniej jasne byłoby, której z dwóch rywalizując ze sobą sekt powinniśmy ufać. Niestety, Scarlet po raz kolejny opowiada historię przypadkowego faceta, który trafił na celownik jednej z nich ze względu na swoje niepokojące sny, w których przenosi się do garściami czerpiącego z dzieł Gigera i Lovecrafta wymiaru Lusst’ghaa. Tyle tylko, że tym razem ofiara została złapana przez Szkarłatną Lożę, a nie Kult Rozkoszy.

Przyznam, że odpalanie Lust from Beyond: Scarlet po ograniu Lust from Beyond na dobrą sprawę mija się z celem, bo prolog ten wnosi naprawdę niewiele do fabuły serii. Co gorsza, wykorzystuje on niemalże w stu procentach lokacje z pełnej wersji gry, więc całości towarzyszy nieprzyjemne uczucie deja vu. Żeby nie było, jest to w pełni zrozumiałe, w końcu mowa tutaj o darmowym prologu, ale decydując się na zagranie w Lust from Beyond: Scarlet trzeba mieć to na uwadze. Zwłaszcza, że tytuł ten nie oferuje tak naprawdę wiele więcej poza szlajaniem się po tychże miejscówkach w poszukiwaniu potrzebnych do progresji przedmiotów. Toteż choć sprawdzenie tego tytułu nic nie kosztuje, to warto zadać sobie pytanie, czy aby na pewno tej godziny potrzebnej na jego ukończenie nie dałoby się spożytkować lepiej.

 

Komentarze

Popularne posty