Tęgie chłopy (299)

W EA Sports UFC 5 poczujecie się niczym Enrdju Golara, a profeszynal fajer.

Posłuchajcie…

EA Sports UFC 5

Gatunek: Bijatyka

Producent: EA Canada

Rok wydania: 2023

Grałem na: PlayStation 5

Gra dostępna również na: Xbox Series X|S

Moja recenzja EA Sports UFC 5 dla Pograne.eu

Moja recenzja EA Sports UFC 5 w TrójKast #055 - Łyłyłużułą

Grę do recenzji dostarczył wydawca.

Brzydzę się przemocą (przynajmniej w prawdziwym życiu, w grach lubię). Z tego względu nigdy nie interesowały mnie sporty walki, a moja ich znajomość ogranicza się do memów z Endrju „Profeszynal Fajer” Golarą, blitzkriegów Marcina Najmana i podpatrzonych na Twitterze urywków patocelebryckich bójek w oktagonach. Nie dziwota zatem, że zapowiedzi kolejnych mordobić kwituję zazwyczaj ignoranckim wzruszeniem ramiona. Wyobraźcie sobie zatem moje zaskoczenie, kiedy niespodziewanie na dysk mojej konsoli wpadło EA Sports UFC 5, podrzucone mi chytrze przez J.E. Naczelnego, a już kilka walk później nie mogłem oderwać się od konsoli, piorąc po pyskach kolejnych oponentów.

Bądźmy jednak ze sobą szczerzy, jeżeli kiedykolwiek graliście w którąkolwiek z odsłon UFC od „Elektroników”, z dużym prawdopodobieństwem poczujecie się, jakbyście grali w dokładnie tę samą grę. Ot, taka już cecha sportówek. Wiem, bo ładnych parę lat temu miałem okazję spędzić kilka dobrych godzin w UFC 2 i naprawdę nie czuję, by UFC 5 była jakoś drastycznie inną produkcją, nie wspominając już nawet o nowej jakości. Jest nieco ładniej, zdecydowanie płynniej, a i pewnie nie zabrakło kilku nowych bajerów względem poprzedniczki, ale u podstaw zmieniło się w zasadzie niewiele. No, dobra, UFC 5 hula teraz na silniku Frostbite, który zastąpił Ignite, ale znaczenie w rzeczywistości ma to tak duże, że można je przegapić w trakcie mrugnięcia.

Nie piszę jednak tego tekstu z perspektywy weterana serii, a raczej tylko okazjonalnego zawodnika. Jeżeli, podobnie jak ja, Wasze doświadczenia z serią są przelotne lub wręcz nieistniejące, to wszystko to nie będzie dla Was miało najmniejszego znaczenia. Sam bawiłem się absolutnie wyśmienicie, sadząc swoim rywalom soczyste buły na twarz (siła uderzeń momentami naprawdę potrafi wzbudzić w graczu jakąś zwierzęcą satysfakcję) i obserwując, jak biedacy zalewają się krwią. Tej jest tu zresztą naprawdę sporo. Twarze zawodników po walkach przypominają momentami efekty poważnego wypadku, strasząc opuchliznami, nieistniejącymi oczami i wypluwającymi potoki krwi rozcięciami. Nie jest to Mortal Kombat 1, ale realistyczne podejście do obrażeń robi większe wrażenie, niż przerysowane fatality. Nic dziwnego, że jest to pierwsza gra z serii, która otrzymała kategorię wiekową M.

Głównym trybem rozgrywki jest tutaj oczywiście kariera, zarówno w trybie dla pojedynczego gracza, jak i online. Jako, że w grach biję się równie dobrze, co w prawdziwym życiu (czyli słabo), rywalizację z żywymi przeciwnikami pozostawiłem sobie na koniec, skupiając się raczej na rozgrywce solo. Stworzyłem swoją zawodniczkę, wybrałem preferowany styl walki, a następnie począłem budować swoją legendę. Warto wspomnieć, że tryb kariery w UFC 5 posiada elementy fabuły, aczkolwiek nie spodziewajcie się ekwiwalentu trylogii Alexa Huntera z Fify. Ot, taka tam opowiastka o miłośniku (bądź miłośniczce) sztuk walki, wspinającym się po szczeblach kariery, od ulicznych potyczek, aż po mistrzostwa UFC. Interesujące to, jak instrukcja obsługi pralki, ale przecież nikt normalny nie sięga po grę sportową dla fabuły.

Najważniejsze jest budowanie własnej legendy, a to w UFC 5 wypada naprawdę znakomicie. Między kolejnymi walkami, których oferty składane są nam przez zaprzyjaźnionych (lub wręcz przeciwnie) zawodników, trafiamy do obozu treningowego, gdzie przez kilka tygodni ćwiczymy i dbamy o swój PR. Treningi przeprowadzamy w ramach sparingów pod okiem trenera lub waląc w worek. Rozgłos i fanów zyskujemy natomiast, udzielając wywiadów, tweetując czy nawiązując współprace ze sponsorami. Dodatkowo otrzymujemy możliwość „obejrzenia” taśm z poprzednich walk naszego rywala, dzięki czemu dowiemy się nieco o jego technice. Wszystko kosztuje jednak punkty akcji. Każdego tygodnia otrzymujemy ich okrągłą setkę, więc aktywności dobierać należy w sposób przemyślany, odpowiednio balansując między rozgłosem a przygotowaniem do walki. Można to też po prostu olać i zasymulować każdy tydzień, dzięki czemu gra dobierze zajęcia za nas.

Psikus polega na tym, że decydując się na ten krok, najpewniej zyskamy mniej punktów ewolucji, a i nasze umiejętności nie wzrosną niemalże wcale. Boli zwłaszcza to pierwsze, bo punkty ewolucji potrzebne są do zwiększenia statystyk zawodnika. Bez nich na ring wgramolimy się jako totalne chuchro, władające siłą bardzo zdenerwowanego motyla, ruszające się w parterze niczym mucha w smole, a o odporności na ciosy lepiej nie wspominać, bo pewnie sucha nitka spaghetti wytrzymałaby więcej uderzeń. Warto zatem poświęcić nieco czasu i odpowiednio przygotować się do walki, ale nawet i bez tego możecie rozgromić przeciwnika, o ile tylko dysponujecie odpowiednimi umiejętności. W końcu wygrywa się nie tylko poprzez nokaut, ale także poprzez przerwanie walki przez lekarza lub decyzję sędziów.

W UFC 5 urzekło mnie przede wszystkim to, że walki to tutaj coś więcej niż tylko klepanie kombosów. Sporo tu elementu strategii, więc walenie bez przerwy na oślep kompletnie nie się nie sprawdzi. Dostaniecie tylko zadyszki. Dosłownie, bo zbyt żwawe harce w oktagonie dość szybko zredukują Wasz pasek staminy do takiej długości, że jeszcze zamarzy Wam się kupno szpanerskiego BMW albo potężnego SUV-a. Odpowiednie wyczucie czasu i dobór odpowiedniego ciosu lub kopnięcia (tych jest tutaj cała masa, a częścią zabawy jest uczenie się nowych technik od innych zawodników). Paradoksalnie sprawia to o wiele więcej emocji niż wykręcenie odjechanej kombinacji w Mortalu. Spora w tym też zasługa zaskakująco przystępnego sterowania jak na tak skomplikowany system. Niedzielni gracze mogą dodatkowo włączyć kilka ułatwień, jeszcze bardziej upłynniających rozgrywkę, ale nie ogłupiających przy tym mechaniki.

W UFC 5 liczy się każdy cios, więc kiedy uda się celnym kopniakiem ogłuszyć oponenta, a potem poprawić kilkoma sążnistymi sierpowymi, satysfakcja jest niesamowita. Nokauty, obalenia, zmagania w parterze – we wszystkim tym czuć trud zawodników, toteż wygrana jest tym słodsza. Należy przy tym pamiętać, że każda potyczka (a już w szczególności taka, w której stłuczono nas na kwaśne jabłko) przybliża nas do końca kariery. Nie można grać w nieskończoność i niestety w pewnym momencie trzeba odwiesić pas i albo stworzyć nowego zawodnika, albo uderzyć do modułu sieciowego.

To jest już jednak kompletnie inna bestia. Jeżeli po solowej zabawie wydaje Wam się, że całkiem nieźle radzicie sobie na ringu, to żywi przeciwnicy bardzo chętnie i szybko przedstawią Wam swoje kontrargumenty. Tak naprawdę to właśnie w trybie sieciowym zaczyna się cała zabawa. Wciąż możemy stworzyć własnego zawodnika, którego przeprowadzimy przez tym razem niekończącą się karierę, ale potyczki będą zdecydowanie bardziej wymagające. Brak tu też obozu treningowego. Każda walka, niezależnie od wyniku, gwarantuje nam punkty ewolucji, którymi ponownie podbijać będziemy nasze statystyki. Nie musimy też martwić się o rozgłos, przygotowanie do walki czy oglądanie taśm. Tu jest żywioł, a walka o miejsce w rankingu dla wielu z pewnością okaże się diabelnie satysfakcjonująca. Nie zabrakło też oczywiście luźniejszych rankingowych, pozwalających na wcielenie się w prawdziwych zawodników (znów jest ich od groma), a także kompletnie niezobowiązujących szybkich potyczek. Jeżeli jednak nadal wolicie grę samodzielną, to ciekawie wypadają zmieniające się co tydzień wyzwania z predefiniowanymi zawodnika.

Tak naprawdę największym minusem UFC 5 jest oprawa graficzna. Tytuł ten wygląda po prostu słabo. Nie to, że jest brzydki, ale chociażby modele postaci mocno odstają od tego, do czego przyzwyczaiły nas obecne wysokobudżetowe produkcje. Jest nieźle, ale raczej nie jest to poziom, który robi wrażenie. Technicznie jest natomiast naprawdę dobrze. Rozgrywka śmiga w płynnych 60 FPS-ach, a obraz jest krystalicznie czysty. Nie natknąłem się też na żadne błędy. Figle płatać lubi jedynie silnik fizyczny i niekiedy ruchy kończyn potrafią przeczyć ludzkiej anatomii, a znokautowani zawodnicy swoją animacją zabierają gracz w nostalgiczną podróż do czasów panowania Havoka, padając na ring niczym szmaciane lalki. Raczej to śmieszy, niż denerwuje, więc wspominam o tym wyłącznie z obowiązku. Całkiem nieźle wypada natomiast oprawa audio. Wpadających w ucho kawałków jest tu sporo, komentatorzy trafnie komentują wydarzenia na ringu, a plaski i łupnięcia ciosów rozbrzmiewają aż miło.

Ku mojemu niemałemu zaskoczeniu zawarte w grze mikrotransakcje (chyba nie myśleliście, że ich zabrakło, co?) okazały się kompletnie nieinwazyjne. Za pieniądze kupić można nowe łaszki i tego typu pierdoły, ale gra nie szczuje gracza zachętami do kupna, ba, praktycznie wcale o tym nie wspomina. W efekcie można bezproblemowo cieszyć się UFC 5. Warto, bo to naprawdę dobra i nad wyraz satysfakcjonująca bijatyka z niezłą karierą i złożonym, ale dość przystępnym systemem walki. Jeżeli na UFC 4 zjedliście zęby, to wątpię, byście znaleźli tu coś świeżego, ale jeżeli to Wasz pierwszy kontakt z serią, to nie zastanawiajcie się, tylko dawajcie na ring.

Komentarze

Popularne posty