Kurz nad królestwo (300)

Chwała Elektronikom za EA Sports WRC, bo w przeciwnym razie ten tydzień byłby średnio optymistyczny. The Settlers: Narodziny Imperium i Everspace 2 okazały się wprawdzie nawet niezłe, ale ich mechaniki zbyt często sprawiały, że przysypiałem.

Posłuchajcie…

EA Sports WRC

Gatunek: Rajdy

Producent: Codemasters

Rok wydania: 2023

Grałem na: PlayStation 5

Gra dostępna również na: Xbox Series X|S, PC

Moja recenzja EA Sports WRC na Pograne.eu

Moja recenzja EA Sports WRC w TrójKast#055 – Łyłyłużułą

Grę do recenzji dostarczył wydawca

WRC wraca do domu. To przerażające, kiedy pomyśli się, że minęło już dwadzieścia lat, odkąd Codemasters straciło licencję na mistrzostwa World Rally Championship. Wprawdzie nie przeszkodziło im to, by przez te wszystkie lata wciąż podbijać serca graczy kolejnymi Colinami i DiRTami (choć tu przede wszystkim podserią DiRT Rally). Niemniej, kiedy jakiś czas temu gruchnęła wiadomość, że to właśnie Codemasters przejmie po Kylotonn rajdową pałeczkę, trudno było nie kryć entuzjazmu. Zwłaszcza jeśli, tak jak ja, za młodu zagrywaliście się w klasyki pokroju Colin McRae Rally 2.0. W międzyczasie Codemasters trafiło jednak pod banderę niesłynącego bynajmniej z prokonsumenckiego podejścia Electronic Arts, więc niejako mimochodem pojawiło się pytanie o to, czy EA Sports WRC to wciąż dzieło pasji, czy już wyłącznie nastawiony na zysk produkt?

Szczerze? Nie obawiałem się o to jakoś bardzo. Electronic Arts jest, jakie jest, ale ich gry zazwyczaj trzymają jakiś tam poziom (kontrowersyjna opinia, wiem). Toteż spodziewałem się, że w najgorszym wypadku otrzymamy grę co najmniej niezłą. Tak też zresztą się stało, ba, EA Sports WRC okazuje się produkcją naprawdę dobrą, choć niepozbawioną pewnych wad. O nich porozmawiamy sobie jednak za chwilę. Na razie skupmy się na samej grze i tym, co też ona oferuje. W dużym skrócie, jeżeli przez ostatnich kilka lat rok do roku zagrywaliście się w serię WRC, to nie znajdziecie tu raczej nic, co zmieni Wasze spojrzenie na gry rajdowe. Codemasters w świadomości graczy doczekało się miana legendy, ale ich oferta nie różni się zbytnio od tego, co przy okazji WRC 10 (w Generations nie grałem) oferowało Kylotonn.

Teraz ważne, bo zdaję sobie sprawę z tego, jak to może zabrzmieć. Nie świadczy to bynajmniej o braku zdolności ekipy z Codemasters, a raczej o wysokim poziomie samego Kylotonn. EA Sports WRC jest bowiem tytułem bardzo dobrym, w którym odnajdą się zarówno niedzielni rajdowcy, jak i absolutni zapaleńcy (aczkolwiek ci z pewnością znajdą jakiś powód do kręcenia nosem). Model jazdy wymaga bowiem sporo skupienia i niemałych umiejętności, ale spokojnie można go do pewnego stopnia dostosować w ustawieniach, przy okazji definiując szosowe zdolności sztucznej inteligencji. Jeżeli zatem tylko tego chcemy, możemy objąć kontrolę nad każdym elementem samochodu  – od manualnej zmiany biegów, aż po kontrolę sprzęgła na starcie – ale nic nie stoi też na przeszkodzie, by wszystko to powierzyć konsoli, a samemu skupić się wyłącznie na niewypadaniu z trasy.

Czegokolwiek byście jednak nie wybrali, jestem przekonany, że będziecie bawić się przednio. Frajda z jazdy w EA Sports WRC jest bowiem olbrzymia, a pędzenie wąskimi, polnymi drogami i widowiskowe zarzucanie tyłkiem na zakrętach momentalnie uzależnia. Ponad 200 odcinków specjalnych, podzielonych na 18 rajdów z całego świata, zapewnia olbrzymią różnorodność. Ciasne, asfaltowe uliczki Japonii dostarczają w końcu zupełnie inne doznania od pełnych długich prostych tras Estonii, wyboistych dróg Kenii czy w końcu otulonych zaspami dróżek Szwecji. Trudno jednak popadać nad tym w jakiś niesamowity zachwyt, skoro ta właśnie różnorodność jest tym, co poniekąd definiuje mistrzostwa WRC i przez lata stało się to w grach rajdowych standardem.

Równie standardowo wypada tryb kariery. Znów, nie zrozumcie tego źle, nie jest to w żadnym razie negatyw. Kariera w EA Sports WRC jest bowiem naprawdę niezła, ale nie odbiega od tego, co widzieliśmy w dziesiątkach innych gier. To standard, którego się oczekuje i został on w pełni spełniony. Trudno w końcu wymagać, by Codemasters w tego typu produkcji wynajdowało koło na nowo. Otrzymujemy zatem dostęp do trzech głównych mistrzostw, czyli WRC, WRC2 i WRC Junior (na początku zabawy możemy rozpocząć od dowolnej z nich), a potem na przestrzeni kolejnych sezonów pniemy się ku mistrzostwu w każdym z nich. W międzyczasie możemy brać udział w dowolnych innych zawodach, wliczając w to mistrzostwa starszych klas samochodów, a także pojedyncze wydarzenia.

Nad wszystkim czuwa ponadto sponsor, narzucający nam wytyczne o różnej wadze do spełniania, jak chociażby zajęcie miejsca na podium w konkretnych zawodach lub zmieszczenie się w budżecie pod koniec każdego miesiąca. Budżet zresztą zmienia się z każdym sezonem i wpływ na niego ma zarówno podpisany kontrakt, jak i zadowolenie sponsora z naszych wyników. Warto się zatem postarać, bo dodatkowa kasa pozwoli nam na kupienie większej liczby samochodów, zatrudnienie liczniejszej i lepiej wyszkolonej ekipy mechaników, czy więcej funduszy na naprawy. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by sponsora olać i robić wyłącznie to, co sprawia nam najwięcej frajdy.

Ciekawą opcją, której nie widziałem dotąd w żadnej innej grze rajdowej, jest możliwość zbudowania własnej maszyny. Poza poszczególnymi częściami możemy dowolnie zmienić też jej wygląd zewnętrzny i to do tego stopnia, że jeździć możemy z przodem wziętym z Opla i tyłem pożyczonym ze Skody. Znacznie powiększa to już i tak opasłą, bo liczącą aż 78 pozycji, samochodową ofertę. Mało tego, część dostępnych rajdów wynagrodzi wygraną nowymi częściami, które zamontować będziemy mogli w naszym składaku, więc jeżeli ktoś w samochodówkach lubi związać się z posiadanym samochodem, to EA Sports WRC powinno go w tej kwestii usatysfakcjonować.

Zabawa w żadnym razie nie kończy się natomiast na trybie kariery. Jeżeli budowanie własnego zespołu i legendy Was znudzi, to w każdej chwili możecie rozegrać pojedyncze mistrzostwa, które skroicie wedle własnego uznania (klasa samochodu, długość itp.). Zabraknąć nie mogło również trybu sieciowego dla maksymalnie 32 graczy oraz klasycznych szybkich wyścigów. Miłym ukłonem w stronę początkujących jest natomiast szkółka rajdowa, w której niczym w Gran Turismo nauczycie się efektywnego (i efektownego) prowadzenia samochodu. Warto sprawdzić, jeżeli to Wasza pierwsza tego typu produkcja. Rajdy zdecydowanie różnią bowiem od wyścigów torowych.

Przyjemnym dodatkiem są momenty, czyli osobny tryb, oferujący możliwość odtworzenia kultowych (lub przynajmniej nimi inspirowanych) przejazdów z historii WRC, a także kilku fikcyjnych. Dostępne wydarzenia rotują się cyklicznie, więc zawartości z pewnością nie zabraknie. Nie jest to jednak nic niesamowitego. Ot, miła przystawka i odskocznia od trybu kariery. Niestety boli nieco fakt, że cześć wydarzeń dostępna jest wyłącznie dla abonentów EA Play. Nie po to wydaje się kupę pieniędzy na grę, by potem musieć dokupywać do niej jeszcze abonament. Zwłaszcza jeśli mowa o grze dla pojedynczego gracza.

To też nie koniec problemów EA Sports WRC. Te na dobre zaczynają, kiedy zajrzymy mu pod maskę. Ogólnie rzecz biorąc, gra pod względem techniczym wykonana jest naprawdę nieźle. Zarówno modele samochodów, jak i otoczenie prezentuje się bardzo ładnie, a i rozgrywka na PlayStation 5 utrzymuje 60 FPS, przynajmniej przez większość czasu. No właśnie, niestety nie robi tego zawsze. EA Sports WRC lubi sobie chrupnąć i dzieje się to notorycznie, nawet pomimo kilku wypuszczonych od momentu premiery aktualizacji.

Co gorsza, z jakiegoś dziwnego powodu gra zmaga się z uporczywym screen tearingiem, który uprzykrza rozgrywkę chyba jeszcze bardziej, niż klatkowanie. Na szczęście są to największe problemy gry, pomimo których spokojnie da się czerpać z rozgrywki sporo frajdy. Można by się wprawdzie pastwić i wytykać (bardzo) sporadyczne problemy z detekcją kolizji lub fakt, że widoczne na horyzoncie krajobrazy momentami przypominają grę z PlayStation 2, ale byłoby to czepialstwo dla samego czepialstwa

Spędziłem w EA Sports WRC przeszło 25 godzin i pomimo powyższych problemów bawiłem się naprawdę wyśmienicie. Fakt, kląłem niczym szewc, kiedy po raz kolejny wypadałem z trasy, ale jednocześnie nie mogłem się oderwać. Adrenalina płynąca z mknięcia wąską trasą pomiędzy drzewami czy wypatrywaniem w pełnym skupieniu kolejnych zakrętów, gdy na nocnej trasie uszkodziłem reflektory, wynagradzała mi wszelkie niewygody. Nie znajdziecie tu niczego, czego wcześniej byście nie widzieli, ale wcale nie oznacza to, że nie będziecie się kapitalnie bawić. Wręcz przeciwnie, istnieje spora szansa, że EA Sports WRC kompletnie Was pochłonie.

The Settlers: Narodziny Imperium

Gatunek: RTS

Producent: Blue Byte Software

Rok wydania: 2007

Grałem na: PC

Gra dostępna wyłącznie na PC

Planowałem rozpocząć ten tekst stwierdzeniem, że seria The Settlers nie ma ostatnimi czasy zbyt dobrej passy. Problem w tym, że mocno nagiąłbym w nim znaczenie „ostatnich czasów”. W końcu dla wielu fanów ostatnimi dobry „settlersami” była „dwójka”, no, może jeszcze „trójka”. Ja na całe szczęście do grona fanów nie należę, ba, z serią poza jedną krótką sesją nie łączy mnie w zasadzie nic, więc absolutnie nie bałem się rozpocząć przygody z nią od jej szóstej odsłony, czyli The Settlers: Narodziny Imperium. Czy był w tym jakikolwiek sens lub logika? Prawdopodobnie nie, ale nie zmienia to faktu, że bawiłem się całkiem nieźle, choć z pewnością nie fenomenalnie.

Trudno jednak żebym nie bawił się dobrze, skoro mamy tu do czynienia z grą o budowaniu miast. Gatunek ten bawi mnie niezmiernie od lat bez względu na stopień skomplikowania. Jest to w tym przypadku o tyle ważne, że The Settlers: Narodziny Imperium to produkcja beznadziejnie wręcz prosta, zarówno pod względem poziom trudności, jak i zasad rządzących rozgrywką. Z pozoru niczym nie różni się to od takiego Anno 1800 (lub 1701, jeżeli chcielibyśmy pozostać bliżsi realiom wydania gry Blue Byte Software). Ot, stawiamy sobie domki i staramy się zadbać o sprawnie działające łańcuchy dostaw. Pierwszy przykład z brzegu, lud pragnie chleba (igrzysk czasem też), chleb upiecze piekarz, ale potrzebuje zboża, więc należy mu je zapewnić, budując farmy. Brzmi sensownie, prawda?

Psikus polega na tym, że wspomniane łańcuchy to tak naprawdę łańcuszki, składające się praktycznie zawsze z dwóch budynków: jednego zbierającego surowiec i drugiego go przetwarzającego. Z początku nie jest to problemem, ale im dłużej w The Settlers: Narodziny Imperium gramy, coraz bardziej zaczyna doskwierać właśnie ta nadmierna prostota. Brak tu jakichkolwiek wyzwań ekonomicznych, które w późniejszych etapach zabawy zmuszałyby nas do przemyślenia działania naszego miasta. Tymczasem jedyną trudnością w Narodzinach Imperium jest możliwość wytworzenia z tego samego surowca kilku różnych rzeczy. Ot, z upolowanych jeleni można wykonać zarówno kiełbaski, jak i ubrania, więc należy zadbać o dostarczenie takich ich ilości, by starczyło na oba te produkty.

Tu pojawia się nieco bardziej interesujący aspekt The Settlers: Narodziny Imperium. Ilość surowców na otrzymanym na początku zabawy terytorium jest mocno ograniczona, więc należy stopniowo poszerzać swoje włości, przejmując kolejne kawałki mapy. Trudne to nie jest, wystarczy na niezaklepany przez nikogo teren wysłać naszego bohatera (do wyboru dostajemy ich kilku, każdy ze swoimi umiejętnościami specjalnymi) oraz wysupłać nieco złota i drewna na posterunek, by już po kilku chwilach cieszyć się nową miedzą. Nieco trudniej jest, kiedy ziemię przejęła już wroga (lub po prostu obca, nie z każdym musimy mieć tu na pieńku) frakcja. Wówczas należy najpierw zniszczyć bądź przejąć ich posterunek, wysyłając ku niemu własną armię.

Jeżeli jednak wydaje Wam się, że aspekt militarny The Settlers: Narodziny Imperium jest czymś wybitnie interesującym, to niestety mam dla Was złą wiadomość. Nie to, że jest zły, jest po prostu bardzo, ale to bardzo prosty. Do boju wysłać możemy zaledwie dwa typy żołnierzy, szermierzy i łuczników, których w przypadku oblężeń możemy wesprzeć taranami, wieżami oblężniczymi i katapultami. Tyle. Sztuka wojny sprowadza się tu zatem do zwerbowania jak największej liczby wojskowych i napuszczeniu ich na przeciwnika. Wprawdzie od poziomu zadowolenia naszych osadników zależy morale wojska, a tym samym jego siła, ale w tym wypadku bardziej trzeba się postarać o to, by byli niezadowoleni, niż zadowoleni.

Wszystko to sprawia, że im dłużej gramy, tym The Settlers: Narodziny Imperium robi się coraz bardziej nudne. Ekonomiczne zaplecze spokojnie można rozwinąć w kilkanaście minut, w międzyczasie tworząc silną armię, a później pozostaje już jedynie mozolne przejmowanie mapy. Wprawdzie zadbano tu o pewne utrudnienia, ale nie mają one większego wpływu na przebieg rozgrywki. Dostępne do postawienia budynki uzależnione są chociażby od rangi naszego herosa, a jego awansowanie wymaga od nas spełniania odpowiednich kryteriów (konkretna liczba danego surowca, poziom zadowolenia mieszkańców, takie tam), ale te z każdą rozgrywką są dokładnie takie samy.

Najbardziej miesza tandem systemu pór roku i map o różnym klimacie, który zmusza nas do adaptowania rozwoju naszego królestwa do sytuacji na mapie. Północne krainy, dajmy na to, charakteryzują się długimi zimami, które utrudniają pracę na roli i wymagają sporej liczby ubrań. Z kolei na południu znajdziemy mnóstwo surowców, ale żyznej gleby, podobnie jak drzew do ścięcia, trzeba się już porządnie naszukać. Dostarcza to pewnego powiewu świeżości do boleśnie zatęchłej rozgrywki i naprawdę chciałbym, by było tego tutaj nieco więcej, bo to właśnie przy rozkminianiu, jak w nowych warunkach poprowadzić rozwój miasta, bawiłem się najlepiej.

Jeśli zastanawiacie się, dlaczego nie wspomniałem jeszcze ani słowa o fabule The Settlers: Narodziny Imperium, to dlatego, że jej największym plusem jest jej istnienie. Nie zaoferuje Wam ona kompletnie niczego interesującego. Wprawdzie każda z 18 dostępnych misji oferuje osobne wyzwanie (nawet jeśli niewielkie), ale sama opowieść i jej bohaterowie są tak bezjajeczni, że praktycznie już nic z tego nie pamiętam. Trzeba zjednoczyć skłócone królestwa i pokonać złego władcę, tyle. Poza kampanią pobawić można się w trybie gry swobodnej (z żywym graczem lub botami), w którym jedynym celem jest zwycięstwo poprzez pokonanie przeciwnika (niszcząc jego miasto lub gospodarkę) albo awansowanie swojego bohatera do najwyższej rangi.

Wszystko to, co napisałem, kłóci się ze wstępem tej recenzji. Robi to jednak wyłącznie pozornie, bo ja autentycznie spędziłem przy tej grze kilka bardzo przyjemnych godzin. Owszem, nudziłem się momentami przeokropnie, a raz zdarzyło mi się wprowadzić grę w tryb soft-locka, ale mimo wszystko The Settlers: Narodziny Imperium ma w sobie to coś. Coś, co sprawia, że zawsze chętnie do niego wracałem. Może to urocza i niekiedy naprawdę ładna (jak na wiek produkcji) oprawa graficzna, może przyjemna muzyka, a może zwyczajnie potrzebowałem odrobiny relaksu i niezobowiązującego budowania królestwa? Mniemam, że wszystko po trochu, więc nie skreślajcie The Settlers: Narodziny Imperium od razu. Pomimo wad to tytuł, który potrafi sprawić nieco radości, choć raczej podczas krótszych sesji.

Everspace 2

Gatunek: RPG/Space sim

Producent: Rockfish Games

Rok wydania: 2023

Grałem na: Xbox Series X

Gra dostępna również na: Xbox Series S, PlayStation 5, PC

Moja recenzja Everspace 2 w TrójKast #050– Też mi jubileusz

Grę do recenzji dostarczył wydawca

Everspace 2 parę miesięcy temu kompletnie znikąd pojawił się na moim radarze. Nie zdziwiło mnie to jakoś bardzo, bo choć z latadełek czerpię sporo radości, to nie śledzę zbytnio ich premier. Wiem, że nie jestem w tym jedyny, bo jest, jakby nie było, mocno niszowy gatunek. Tymczasem ni stąd, ni zowąd w Sieci zaczęła pojawiać się masa nad wyraz pozytywnych opinii o Everspace 2 i dziesiątki, jeśli nie setki pokazujących jego piękno zdjęć. Ostatnio podobną burzę wywołał kapitalny Chorus, więc powiedzieć, że byłem kupiony, to jak nic nie powiedzieć. Gra wylądowała w końcu na dysku mojej konsoli, ale gdy pełen oczekiwań ją odpaliłem, okazało się, że to chyba nie jest tytuł dla mnie.

Widzicie, Everspace 2 jest stosunkowo dziwną produkcją. To mariaż kosmicznego latadełka z pełnoprawną grą RPG, który – co najciekawsze – stanowi bezpośrednią kontynuację roguelike’a. Twórcy obrali zatem drastycznie inny kierunek, porzucając błyskawiczną akcję na rzecz spokojniejszej, stawiającej bardzo mocno na eksplorację produkcji. Nie jest to problem sam w sobie, ba, jest to coś, co jak najbardziej ma prawo się podobać, ale mam wrażenie, że ekipa z Rockfish Games nie do końca przemyślała to, jak Everspace 2 ma wyglądać. W efekcie otrzymaliśmy solidną produkcję, która pod wieloma względami niestety nie domaga, a w niektórych momentach wręcz frustruje.

Zacznijmy jednak od tego, co wykonano dobrze – eksploracji. Fani zwiedzania i podziwiania widoczków poczują się tu, jak w raju. Everspace 2 oferuje bowiem masę różnorodnych lokacji do odwiedzenia. Mowa tu zarówno o orbitach planet, jak i ich powierzchniach. Niemalże każda z nich to wizualny cukiereczek, który wręcz zmusza do przystanięcia na chwilę i chłonięcia widoków. Kolosalne wrażenie robią chociażby rozerwane na pół planety czy otaczające je pasy asteroid. Spora w tym zasługa chociażby świetnej i jakże żywej kolorystyki. Czas poświęcony na eksplorację wynagrodzą nam ponadto odnalezione skrytki z fantami, złoża minerałów, czy dodatkowe, dostępne wyłącznie w tej konkretnej lokacji wyzwania.

Psikus polega jednak na tym, że eksploracja jest tutaj absolutnie wymagana, by mieć jakiekolwiek szanse na ukończenie wątku fabularnego. Ilość doświadczenia płynącego z zaliczania misji głównych i zaskakująco skromna liczba zadań pobocznych sprawiają, że by uzyskać optymalny do podjęcia kolejnej misji poziom, zdecydowanie zbyt często trzeba poświęcić się mozolnemu grindowaniu powtarzalnych zleceń kontraktowych, wspomnianych wcześniej wyzwań czy po prostu szukaniu przeciwników i mordowaniu ich. Przypomina to raczej niezbyt ambitne MMO, aniżeli sensownie zaprojektowanego RPG-a dla pojedynczego gracza.

Olbrzymia szkoda, bo w przyszłości będzie to jedno z moich głównych skojarzeń z Everspace 2. Nieustający grind kompletnie przyćmiewa wszystkie inne elementy gry. Solidnie wykonana warstwa eksploracyjna chociażby staje się smutną codziennością, a walka albo dość szybko zaczyna frustrować z powodu na wyższy poziom przeciwników, albo nudzi swoją banalnością, jeśli zdecydujemy się na zmniejszenie poziomu trudności. To coś, czego naprawdę łatwo można byłoby uniknąć zwiększając ilość doświadczenia zdobywanego za wykonanie misji lub zwyczajnie oferując więcej fabularnych zadań pobocznych, które skutecznie uprzyjemniłyby wbijanie kolejnych poziomów, ukrywając kamuflując grind przy pomocy ciekawych opowieści. Zwłaszcza że wątki poboczne w Everspace 2 często są zaskakująco rozbudowane i scenariuszowo stoją na więcej niż przyzwoitym poziomie.

Tego samego nie mogę powiedzieć niestety o głównej linii fabularnej, która jest kompletnie nijaka. Mało tego, trudno tutaj mówić o jakiejś sensownej opowieści. Pozornie ma to wszystko sens. Wcielamy się w jednego z ostatnich, znanych z pierwowzoru klonów Adama Roslina, który obecnie ukrywa swoją tożsamość przed resztą świata. Jego spokojny żywot nie trwa jednak zbyt długo, bo już wkrótce wpada w sam środek niemałej kabały. Problem w tym, że cała ta historia pozbawiona jest poczucia jakiejkolwiek celowości. W efekcie latamy od punktu do punktu, gadamy z różnymi, kompletnie niezapadających w pamięci bohaterami i niby faktycznie wykonujemy całkiem zróżnicowane misje, ale tak naprawdę nie wiemy do końca po co. Niby w pewnym momencie całość nabiera rumieńców i faktycznie robi się interesująco, ale hasło „rozkręca się po dwudziestu godzinach” byłoby raczej słabą rekomendacją.

Wyraźnie czuć, że tytuł ten stworzono z myślą o eksploracji i to w zasadzie wyłącznie dla niej warto jest po niego sięgnąć. Fabuła uleci Wam z pamięci jeszcze w trakcie jej poznawania, a walce – choć kompetentnej – daleko jest do widowiskowości i frajdogenności Chorusa. Jeżeli zatem macie po Everspace 2 sięgnąć, to zróbcie to świadomie i grajcie w niego powoli. Zwiedzajcie świat, pozyskujcie surowce, handlujcie z mieszkańcami, rozbudowujcie flotę swoich statków i dopakowujcie je szeregiem broni, akcesoriów i przedmiotów jednorazowych. W końcu rozwijajcie własne umiejętności i ulepszajcie statki Waszych towarzyszy (ci od czasu do czasu mogą wspomóc nas w walce). Jeżeli w ten sposób podejdziecie do gry, jestem przekonany, że będziecie bawić się kapitalnie. W przeciwnym razie, czeka Was olbrzymie rozczarowanie.

Komentarze

Popularne posty