Nieidealne, ale ciekawe (342)
Star Wars: Outlaws i Vampire: The Masquerade – Swansong to produkcje dalekie
od ideału, ale wciąż na tyle ciekawe, że warto rozważyć ich sprawdzenie przy
okazji obniżek. Nie tyczy się to już natomiast dodatku Victoria Ash do tego
drugiego, będącego bezczelnym skokiem na kasę, ani DuckTales Remastered, które
nadal jest bardzo dobrą produkcją, zwłaszcza dla fanów kaczek.
Posłuchajcie…
Star Wars: Outlaws
Gatunek: Akcja
Producent: Massive Entertainment
Rok wydania: 2024
Grałem na: Xbox Series X
Gra dostępna również na: Xbox Series S,
PlayStation 5, PC
Recenzja Star Wars: Outlaws w TrójKast #074 - Długi Konrad
Grę do recenzji dostarczył wydawca.
To już się robi trochę nudne. Kolejna premiera wysokobudżetowej
produkcji, kolejna wojna i polowanie na czarownice, urządzane przez społeczność
graczy. Lewackie korporacje, geje i przekupni recenzenci po raz kolejny niszczą
gaming, wypuszczając na rynek kolejne „gunwo”, aczkolwiek, trzeba przyznać,
dość nieudolnie, skoro ten cały czas nie chce zdechnąć. Tymczasem, abstrahując
już od trwającej w najlepsze i – przyznam szczerze – mocno żenującej wojny
kulturowej między graczami, choć pomyśleć by można, że Star Wars: Outlaws
faktycznie jest growym odpowiednikiem „Planu dziewięć z kosmosu”, to w rzeczywistości
tytuł ten jest po prostu okej. Ni mniej, ni więcej, po prostu okej.
Czy miał szansę stać się produkcją wybitną? Pewnie! Star Wars: Outlaws
skrywa w sobie olbrzymi potencjał, który bardziej umiejętni twórcy mogliby
wykorzystać. Massive Entertainment niestety zawiodło na tym polu, więc
otrzymujemy zlepek genialnych pomysłów zrealizowanych w stopniu co najwyżej
zadowalającym. Kurczę, wizja wcielenia się w rolę młodego złodzieja, który
próbuje wyrobić sobie imię w gangsterskim półświatku, próbując przy tym nie
naprzykrzyć się zbytnio żadnemu z trzęsących nim syndykatów, to przepis na
świetną produkcję. Dorzućcie do tego zróżnicowany otwarty świat, dynamiczną
walkę i pościgi, możliwość cichego wykonywania zadań, a także kosmiczne bitwy.
Kurczę, to mogło być coś naprawdę wielkiego.
Spory potencjał ma już sama historia Star Wars: Outlaws, traktująca o
Kay Vess, usiłującej zaistnieć w półświatku. Skok, który miał jej to jednak
umożliwić, idzie jednak bardzo źle, w efekcie czego dziewczyna zmuszona jest
salwować się ucieczką z planety, by mieć jakiekolwiek szanse utrzymania swojej
głowy na karku. W końcu syndykat, którego skarbiec próbowała okraść, wyznaczył
za nią cenę, co raczej nie rokuje zbyt dobrze w świecie pełnym łowców głów
(wyłączając Bobę Fetta, bo akcję Outlaws osadzono po „Imperium kontratakuje”).
Reszta opowieści to w zasadzie przygotowania do ponownej próby przeprowadzenia
skoku, dzięki której w razie powodzenia Kay może otrzymać szansę uniknięcia
wyroku.
Gdyby scenariusz Star Wars: Outlaws trafił w ręce dobrych scenarzystów,
prawdopodobnie przez tych kilkanaście godzin trwania gry bylibyśmy świadkami
pieczołowitych, acz widowiskowych przygotowań, dopinaniu planu na ostatni
guzik, organizowania sprzętu i, nie wiem, wewnętrznych tarć między
charakternymi członkami zebranej ekipy. Ot, coś jak GTA V, by nie szukać zbyt
długo. Scenariusz trafił w ręce zaledwie kompetentnych pisarzy, więc choć
teoretycznie większość z tego się tutaj znajdzie, zagramy kilka ciekawszych
misji, a paru bohaterów może nawet zapaść w pamięci, to lwia część przygód Kay
Vess okazuje się dość nijaka.
Największym zawodem okazuje się zatrudniona do skoku ekipa, których
członków poza związanymi z ich werbunkiem misjami w zasadzie nie widujemy.
Owszem, kręcą się po statku i można do nich nawet zagadać, ale nie pełnią już
oni żadnej roli w tej opowieści aż do jej finału. Przecież z różnic ich
charakterów i pochodzenia mogła wyniknąć masa arcyciekawych interakcji zarówno
z graczem, jak i tych wewnętrznych. Kłótnie, dysputy, może nawet jakiś romans –
cokolwiek co mogłoby sprawić, że ich imiona i sylwetki jakkolwiek zapadłyby w
pamięci. Zwłaszcza że na papierze wydają się całkiem ciekawymi bohaterami, ale
w praktyce wypada to mocno średnio, może z wyjątkiem droida ND-5, który
faktycznie towarzyszy nam w trakcie rozgrywki i stanowi – tuż obok Nixa, czyli
zwierzątka Kay – najjaśniejszy punkt tej historii.
Równie interesują i niedopieczona zarazem okazuje się rozgrywka, którą
też można by w pewnym sensie przyrównać do GTA. Mamy bowiem otwarty świat, a
raczej światy, bo w Star Wars: Outlaws odwiedzimy kilka mocno różniących się od
siebie klimatem. Mamy gęsto zaludnione miasta z masą sklepików i aktywności
pobocznych, a także przepastne tereny pozamiejskie. Mamy ścigaczy, który
ułatwia poruszanie się po nich, a nawet „policję” z kilkoma poziomami
poszukiwania. Znalazły się nawet elementy nasuwające na myśl serię Watch Dogs,
bo bezustannie towarzyszącego nam Nixa możemy wysłać, by odwrócił uwagę
strażników, okradł przechodnia czy wykonał szereg najrozmaitszych opcji.
Problem z otwartym światem w Star Wars: Outlaws jest niestety taki, że
wydaje się on całkowicie zbędny. Jest po prostu pusty, nawet pomimo tego, że
teoretycznie nie brak tu aktywności pobocznych (gra w Pazaaka, automaty,
wyścigi „konne”), często świetnie poprowadzonych misji dodatkowych i
opcjonalnych wydarzeń, na które natrafić możemy w trakcie podróży. Wirtualny
świat jednak ani na moment nie sprawia wrażenia, jakby faktycznie toczyło się w
nim życie, a ciekawych zakątków i widoków, którymi moglibyśmy się pozachwycać,
jest tu stosunkowo niewiele, o ile nie urządzają Was widoki ciągnących się po
horyzont stepów, wąwozów czy lasów.
Chciałbym w tym miejscu powiedzieć, że Star Wars: Outlaws powinno być
produkcją liniową, podzieloną po prostu na kilkanaście misji, ale nie mogę, bo
wtedy cała koncepcja dbanie o swoją reputacją u poszczególnych syndykatów
straciłaby sens, a to przecież jeden z lepszych elementów gry. Nie jest
wprawdzie zbyt skomplikowany, przypominając w zasadzie ten z GTA 2 (obiecuję,
że to już ostatnie porównanie do marki Rockstara). Ot, wykonując zlecenia dla
jednego z gangów, zyskujemy jego przychylność, ale prawdopodobnie stracimy ją u
konkurencji. Ten brak pewności wynika natomiast z faktu, że w trakcie misji
zazwyczaj otrzymujemy możliwość wyboru, czy wykonać zlecenie zgodnie z planem,
czy może zdradzić pracodawcę i wspomóc jego wrogów.
Od poziomu naszej reputacji zależy to, w jakie zaułki miasta będziemy
mogli bezpiecznie wejść, a z jakich zostaniemy wyrzuceni. Dla swoich przyjaciół
każdy syndykat przewidział ponadto nagrody w postaci nowych elementów
wyposażenia, takich jak nowe kurtki, pasy czy czysta kosmetyka w postaci
malowań broni lub zawieszek na motocykl. Warto poszperać w sklepach, bo nowe
ubrania świadczyć będą nie tylko o naszym wyczuciu stylu bądź jego braku, ale
przede wszystkim obdarzą nas przyjemnymi bonusami. Ot, choćby prędkość
ładowania paska adrenaliny potrzebnej do szybkiego eliminowania oznaczonych
przeciwników (rozwiązanie podobne do tego ze Splinter Cell: Conviction) czy
dodatkowe przedmioty lecznicze. Co więcej, na tej samej wyposażyć możemy
również Nixa, ubierając mu choćby fikuśną czapkę czy potrawę kupioną w
restauracji.
Rozwój bohaterki nie ogranicza się w żadnym razie do zmiany ciuszków,
bo Kay posiada również kilka drzewek umiejętność. Normalnie pewnie na tym bym
skończył, bo nowe zdolności to nic odkrywczego, ale sam sposób ich
odblokowywania jest dość intrygujący. W Star Wars: Outlaws nie ma bowiem
poziomów postaci ani punktów umiejętności. Zamiast należy najpierw znaleźć
trenera, a później wykonać szereg wytycznych, by odblokować powiązaną z nimi
zdolność. Może to być cokolwiek, wprawić Nixa w zazdrość poprzez głaskanie
innych zwierzątek, wykonanie ścigaczem skoku na konkretną odległość czy
ciche powalenie danej liczby
przeciwników. Wypada to świetnie i bardzo często dość organicznie.
Przejdźmy już jednak do najważniejszego, czyli walki, która wykonana
została tutaj genialnie. Zbaczając na moment z tematu, nie dajcie się zwieść
głosom w internecie, twierdzącym, że Star Wars: Outlaws to skradanka.
Bynajmniej. Owszem, opcję cichego rozgrywania misji jak najbardziej tu
przewidziano, a część misji wymusza takie podejście w konkretnych momentach,
ale nic nie stoi na przeszkodzie, by wszystkich strażników po prostu
rozstrzelać, pamiętając tylko o tym, by nie dopuścić do włączenia przez nich alarmu.
Skradanie się jest ponadto na tyle pozbawione polotu, że stawiając na ten styl
rozgrywki, wyrządzicie sobie krzywdę.
Walka w Star Wars: Outlaws to bowiem bezapelacyjnie najlepszy element
tej gry, który przyrównać można byłoby do tego z serii Uncharted. Strzelaniny
są zatem mocno chaotyczne i wymagają mobilności, bo siedzenie w jednym miejscu
dość często oznaczać będzie śmierć, zwłaszcza że Kay składa się po zaledwie
kilku trafieniach. Efekt jest kapitalny, a potyczki nieprzewidywalne i
sprawiające masę frajdy. Pewnym minusem jest natomiast fakt, że Kay posiada
wyłącznie swój blaster, aczkolwiek ten posiada trzy tryby strzelania, czyniąc
go dość uniwersalną pukawką. Jeżeli jednak to dla Was za mało, to zawsze można
podnieść broń po pokonanym przeciwniku. Niestety nie każdą i tylko na krótką
chwilę, bo Kay wyrzuca ją na ziemię przy każdej interakcji z otoczeniem. Toteż
wspięcie się na skarpę czy przeciśniecie przez szczelinę, oznacza jej utratę.
Żeby nie było zbyt kolorowo, sporo mechanik okazało się nietrafionych.
Bitwy w kosmosie są całkiem niezłe, ale nie na tyle, by eksploracja kosmosu
wydawała się jakkolwiek pociągająca. Również hakowanie komputerów poprzez
odgadywanie hasła oraz otwieranie zamków w trakcie z początku niezbyt jasnej w
swoich założeniach minigry wypadają okej, lecz w pewnym momencie zaczynają
mocno męczyć. To wszystko jednak w nieznacznym tylko stopniu wpływa na mimo
wszystko całkiem przyjemne wrażenia z rozgrywki.
Nie zdziwię Was pewnie, ale bardzo nierówna jest również oprawa gry.
Genialnie prezentują się okraszone doskonałym oświetleniem i efektami
cząsteczkowymi miasta, ale kiedy tylko z nich wyjdziemy, naszym oczom ukazuje
się absolutnie nijaki, płaski świat. Modele obcych ras wykonano w zasadzie
perfekcyjnie, podczas gdy ludzcy bohaterowie wypadają mocno średnio. Co gorsza,
obraz notorycznie wydaje się rozmazany, co najlepiej widać okropnie
„pływającej” fryzurze Kay, a sama gra w trybie płynności (jest też skrojony pod
30 FPS tryb wydajności) zdecydowanie zbyt często gubi klatki, choć na szczęście
nie są to jakieś drastyczne spadki i przez większość czasu te 60 FPS-ów jest.
Tyle dobrego, że nie napotkałem żadnych znaczących błędów, co najwyżej
drobnostki. Złego słowa nie mogę powiedzieć natomiast o muzyce czy grze
aktorskiej – te wypadają bardzo dobrze.
Rozumiem zawód wielu ludzi. Star Wars: Outlaws ma wiele za uszami i pod
wieloma względami nie dowozi. Ma też jednak swoje dobre strony – fantastyczną
walkę, sympatycznego i pomocnego Nixa, przepiękne lokacje miejskie czy też
prosty, acz całkiem niezły system reputacji. Nawet warstwa fabularna pomimo
swoich niedociągnięć ma swoje momenty, stanowiąc przyjemną, awanturniczą
przygodę. Warto zatem odczekać nieco, aż gra stanieje, bo absolutnie nie jest
to tytuł wart ponad trzech stów, ale kiedy to się stanie, śmiało można się
skusić, powinniście się bawić całkiem nieźle. Nie jest to bowiem produkcja
wybitna czy nawet bardzo dobra, ale nie jest to też totalny kupsztal, na
jakiego Star Wars: Outlaws maluje internej. Jest po prostu okej.
Vampire: The Masquerade - Swansong
Gatunek: RPG
Producent: Big Bad Wolf
Rok wydania: 2022
Grałem na: PlayStation 5
Gra dostępna również na: Xbox Series X/S,
Xbox One, PlayStation 4, Nintendo Switch, PC
Nigdy nie grałem w papierowego „Wampira”, ale ani odrobinę nie
przeszkadza mi to uwielbiać to uniwersum całym serduszkiem. To zasługa przede
wszystkim wybitnego, acz mocno niedopracowanego Vampire: The Masquerade – Bloodlines i serii visual novelek od polskiego Draw Distance. Połączcie to z
moim uwielbieniem do przegadanych RPG-ów, a kompletnie naturalnym wyda Wam się
to, że Vampire: The Masquerade – Swansong w momencie zapowiedzi natychmiast
rozbudził moją wyobraźnię. Koniec końców od sięgnięcia po produkcję Big Bad
Wolf odstraszyły mnie negatywne opinie na premierę i z zagraniem zwlekałem
dobre dwa lata. Niepotrzebnie, powinienem był to zrobić wcześniej.
Już na samym początku należy zaznaczyć, że Swansong to tytuł dobry w
niekonwencjonalnym tego słowa znaczeniu. Mamy tu bowiem do czynienia z
produkcją bardzo ambitną, acz trapioną wieloma ułomnościami, co staje się
absolutnie zrozumiałe, kiedy zdamy sobie sprawę, że Big Bad Wolf to oddział
Cyanide, odpowiedzialnego za takie drewniane perełki jak Of Orcs and Men, seria
Styx czy najbardziej docenione z tych wszystkich tytułów Call of Cthulhu.
Jeżeli jesteście z ich grami zaznajomieni, to zdecydowanie warto się Swansong
zainteresować, bo po raz kolejny twórcy zachwycają fantastycznym, ociekającym
klimatem światem i wciągającą intrygą.
Motyw przewodni stanowi tutaj kaźń, do której doszło w trakcie
spotkania przedstawicieli bostońskiej Camarilli i Stworzyszenia Hartforda, w
której wyniku ogłoszono czerwony alarm. Pośród wampirów panuje panika i strach.
Sytuacja ta może być bowiem ostatnim gwoździem do trumny organizacji, już i tak
systeamtycznie wyniszczanej przez wewnętrzne konflikty i polityczne gierki.
Książe Hazel Iversen, wciąż nowa na stanowisku i budząca pośród swoich
podwładnych olbrzymie kontrowersje, wysyła w celu zbadania sprawy trójkę
krwiopijców: oddanego Camarilli Galeba Bazory’ego, niesforną Emem oraz Leyshę,
dopiero co wypuszczoną ze szpitala psychiatrycznego Malkaviankę, wraz z jej
kilkuletnią córką.
Choć całość spina główny wątek, to mimo wszystko najciekawsze są ich
osobiste historie i relacje z innymi bohaterami. Opowieść doznającej
halucynacji Leyshy potrafi ścisnąć za serce, a na pozór pozbawiony uczuć Bazory
okazuje się pod swoją skorupą dość tragiczną postacią. Rozszerzyć można to
zresztą także na bohaterów pobocznych, bo nic w tej opowieści nie jest takie,
jakim może się na pozór wydawać. Tytułowa maskarada w Swansong zaznacza swoją
obecność na każdym kroku, abstrahując nawet od konieczności ukrywania istnienia
Świata Ciemności przed śmiertelnikami, czyli przecież jej podstawowego
znaczenia. Scenarzyści z lubością wodzą nas za nos i grają na uczuciach,
pozwalając graczowi poczuć, że faktycznie wkroczył do świata, w którym ufać
można tylko sobie.
Klimat to zresztą jeden z aspektów Vampire: The Masquerade – Swansong,
w którym tytuł ten absolutnie błyszczy. Czuć go nie tylko w samej fabule, ale
też w każdej lokacji. Niezależnie od tego, czy właśnie zwiedzamy luksusowe
apartamenty, obskurne doki czy sterylne laboratoria – mrok drzemie w każdej z
nich. Niekiedy widać go na pierwszy rzut oka, innym razem trzeba najpierw
przejrzeć fasadę luksusu. Uczucie to potęguje towarzysząca nam niepokojąca,
często ambientowa muzyka, sprawiająca, że ani na moment nie czujemy się
bezpiecznie. W końcu w większości miejsc, do których trafiamy, nie powinniśmy
mieć wstępu.
Jest to o tyle ciekawe, że Swansong nie zawiera żadnych scen walki, a
co bardziej dynamiczne momenty występują w nim niezwykle rzadko. Jest to bowiem
„erpeg”, który w całości skupia się na odgrywaniu postaci. Statystyki i
umiejętności specjalne, owszem, zostały uwzględnione, ale wszystkie posłużą nam
wyłącznie podczas dialogów oraz eksploracji. Zamiast siły i zręczności rozwijać
będziemy tu bowiem między innymi perswazję i dedukcję, a potężne czary i ataki
zastąpiono możliwości zobaczenia tego, co niewidzialne. Szkoda jedynie, że całą
trójką, choć każdego z bohaterów pomiędzy rozdziałami rozwijamy osobno, gra się
w zasadzie identycznie, a drobne różnice w ich zdolnościach odgrywają
jakąkolwiek rolę jedynie w konkretnych momentach.
To jednak nie przeszkadza w czerpaniu z rozgrywki masy frajdy, o ile
tylko lubicie zwiedzać ładne lokacje i spędzać czas na dyskutowaniu ze
szwendającymi się po nich bohaterami. Daje to mnóstwo satysfakcji, bo Swansong
bynajmniej nie prowadzi nas za rączkę. Tylko od naszej dociekliwości zależy,
ile z sekretów odwiedzanych miejscówek poznamy. Warto zatem lizać ściany, bo
przełoży się między innymi na dostępne opcje dialogowe i dalszy przebieg
historii. Nic nie stoi na przeszkodzie, by lecieć na przepadło do końca misji,
kiedy tylko zaliczymy jej główny cel, ale trzeba się liczyć z tym, że finalnie
ominąć może Was spory wycinek opowieści.
Ciekawie wypadają również same dialogi. Nie ma tu wprawdzie jakiejś
wielkiej rewolucji, ich konstrukcja przypomina tę z dowolnego innego RPG-a, ale
znalazło się tu miejsce na nieco głębi. To, że nowe opcje odblokowują nam
stopień rozwinięcia konkretnych umiejętności czy odnalezione na mapie
informacje to standard, ale sama liczba potencjalnych rozgałęzień i to, że
szanse naszego powodzenia zależą też od biegłości przeciwnika w kontekście
wykorzystanej zdolności, sprawia, że całość nabiera rumieńców, a każda rozmowa
staje się małą potyczką. Zwłaszcza w kluczowych momentach historii, kiedy na
przestrzeni dłuższej rozmowy musimy przekonać rozmówcę do swoich racji, mogąc
przy tym popełnić określoną liczbę błędów. Emocje są spore, aczkolwiek daleko
tu do ideału, bo często wynik danego dialogu zależy od naszego szczęścia, a
finalnie rezultat całej potyczki i tak rozstrzygany jest wyłącznie na podstawie
ostatniej wymiany słów.
Swoje szanse zwiększać możemy, wykorzystując punkty skupienia lub krwi,
chwilowo podbijając nasze statystyki w konkretnej dziedzinie. Te pierwsze
związane są ze standardowymi umiejętnościami pokroju wspomnianej perswazji i
zastraszania, te drugie powiązane są natomiast z dyscyplinami, jak choćby
dominacja. Wchodzenie w różnice między nimi nie ma jednak większego sensu, bo w
zasadzie sprowadzają się do tego samego – dodatkowej opcji dialogowej lub
interakcji z elementami świata gry.
Ważniejsze w ich kontekście jest natomiast to, że posiadane punkty
skupienia i krwi są ograniczone. Na szczęście można je odnowić. O ile jednak
punkty krwi odzyskamy, wysysając krew z mieszkańców Bostonu (o ile wcześniej
znaleźliśmy bezpieczne miejsce, do którego możemy ich zwabić) lub przekąszając
szczura (co zapełnia pozbawiony znaczenia miernik podejrzenia), o tyle
skupienie zregenerować można wyłącznie specjalnymi przedmiotami do znalezienia,
których niestety jest dość mało. Trzeba zatem dwa razy zastanowić się, czy ich
wykorzystanie (odnoszę się tu zarówno do samych punktów, jak i przedmiotów)
będzie w danym momencie opłacalne.
Toteż pomimo tego, że rozgrywka Vampire: The Masquerade – Swansong
ogranicza się wyłącznie do eksploracji i rozmów, wciąż pozostaje dość
ekscytująca. Świadomość, że jeden źle poprowadzony dialog może mieć negatywne
konsekwencje dla dalszego przebiegu historii, sprawia, że bezustannie waży się
swoje opcje i przeczesuje lokacje z nadzieją, że znajdziemy coś, co pomoże nam
w dokopaniu się do najlepszego z możliwych zakończeń i poznaniu prawdy o
wydarzeniach z tej nieszczęsnej nocy i motywacjach poszczególnych bohaterów.
Łyżką dziegciu jest niestety to, że samo zakończenie okazuje się mocno
rozczarowujące, sprowadzając się koniec końców niemalże wyłącznie do kilku
plansz z napisami. Na całe szczęście nie było to w stanie przyćmić mi masy
dobrych wspomnień z tych kilkunastu godzin, które spędziłem w Świecie Mroku.
I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie fakt, że choć pod względem
fabularnym Swansong jest świetny, to już technicznie jest on diabelnie
nierówny. Widać to najlepiej w warstwie wizualnej. Lokacje zaprojektowane są
naprawdę świetnie i potrafią zachwycić, ale już modele bohaterów i ich
drewniane animacje oraz mimika przypominają złote lata 7. generacji konsol.
Owszem, Swansong nie jest produkcją wysokobudżetową, ale nawet mając to na
uwadze, trudno jest przełknąć, jak źle wyglądają i poruszają się jego bohaterowie.
Poszczególne mechaniki bywają przy tym dość nieczytelne, a w lokacjach niekiedy
łatwo się zgubić. Tu należy przywołać fatalną sekwencję skradankową i fatalne w
swoim projekcie doki. Tyle dobrego, że całość działa płynnie i raczej
pozbawiona jest błędów, choć zdarzyło mi się raz zaciąć na geometrii poziomu.
Wciąż jednak wszystkie ułomności Vampire: The Masquerade – Swansong nie
były w stanie zepsuć mi zabawy. Do paskudnych bohaterów w końcu się
przyzwyczaiłem, przez co toporniejsze momenty przebrnąłem, a pomniejsze
głupotki po prostu zaakceptowałem. Jeżeli będziecie w stanie zrobić to samo, to
czeka na Was naprawdę kapitalnie poprowadzona historia z masą odcieni szarości
i niesamowitym klimatem. Swansong w żadnym razie nie jest tytułem wybitnym, ale
jak najbardziej zasługuje na to, by poświęcić mu tych kilkanaście godzin.
Zaufanie odpłaca bowiem z nawiązką.
Vampire: The Masquerade – Swansong: Victoria Ash
Dodatek
Producent: Big Bad Wolf
Rok wydania: 2022
Grałem na: PlayStation 5
Dodatek dostępny również na: Xbox Series
X/S, Xbox One, PlayStation 4, Nintendo Switch, PC
Stronię o przekładania złotówek na czas gry, ale są sytuacje, w których
zachłanność twórców (lub wydawców) zwyczajnie mnie obraża. Fabularny dodatek do
Vampire: The Masquerade – Swansong o podtytule Victoria Ash, wycenione na 32
zł, sprowadza się bowiem do trzech dodatkowych dialogów i podniesienia jednego
świstka papieru w jednej z odwiedzanych w podstawce lokacji. Ja rozumiem, że
miał to być bonus dla nabywców droższej edycji gry, ale na litość boską, to
powinno kosztować maksymalnie dychę. Wątek tytułowej Victorii, znaczącej
postaci w wampirzym półświatku, okazuje się przy tym kompletnie nie
interesujący, a i wpływ na główny wątek ma absolutnie żaden. Unikać.
DuckTales Remastered
Gatunek: Platformówka
Producent: WayForward Technologies
Rok wydania: 2013
Grałem na: Xbox Series X (wsteczna
kompatybilność)
Gra dostępna również na: Xbox 360,
PlayStation 3, Nintendo Wii U, PC, Android, iOS, Windows Phone
Nigdy nie byłem specjalnym fanem „Kaczych Opowieści” czy też przygód
Kaczora Donalda jako takich. Toteż ani z wydaną jeszcze na NES-a grą DuckTales,
ani jej odświeżoną wersją w postaci DuckTales Remastered nie łączy mnie żadna
nostalgiczna więź. Tytuł ten obrósł – przynajmniej takie odnoszę wrażenie –
pewną legendą i wraz z The Lion King i Alladin stanowi jedne z najciekawszych growych produkcji na
bazie dzieł Disneya. Należało zatem w końcu nadrobić tę zaległość i choć
DuckTales Remastered nie powaliło mnie na kolana, to trudno jest mi nie
przyznać, że wyjątkowo sympatyczny tytuł.
Wcielamy się tu w znanego i lubianego (choć pewnie niekoniecznie przez
jego partnerów biznesowych) Sknerusa McKwacza, który wyrusza wraz ze swoimi
siostrzeńcami w podróż dookoła świata (i nie tylko, bo odwiedzamy przecież
równie Księżyc!) w poszukiwaniu bezcennych artefaktów. Fabułka jest, bo jest,
ale nie spodziewajcie się tu niczego specjalnego. To w końcu nadal produkcja
wydana w czasach, kiedy była to sprawa drugorzędna, a oparcie jej o „Kacze
Opowieści” niejako wymusza przyjemną, acz niezbyt głęboką opowieść.
Należy jednak oddać twórcom DuckTales Remastered, że mocno ten aspekt
rozbudowali, dorzucając chociażby krótki prolog i nieco rozbudowując ostatni
poziom. Ponadto wszystkie dialogi odbywają się w trakcie prostych, lecz w pełni
udźwiękowionych przerywników, a nie na ekranie komputera Sknerusa. Fani
pierwowzoru z pewnością ucieszą się z faktu, że do swoich ról powracają
oryginalni aktorzy głosowi. Będąc jednak szczerym, dla polskich odbiorców ma to
jednak marginalne znaczenie. Mowa bowiem o amerykańskich aktorach jak chociażby
Alan Young w roli Sknerusa. Polskiej wersji językowej niestety brak.
DuckTales Remastered charakteryzuje się również sporymi zmianami
rozgrywki. O ile jej podstawy pozostały bez zmian – nadal mamy tu do czynienia
z klasyczną platformówką i wciąż możemy tu czerpać masę frajdy ze skakania po
poziomach i przeciwnikach przy pomocy drążka pogo – o tyle każdy z pięciu
poziomów wzbogacony został o dodatkowe wytyczne, których zaliczenie jest
wymagane, by móc je ukończyć. Ot, w Amazonii przykładowo musimy zebrać pięć
indiańskich monet. Również czekający na nas na końcu każdego etapu bossowie
otrzymali nowy zakres ataków, więc weterani oryginału nie powinni się nudzić.
Sami bossowie nie są jednak wyjątkowo trudni i nie powinni stanowić
większego problemu dla nawet średnio zaprawionych w platformówkowym boju
graczy. Zdecydowanie większym zagrożeniem są pomniejsi przeciwnicy i
wszelakiego rodzaju pułapki. DuckTales Remastered oferuje nam bowiem
ograniczoną liczbę żyć, których utrata wymusza na nas rozpoczęcie poziomu od
nowa. Amatorzy mniej stresującej rozgrywki mogą na szczęście włączyć łatwiejszy
poziom trudności, usuwający limit żyć, i tym samym cieszyć się przyjemną rozgrywką
bez obawy, że jeden niepoprawny ruch cofnie ich postęp o kilkanaście minut.
Jeżeli jednak normalny poziom jest dla Was zbyt łatwy, to sięgnąć
możecie po trudny, a po przejściu gry również ekstremalny, które przetestują
Waszą zręczność oraz umiejętność skakania na drążku pogo. Ta ostatnia opcja
przybliża doświadczenie do tego z wersji NES-owej, DuckTales Remastered pozwala
na używanie kijka poprzez przytrzymanie jednego przycisku. Można narzekać, że
uproszczenia ograbiają tytuł z jego esencji, ale osobiście uważam, że możliwość
dostosowania poziomu trudności do własnych potrzeb jest jak najbardziej mile
widziana. Zwłaszcza że gra pokroju DuckTales to mimo wszystko tytuł dla
młodszego odbiorcy ze względu na tematykę.
Remaster byłby jednak niczym, gdyby nie odświeżona oprawa
audiowizualna, zwłaszcza w przypadku tak wiekowej produkcji. WayForward
Technologies spisało się na tym polu naprawdę świetnie. Ciekawie wypada
połączenie trójwymiarowych teł i przedmiotów z dwuwymiarowymi, jakby wyrwanymi
z kart komiksów sylwetkami bohaterów. Nowe „sprite’y” postaci posiadają masę
charakteru, co tyczy się również lokacji, które dzięki masie kolorów i
szczegółów na drugim planie zyskują drugie życie. Świetnie wypada także ścieżka
muzyczna. Nowe aranżacje klasycznych utworów przenoszą je do współczesności,
jednocześnie zaszywając w nich chiptune’owe brzmienie oryginałów (szczególnie
motyw przewodni Transylwanii wypada przekozacko). Miłym dodatkiem jest też
możliwość wydawania zbieranych pieniędzy (czyli po prostu punktów) na grafiki
koncepcyjne, które odblokować możemy w służącej za naszą bazę wypadową willę
Sknerusa.
Jak zazwyczaj narzekam, że współczesne „remaki” to często gloryfikowane
remastery (The Last of Us: Part I, patrzę na ciebie!), tak w przypadku
DuckTales Remastered sytuacja ma się zupełnie odwrotnie. To produkcja, którą
powinno się nazywać remakiem. Liczba zmian sprawia bowiem, że nawet weterani
oryginalnego DuckTales będą mogli odkrywać ten tytuł na nowo, zamiast tylko
przechodzić jeszcze raz to samo, tyle tylko, że w uwspółcześnionej oprawie. Dla
fanów „Kaczek” to pozycja obowiązkowa, ale nawet jeśli się do nich nie
zaliczacie, to DuckTales Remastered warto sprawdzić. To wciąż niezwykle
sympatyczna i dająca sporo radości produkcja.
Komentarze
Prześlij komentarz