Nieidealne, ale ciekawe (342)

 

Star Wars: Outlaws i Vampire: The Masquerade – Swansong to produkcje dalekie od ideału, ale wciąż na tyle ciekawe, że warto rozważyć ich sprawdzenie przy okazji obniżek. Nie tyczy się to już natomiast dodatku Victoria Ash do tego drugiego, będącego bezczelnym skokiem na kasę, ani DuckTales Remastered, które nadal jest bardzo dobrą produkcją, zwłaszcza dla fanów kaczek.

Posłuchajcie…

Star Wars: Outlaws

Gatunek: Akcja

Producent: Massive Entertainment

Rok wydania: 2024

Grałem na: Xbox Series X

Gra dostępna również na: Xbox Series S, PlayStation 5, PC

Recenzja Star Wars: Outlaws w TrójKast #074 - Długi Konrad

Grę do recenzji dostarczył wydawca.

To już się robi trochę nudne. Kolejna premiera wysokobudżetowej produkcji, kolejna wojna i polowanie na czarownice, urządzane przez społeczność graczy. Lewackie korporacje, geje i przekupni recenzenci po raz kolejny niszczą gaming, wypuszczając na rynek kolejne „gunwo”, aczkolwiek, trzeba przyznać, dość nieudolnie, skoro ten cały czas nie chce zdechnąć. Tymczasem, abstrahując już od trwającej w najlepsze i – przyznam szczerze – mocno żenującej wojny kulturowej między graczami, choć pomyśleć by można, że Star Wars: Outlaws faktycznie jest growym odpowiednikiem „Planu dziewięć z kosmosu”, to w rzeczywistości tytuł ten jest po prostu okej. Ni mniej, ni więcej, po prostu okej.

Czy miał szansę stać się produkcją wybitną? Pewnie! Star Wars: Outlaws skrywa w sobie olbrzymi potencjał, który bardziej umiejętni twórcy mogliby wykorzystać. Massive Entertainment niestety zawiodło na tym polu, więc otrzymujemy zlepek genialnych pomysłów zrealizowanych w stopniu co najwyżej zadowalającym. Kurczę, wizja wcielenia się w rolę młodego złodzieja, który próbuje wyrobić sobie imię w gangsterskim półświatku, próbując przy tym nie naprzykrzyć się zbytnio żadnemu z trzęsących nim syndykatów, to przepis na świetną produkcję. Dorzućcie do tego zróżnicowany otwarty świat, dynamiczną walkę i pościgi, możliwość cichego wykonywania zadań, a także kosmiczne bitwy. Kurczę, to mogło być coś naprawdę wielkiego.

Spory potencjał ma już sama historia Star Wars: Outlaws, traktująca o Kay Vess, usiłującej zaistnieć w półświatku. Skok, który miał jej to jednak umożliwić, idzie jednak bardzo źle, w efekcie czego dziewczyna zmuszona jest salwować się ucieczką z planety, by mieć jakiekolwiek szanse utrzymania swojej głowy na karku. W końcu syndykat, którego skarbiec próbowała okraść, wyznaczył za nią cenę, co raczej nie rokuje zbyt dobrze w świecie pełnym łowców głów (wyłączając Bobę Fetta, bo akcję Outlaws osadzono po „Imperium kontratakuje”). Reszta opowieści to w zasadzie przygotowania do ponownej próby przeprowadzenia skoku, dzięki której w razie powodzenia Kay może otrzymać szansę uniknięcia wyroku.

Gdyby scenariusz Star Wars: Outlaws trafił w ręce dobrych scenarzystów, prawdopodobnie przez tych kilkanaście godzin trwania gry bylibyśmy świadkami pieczołowitych, acz widowiskowych przygotowań, dopinaniu planu na ostatni guzik, organizowania sprzętu i, nie wiem, wewnętrznych tarć między charakternymi członkami zebranej ekipy. Ot, coś jak GTA V, by nie szukać zbyt długo. Scenariusz trafił w ręce zaledwie kompetentnych pisarzy, więc choć teoretycznie większość z tego się tutaj znajdzie, zagramy kilka ciekawszych misji, a paru bohaterów może nawet zapaść w pamięci, to lwia część przygód Kay Vess okazuje się dość nijaka.

Największym zawodem okazuje się zatrudniona do skoku ekipa, których członków poza związanymi z ich werbunkiem misjami w zasadzie nie widujemy. Owszem, kręcą się po statku i można do nich nawet zagadać, ale nie pełnią już oni żadnej roli w tej opowieści aż do jej finału. Przecież z różnic ich charakterów i pochodzenia mogła wyniknąć masa arcyciekawych interakcji zarówno z graczem, jak i tych wewnętrznych. Kłótnie, dysputy, może nawet jakiś romans – cokolwiek co mogłoby sprawić, że ich imiona i sylwetki jakkolwiek zapadłyby w pamięci. Zwłaszcza że na papierze wydają się całkiem ciekawymi bohaterami, ale w praktyce wypada to mocno średnio, może z wyjątkiem droida ND-5, który faktycznie towarzyszy nam w trakcie rozgrywki i stanowi – tuż obok Nixa, czyli zwierzątka Kay – najjaśniejszy punkt tej historii.

Równie interesują i niedopieczona zarazem okazuje się rozgrywka, którą też można by w pewnym sensie przyrównać do GTA. Mamy bowiem otwarty świat, a raczej światy, bo w Star Wars: Outlaws odwiedzimy kilka mocno różniących się od siebie klimatem. Mamy gęsto zaludnione miasta z masą sklepików i aktywności pobocznych, a także przepastne tereny pozamiejskie. Mamy ścigaczy, który ułatwia poruszanie się po nich, a nawet „policję” z kilkoma poziomami poszukiwania. Znalazły się nawet elementy nasuwające na myśl serię Watch Dogs, bo bezustannie towarzyszącego nam Nixa możemy wysłać, by odwrócił uwagę strażników, okradł przechodnia czy wykonał szereg najrozmaitszych opcji.

Problem z otwartym światem w Star Wars: Outlaws jest niestety taki, że wydaje się on całkowicie zbędny. Jest po prostu pusty, nawet pomimo tego, że teoretycznie nie brak tu aktywności pobocznych (gra w Pazaaka, automaty, wyścigi „konne”), często świetnie poprowadzonych misji dodatkowych i opcjonalnych wydarzeń, na które natrafić możemy w trakcie podróży. Wirtualny świat jednak ani na moment nie sprawia wrażenia, jakby faktycznie toczyło się w nim życie, a ciekawych zakątków i widoków, którymi moglibyśmy się pozachwycać, jest tu stosunkowo niewiele, o ile nie urządzają Was widoki ciągnących się po horyzont stepów, wąwozów czy lasów.

Chciałbym w tym miejscu powiedzieć, że Star Wars: Outlaws powinno być produkcją liniową, podzieloną po prostu na kilkanaście misji, ale nie mogę, bo wtedy cała koncepcja dbanie o swoją reputacją u poszczególnych syndykatów straciłaby sens, a to przecież jeden z lepszych elementów gry. Nie jest wprawdzie zbyt skomplikowany, przypominając w zasadzie ten z GTA 2 (obiecuję, że to już ostatnie porównanie do marki Rockstara). Ot, wykonując zlecenia dla jednego z gangów, zyskujemy jego przychylność, ale prawdopodobnie stracimy ją u konkurencji. Ten brak pewności wynika natomiast z faktu, że w trakcie misji zazwyczaj otrzymujemy możliwość wyboru, czy wykonać zlecenie zgodnie z planem, czy może zdradzić pracodawcę i wspomóc jego wrogów.

Od poziomu naszej reputacji zależy to, w jakie zaułki miasta będziemy mogli bezpiecznie wejść, a z jakich zostaniemy wyrzuceni. Dla swoich przyjaciół każdy syndykat przewidział ponadto nagrody w postaci nowych elementów wyposażenia, takich jak nowe kurtki, pasy czy czysta kosmetyka w postaci malowań broni lub zawieszek na motocykl. Warto poszperać w sklepach, bo nowe ubrania świadczyć będą nie tylko o naszym wyczuciu stylu bądź jego braku, ale przede wszystkim obdarzą nas przyjemnymi bonusami. Ot, choćby prędkość ładowania paska adrenaliny potrzebnej do szybkiego eliminowania oznaczonych przeciwników (rozwiązanie podobne do tego ze Splinter Cell: Conviction) czy dodatkowe przedmioty lecznicze. Co więcej, na tej samej wyposażyć możemy również Nixa, ubierając mu choćby fikuśną czapkę czy potrawę kupioną w restauracji.

Rozwój bohaterki nie ogranicza się w żadnym razie do zmiany ciuszków, bo Kay posiada również kilka drzewek umiejętność. Normalnie pewnie na tym bym skończył, bo nowe zdolności to nic odkrywczego, ale sam sposób ich odblokowywania jest dość intrygujący. W Star Wars: Outlaws nie ma bowiem poziomów postaci ani punktów umiejętności. Zamiast należy najpierw znaleźć trenera, a później wykonać szereg wytycznych, by odblokować powiązaną z nimi zdolność. Może to być cokolwiek, wprawić Nixa w zazdrość poprzez głaskanie innych zwierzątek, wykonanie ścigaczem skoku na konkretną odległość czy ciche  powalenie danej liczby przeciwników. Wypada to świetnie i bardzo często dość organicznie.

Przejdźmy już jednak do najważniejszego, czyli walki, która wykonana została tutaj genialnie. Zbaczając na moment z tematu, nie dajcie się zwieść głosom w internecie, twierdzącym, że Star Wars: Outlaws to skradanka. Bynajmniej. Owszem, opcję cichego rozgrywania misji jak najbardziej tu przewidziano, a część misji wymusza takie podejście w konkretnych momentach, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by wszystkich strażników po prostu rozstrzelać, pamiętając tylko o tym, by nie dopuścić do włączenia przez nich alarmu. Skradanie się jest ponadto na tyle pozbawione polotu, że stawiając na ten styl rozgrywki, wyrządzicie sobie krzywdę.

Walka w Star Wars: Outlaws to bowiem bezapelacyjnie najlepszy element tej gry, który przyrównać można byłoby do tego z serii Uncharted. Strzelaniny są zatem mocno chaotyczne i wymagają mobilności, bo siedzenie w jednym miejscu dość często oznaczać będzie śmierć, zwłaszcza że Kay składa się po zaledwie kilku trafieniach. Efekt jest kapitalny, a potyczki nieprzewidywalne i sprawiające masę frajdy. Pewnym minusem jest natomiast fakt, że Kay posiada wyłącznie swój blaster, aczkolwiek ten posiada trzy tryby strzelania, czyniąc go dość uniwersalną pukawką. Jeżeli jednak to dla Was za mało, to zawsze można podnieść broń po pokonanym przeciwniku. Niestety nie każdą i tylko na krótką chwilę, bo Kay wyrzuca ją na ziemię przy każdej interakcji z otoczeniem. Toteż wspięcie się na skarpę czy przeciśniecie przez szczelinę, oznacza jej utratę.

Żeby nie było zbyt kolorowo, sporo mechanik okazało się nietrafionych. Bitwy w kosmosie są całkiem niezłe, ale nie na tyle, by eksploracja kosmosu wydawała się jakkolwiek pociągająca. Również hakowanie komputerów poprzez odgadywanie hasła oraz otwieranie zamków w trakcie z początku niezbyt jasnej w swoich założeniach minigry wypadają okej, lecz w pewnym momencie zaczynają mocno męczyć. To wszystko jednak w nieznacznym tylko stopniu wpływa na mimo wszystko całkiem przyjemne wrażenia z rozgrywki.

Nie zdziwię Was pewnie, ale bardzo nierówna jest również oprawa gry. Genialnie prezentują się okraszone doskonałym oświetleniem i efektami cząsteczkowymi miasta, ale kiedy tylko z nich wyjdziemy, naszym oczom ukazuje się absolutnie nijaki, płaski świat. Modele obcych ras wykonano w zasadzie perfekcyjnie, podczas gdy ludzcy bohaterowie wypadają mocno średnio. Co gorsza, obraz notorycznie wydaje się rozmazany, co najlepiej widać okropnie „pływającej” fryzurze Kay, a sama gra w trybie płynności (jest też skrojony pod 30 FPS tryb wydajności) zdecydowanie zbyt często gubi klatki, choć na szczęście nie są to jakieś drastyczne spadki i przez większość czasu te 60 FPS-ów jest. Tyle dobrego, że nie napotkałem żadnych znaczących błędów, co najwyżej drobnostki. Złego słowa nie mogę powiedzieć natomiast o muzyce czy grze aktorskiej – te wypadają bardzo dobrze.

Rozumiem zawód wielu ludzi. Star Wars: Outlaws ma wiele za uszami i pod wieloma względami nie dowozi. Ma też jednak swoje dobre strony – fantastyczną walkę, sympatycznego i pomocnego Nixa, przepiękne lokacje miejskie czy też prosty, acz całkiem niezły system reputacji. Nawet warstwa fabularna pomimo swoich niedociągnięć ma swoje momenty, stanowiąc przyjemną, awanturniczą przygodę. Warto zatem odczekać nieco, aż gra stanieje, bo absolutnie nie jest to tytuł wart ponad trzech stów, ale kiedy to się stanie, śmiało można się skusić, powinniście się bawić całkiem nieźle. Nie jest to bowiem produkcja wybitna czy nawet bardzo dobra, ale nie jest to też totalny kupsztal, na jakiego Star Wars: Outlaws maluje internej. Jest po prostu okej.

Vampire: The Masquerade - Swansong

Gatunek: RPG

Producent: Big Bad Wolf

Rok wydania: 2022

Grałem na: PlayStation 5

Gra dostępna również na: Xbox Series X/S, Xbox One, PlayStation 4, Nintendo Switch, PC

Nigdy nie grałem w papierowego „Wampira”, ale ani odrobinę nie przeszkadza mi to uwielbiać to uniwersum całym serduszkiem. To zasługa przede wszystkim wybitnego, acz mocno niedopracowanego Vampire: The Masquerade – Bloodlines i serii visual novelek od polskiego Draw Distance. Połączcie to z moim uwielbieniem do przegadanych RPG-ów, a kompletnie naturalnym wyda Wam się to, że Vampire: The Masquerade – Swansong w momencie zapowiedzi natychmiast rozbudził moją wyobraźnię. Koniec końców od sięgnięcia po produkcję Big Bad Wolf odstraszyły mnie negatywne opinie na premierę i z zagraniem zwlekałem dobre dwa lata. Niepotrzebnie, powinienem był to zrobić wcześniej.

Już na samym początku należy zaznaczyć, że Swansong to tytuł dobry w niekonwencjonalnym tego słowa znaczeniu. Mamy tu bowiem do czynienia z produkcją bardzo ambitną, acz trapioną wieloma ułomnościami, co staje się absolutnie zrozumiałe, kiedy zdamy sobie sprawę, że Big Bad Wolf to oddział Cyanide, odpowiedzialnego za takie drewniane perełki jak Of Orcs and Men, seria Styx czy najbardziej docenione z tych wszystkich tytułów Call of Cthulhu. Jeżeli jesteście z ich grami zaznajomieni, to zdecydowanie warto się Swansong zainteresować, bo po raz kolejny twórcy zachwycają fantastycznym, ociekającym klimatem światem i wciągającą intrygą.

Motyw przewodni stanowi tutaj kaźń, do której doszło w trakcie spotkania przedstawicieli bostońskiej Camarilli i Stworzyszenia Hartforda, w której wyniku ogłoszono czerwony alarm. Pośród wampirów panuje panika i strach. Sytuacja ta może być bowiem ostatnim gwoździem do trumny organizacji, już i tak systeamtycznie wyniszczanej przez wewnętrzne konflikty i polityczne gierki. Książe Hazel Iversen, wciąż nowa na stanowisku i budząca pośród swoich podwładnych olbrzymie kontrowersje, wysyła w celu zbadania sprawy trójkę krwiopijców: oddanego Camarilli Galeba Bazory’ego, niesforną Emem oraz Leyshę, dopiero co wypuszczoną ze szpitala psychiatrycznego Malkaviankę, wraz z jej kilkuletnią córką.

Choć całość spina główny wątek, to mimo wszystko najciekawsze są ich osobiste historie i relacje z innymi bohaterami. Opowieść doznającej halucynacji Leyshy potrafi ścisnąć za serce, a na pozór pozbawiony uczuć Bazory okazuje się pod swoją skorupą dość tragiczną postacią. Rozszerzyć można to zresztą także na bohaterów pobocznych, bo nic w tej opowieści nie jest takie, jakim może się na pozór wydawać. Tytułowa maskarada w Swansong zaznacza swoją obecność na każdym kroku, abstrahując nawet od konieczności ukrywania istnienia Świata Ciemności przed śmiertelnikami, czyli przecież jej podstawowego znaczenia. Scenarzyści z lubością wodzą nas za nos i grają na uczuciach, pozwalając graczowi poczuć, że faktycznie wkroczył do świata, w którym ufać można tylko sobie.

Klimat to zresztą jeden z aspektów Vampire: The Masquerade – Swansong, w którym tytuł ten absolutnie błyszczy. Czuć go nie tylko w samej fabule, ale też w każdej lokacji. Niezależnie od tego, czy właśnie zwiedzamy luksusowe apartamenty, obskurne doki czy sterylne laboratoria – mrok drzemie w każdej z nich. Niekiedy widać go na pierwszy rzut oka, innym razem trzeba najpierw przejrzeć fasadę luksusu. Uczucie to potęguje towarzysząca nam niepokojąca, często ambientowa muzyka, sprawiająca, że ani na moment nie czujemy się bezpiecznie. W końcu w większości miejsc, do których trafiamy, nie powinniśmy mieć wstępu.

Jest to o tyle ciekawe, że Swansong nie zawiera żadnych scen walki, a co bardziej dynamiczne momenty występują w nim niezwykle rzadko. Jest to bowiem „erpeg”, który w całości skupia się na odgrywaniu postaci. Statystyki i umiejętności specjalne, owszem, zostały uwzględnione, ale wszystkie posłużą nam wyłącznie podczas dialogów oraz eksploracji. Zamiast siły i zręczności rozwijać będziemy tu bowiem między innymi perswazję i dedukcję, a potężne czary i ataki zastąpiono możliwości zobaczenia tego, co niewidzialne. Szkoda jedynie, że całą trójką, choć każdego z bohaterów pomiędzy rozdziałami rozwijamy osobno, gra się w zasadzie identycznie, a drobne różnice w ich zdolnościach odgrywają jakąkolwiek rolę jedynie w konkretnych momentach.

To jednak nie przeszkadza w czerpaniu z rozgrywki masy frajdy, o ile tylko lubicie zwiedzać ładne lokacje i spędzać czas na dyskutowaniu ze szwendającymi się po nich bohaterami. Daje to mnóstwo satysfakcji, bo Swansong bynajmniej nie prowadzi nas za rączkę. Tylko od naszej dociekliwości zależy, ile z sekretów odwiedzanych miejscówek poznamy. Warto zatem lizać ściany, bo przełoży się między innymi na dostępne opcje dialogowe i dalszy przebieg historii. Nic nie stoi na przeszkodzie, by lecieć na przepadło do końca misji, kiedy tylko zaliczymy jej główny cel, ale trzeba się liczyć z tym, że finalnie ominąć może Was spory wycinek opowieści.

Ciekawie wypadają również same dialogi. Nie ma tu wprawdzie jakiejś wielkiej rewolucji, ich konstrukcja przypomina tę z dowolnego innego RPG-a, ale znalazło się tu miejsce na nieco głębi. To, że nowe opcje odblokowują nam stopień rozwinięcia konkretnych umiejętności czy odnalezione na mapie informacje to standard, ale sama liczba potencjalnych rozgałęzień i to, że szanse naszego powodzenia zależą też od biegłości przeciwnika w kontekście wykorzystanej zdolności, sprawia, że całość nabiera rumieńców, a każda rozmowa staje się małą potyczką. Zwłaszcza w kluczowych momentach historii, kiedy na przestrzeni dłuższej rozmowy musimy przekonać rozmówcę do swoich racji, mogąc przy tym popełnić określoną liczbę błędów. Emocje są spore, aczkolwiek daleko tu do ideału, bo często wynik danego dialogu zależy od naszego szczęścia, a finalnie rezultat całej potyczki i tak rozstrzygany jest wyłącznie na podstawie ostatniej wymiany słów.

Swoje szanse zwiększać możemy, wykorzystując punkty skupienia lub krwi, chwilowo podbijając nasze statystyki w konkretnej dziedzinie. Te pierwsze związane są ze standardowymi umiejętnościami pokroju wspomnianej perswazji i zastraszania, te drugie powiązane są natomiast z dyscyplinami, jak choćby dominacja. Wchodzenie w różnice między nimi nie ma jednak większego sensu, bo w zasadzie sprowadzają się do tego samego – dodatkowej opcji dialogowej lub interakcji z elementami świata gry.

Ważniejsze w ich kontekście jest natomiast to, że posiadane punkty skupienia i krwi są ograniczone. Na szczęście można je odnowić. O ile jednak punkty krwi odzyskamy, wysysając krew z mieszkańców Bostonu (o ile wcześniej znaleźliśmy bezpieczne miejsce, do którego możemy ich zwabić) lub przekąszając szczura (co zapełnia pozbawiony znaczenia miernik podejrzenia), o tyle skupienie zregenerować można wyłącznie specjalnymi przedmiotami do znalezienia, których niestety jest dość mało. Trzeba zatem dwa razy zastanowić się, czy ich wykorzystanie (odnoszę się tu zarówno do samych punktów, jak i przedmiotów) będzie w danym momencie opłacalne.

Toteż pomimo tego, że rozgrywka Vampire: The Masquerade – Swansong ogranicza się wyłącznie do eksploracji i rozmów, wciąż pozostaje dość ekscytująca. Świadomość, że jeden źle poprowadzony dialog może mieć negatywne konsekwencje dla dalszego przebiegu historii, sprawia, że bezustannie waży się swoje opcje i przeczesuje lokacje z nadzieją, że znajdziemy coś, co pomoże nam w dokopaniu się do najlepszego z możliwych zakończeń i poznaniu prawdy o wydarzeniach z tej nieszczęsnej nocy i motywacjach poszczególnych bohaterów. Łyżką dziegciu jest niestety to, że samo zakończenie okazuje się mocno rozczarowujące, sprowadzając się koniec końców niemalże wyłącznie do kilku plansz z napisami. Na całe szczęście nie było to w stanie przyćmić mi masy dobrych wspomnień z tych kilkunastu godzin, które spędziłem w Świecie Mroku.

I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie fakt, że choć pod względem fabularnym Swansong jest świetny, to już technicznie jest on diabelnie nierówny. Widać to najlepiej w warstwie wizualnej. Lokacje zaprojektowane są naprawdę świetnie i potrafią zachwycić, ale już modele bohaterów i ich drewniane animacje oraz mimika przypominają złote lata 7. generacji konsol. Owszem, Swansong nie jest produkcją wysokobudżetową, ale nawet mając to na uwadze, trudno jest przełknąć, jak źle wyglądają i poruszają się jego bohaterowie. Poszczególne mechaniki bywają przy tym dość nieczytelne, a w lokacjach niekiedy łatwo się zgubić. Tu należy przywołać fatalną sekwencję skradankową i fatalne w swoim projekcie doki. Tyle dobrego, że całość działa płynnie i raczej pozbawiona jest błędów, choć zdarzyło mi się raz zaciąć na geometrii poziomu.

Wciąż jednak wszystkie ułomności Vampire: The Masquerade – Swansong nie były w stanie zepsuć mi zabawy. Do paskudnych bohaterów w końcu się przyzwyczaiłem, przez co toporniejsze momenty przebrnąłem, a pomniejsze głupotki po prostu zaakceptowałem. Jeżeli będziecie w stanie zrobić to samo, to czeka na Was naprawdę kapitalnie poprowadzona historia z masą odcieni szarości i niesamowitym klimatem. Swansong w żadnym razie nie jest tytułem wybitnym, ale jak najbardziej zasługuje na to, by poświęcić mu tych kilkanaście godzin. Zaufanie odpłaca bowiem z nawiązką.

Vampire: The Masquerade – Swansong: Victoria Ash

Dodatek

Producent: Big Bad Wolf

Rok wydania: 2022

Grałem na: PlayStation 5

Dodatek dostępny również na: Xbox Series X/S, Xbox One, PlayStation 4, Nintendo Switch, PC

Stronię o przekładania złotówek na czas gry, ale są sytuacje, w których zachłanność twórców (lub wydawców) zwyczajnie mnie obraża. Fabularny dodatek do Vampire: The Masquerade – Swansong o podtytule Victoria Ash, wycenione na 32 zł, sprowadza się bowiem do trzech dodatkowych dialogów i podniesienia jednego świstka papieru w jednej z odwiedzanych w podstawce lokacji. Ja rozumiem, że miał to być bonus dla nabywców droższej edycji gry, ale na litość boską, to powinno kosztować maksymalnie dychę. Wątek tytułowej Victorii, znaczącej postaci w wampirzym półświatku, okazuje się przy tym kompletnie nie interesujący, a i wpływ na główny wątek ma absolutnie żaden. Unikać.

DuckTales Remastered

Gatunek: Platformówka

Producent: WayForward Technologies

Rok wydania: 2013

Grałem na: Xbox Series X (wsteczna kompatybilność)

Gra dostępna również na: Xbox 360, PlayStation 3, Nintendo Wii U, PC, Android, iOS, Windows Phone

Nigdy nie byłem specjalnym fanem „Kaczych Opowieści” czy też przygód Kaczora Donalda jako takich. Toteż ani z wydaną jeszcze na NES-a grą DuckTales, ani jej odświeżoną wersją w postaci DuckTales Remastered nie łączy mnie żadna nostalgiczna więź. Tytuł ten obrósł – przynajmniej takie odnoszę wrażenie – pewną legendą i wraz z The Lion King i Alladin stanowi jedne z najciekawszych growych produkcji na bazie dzieł Disneya. Należało zatem w końcu nadrobić tę zaległość i choć DuckTales Remastered nie powaliło mnie na kolana, to trudno jest mi nie przyznać, że wyjątkowo sympatyczny tytuł.

Wcielamy się tu w znanego i lubianego (choć pewnie niekoniecznie przez jego partnerów biznesowych) Sknerusa McKwacza, który wyrusza wraz ze swoimi siostrzeńcami w podróż dookoła świata (i nie tylko, bo odwiedzamy przecież równie Księżyc!) w poszukiwaniu bezcennych artefaktów. Fabułka jest, bo jest, ale nie spodziewajcie się tu niczego specjalnego. To w końcu nadal produkcja wydana w czasach, kiedy była to sprawa drugorzędna, a oparcie jej o „Kacze Opowieści” niejako wymusza przyjemną, acz niezbyt głęboką opowieść.

Należy jednak oddać twórcom DuckTales Remastered, że mocno ten aspekt rozbudowali, dorzucając chociażby krótki prolog i nieco rozbudowując ostatni poziom. Ponadto wszystkie dialogi odbywają się w trakcie prostych, lecz w pełni udźwiękowionych przerywników, a nie na ekranie komputera Sknerusa. Fani pierwowzoru z pewnością ucieszą się z faktu, że do swoich ról powracają oryginalni aktorzy głosowi. Będąc jednak szczerym, dla polskich odbiorców ma to jednak marginalne znaczenie. Mowa bowiem o amerykańskich aktorach jak chociażby Alan Young w roli Sknerusa. Polskiej wersji językowej niestety brak.

DuckTales Remastered charakteryzuje się również sporymi zmianami rozgrywki. O ile jej podstawy pozostały bez zmian – nadal mamy tu do czynienia z klasyczną platformówką i wciąż możemy tu czerpać masę frajdy ze skakania po poziomach i przeciwnikach przy pomocy drążka pogo – o tyle każdy z pięciu poziomów wzbogacony został o dodatkowe wytyczne, których zaliczenie jest wymagane, by móc je ukończyć. Ot, w Amazonii przykładowo musimy zebrać pięć indiańskich monet. Również czekający na nas na końcu każdego etapu bossowie otrzymali nowy zakres ataków, więc weterani oryginału nie powinni się nudzić.

Sami bossowie nie są jednak wyjątkowo trudni i nie powinni stanowić większego problemu dla nawet średnio zaprawionych w platformówkowym boju graczy. Zdecydowanie większym zagrożeniem są pomniejsi przeciwnicy i wszelakiego rodzaju pułapki. DuckTales Remastered oferuje nam bowiem ograniczoną liczbę żyć, których utrata wymusza na nas rozpoczęcie poziomu od nowa. Amatorzy mniej stresującej rozgrywki mogą na szczęście włączyć łatwiejszy poziom trudności, usuwający limit żyć, i tym samym cieszyć się przyjemną rozgrywką bez obawy, że jeden niepoprawny ruch cofnie ich postęp o kilkanaście minut.

Jeżeli jednak normalny poziom jest dla Was zbyt łatwy, to sięgnąć możecie po trudny, a po przejściu gry również ekstremalny, które przetestują Waszą zręczność oraz umiejętność skakania na drążku pogo. Ta ostatnia opcja przybliża doświadczenie do tego z wersji NES-owej, DuckTales Remastered pozwala na używanie kijka poprzez przytrzymanie jednego przycisku. Można narzekać, że uproszczenia ograbiają tytuł z jego esencji, ale osobiście uważam, że możliwość dostosowania poziomu trudności do własnych potrzeb jest jak najbardziej mile widziana. Zwłaszcza że gra pokroju DuckTales to mimo wszystko tytuł dla młodszego odbiorcy ze względu na tematykę.

Remaster byłby jednak niczym, gdyby nie odświeżona oprawa audiowizualna, zwłaszcza w przypadku tak wiekowej produkcji. WayForward Technologies spisało się na tym polu naprawdę świetnie. Ciekawie wypada połączenie trójwymiarowych teł i przedmiotów z dwuwymiarowymi, jakby wyrwanymi z kart komiksów sylwetkami bohaterów. Nowe „sprite’y” postaci posiadają masę charakteru, co tyczy się również lokacji, które dzięki masie kolorów i szczegółów na drugim planie zyskują drugie życie. Świetnie wypada także ścieżka muzyczna. Nowe aranżacje klasycznych utworów przenoszą je do współczesności, jednocześnie zaszywając w nich chiptune’owe brzmienie oryginałów (szczególnie motyw przewodni Transylwanii wypada przekozacko). Miłym dodatkiem jest też możliwość wydawania zbieranych pieniędzy (czyli po prostu punktów) na grafiki koncepcyjne, które odblokować możemy w służącej za naszą bazę wypadową willę Sknerusa.

Jak zazwyczaj narzekam, że współczesne „remaki” to często gloryfikowane remastery (The Last of Us: Part I, patrzę na ciebie!), tak w przypadku DuckTales Remastered sytuacja ma się zupełnie odwrotnie. To produkcja, którą powinno się nazywać remakiem. Liczba zmian sprawia bowiem, że nawet weterani oryginalnego DuckTales będą mogli odkrywać ten tytuł na nowo, zamiast tylko przechodzić jeszcze raz to samo, tyle tylko, że w uwspółcześnionej oprawie. Dla fanów „Kaczek” to pozycja obowiązkowa, ale nawet jeśli się do nich nie zaliczacie, to DuckTales Remastered warto sprawdzić. To wciąż niezwykle sympatyczna i dająca sporo radości produkcja.

Komentarze

Popularne posty