Wolfenstein II: The New Colossus, Warlocks 2: God Slayers, Far Cry 5 (76)
Życie
potrafi zafundować mnóstwo niespodzianek i zaskoczyć nam czymś, co normalnie
wydawałoby się być kompletnie nierzeczywiste. Trochę pojawiło się ich w moim
życiu w ciągu minionego tygodnia i chciałbym się z Wami kilkoma z nich podzielić,
bowiem wszystkie trzy poniższe gry czymś mnie zaskoczyły. Sprawdźcie zatem, co
kryją w sobie Wolfenstein II: The New Colossus, Warlocks 2: God Slayers oraz
Far Cry 5.
Zapraszam!
Wolfenstein
II: The New Colossus (Xbox
One)
FPS
MachineGames,
2017r.
Gra
dostępna również na: PlayStation 4, Switch, PC
The
New Colossus z pewnością nie może pochwalić się najlepszą opinią wśród graczy. Nie
dziwiło mnie. Nadal z resztą pamiętam ten okropny pierwszy trailer na E3 2017,
gdzie powycinane z gry fragmenty cutscenek nudziły zamiast intrygować. „Co jest
nie tak”, pomyślałem wtedy i zdawałoby się, że miałem rację, bo po premierze
nowego Wolfensteina słyszeć dało się głosy o m.in. zbytnik nacisku na
przerywniki filmowe, co niekorzystnie odbić miało się na najważniejszym
elemencie serii – strzelaniu do Niemców, czy też nazistów, jak wolą ich nazywać
twórcy.
Bałem
się rozpoczynać swojej przygody z tą grą. Liczne narzekania odniosły sukces w
nastawieniu mnie do niej negatywnie, ale na całe szczęście mogę powiedzieć, że
moje uprzedzenie było raczej bezpodstawne. Gra się świetnie i to mimo to, że
mechanika rozgrywki męczyła mnie nieco już w The New Order (o którym przeczytać
można tutaj). Niska bazowa liczba punktów życia Blazkowicza i prędkość z jaką
się ona zmniejsza nie pozwalają nam w żadnym momencie poczuć się niczym nieustraszony
pogromca nazistów potrafiący przyjąć na klatę ostrzał karabinów, czołgów i
panzerhundów. Wbrew pozorom efektywne nie jest również chowanie się za osłonami
i bardziej bezpieczne grania. Wręcz przeciwnie, Wolfenstein wymusza na nas
pozostawanie w ciągłym ruchu i bezustanne prowadzenie ostrzału. Grając miałem
zatem bardzo wyraźne flashbacki z Dooma (o którym więcej tutaj), gdzie przecież
mechanika była wręcz identyczna, a uczucie potęgi wywoływane w nas przez ten
styl rozgrywki jest absolutnie niesamowite i wręcz uzależniające. Do tego
wszystko to jest bardzo, ale to bardzo mięsiste, a finishery przy użyciu
toporka są piękne w swej brutalności.
Wbrew
zasłyszanym opiniom nie odczułem też wcale, aby rozgrywka w tym tytule
cierpiała ze względu na fabułę. Wcale nie brakowało mi akcji, a przerywniki
filmowe czy wolniejsze sekwencje na pokładzie łodzi podwodnej witałem z
utęsknieniem, czując potrzebę odpoczynku po intensywności dopiero co stoczonych
wymian ognia. Ale nie tylko dlatego. Głównym powodem tego stanu rzeczy jest
fakt, że fabuła drugiego Wolfensteina jest naprawdę interesująca. Akcja
rozpoczyna się kilka chwil po finale Nowego Porządku, kiedy to umierający
Blazkowicz zostaje w ostatniej chwili uratowany przez swoich kompanów.
Oczywiście przeżywa, aczkolwiek nie tylko dzieje się to kosztem jego zdolności
motorycznych, ale także wszyscy, włącznie z Blazkowiczem, zdają sobie sprawę,
że to tylko odwleczenie nieuniknionego. Zatem mimo, że niedługo później biegamy
wesoło strzelając do Niemców, nadal jest to ważna część opowieści. Ta jest z
resztą bardzo ciężka i depresyjna w swoim klimacie, ale także i dużo bardziej
personalna niż ta opowiedziana w jedynce. Nadal ważnym wątkiem jest związek
Blazkowicza i ciężarnej Ani, ale pojawiają się także motywy dzieciństwa
głównego bohatera czy PTSD Wyatta/Fergussa. Śledzi się to absolutnie
fantastyczne i wraz z Blazkowiczem przeżywa się jego rozterki, co do
przyszłości jego i jego rodziny. Jego strach przed pozostawieniem swoich
jeszcze nienarodzonych dzieci bez ojca czy opory przed powiedzeniem ukochanej,
że czuje, że jego czas się kończy są niezwykle przejmujące. A potem kończymy
pierwszą połowę gry i klimat robi pełne 180 stopni.
Koniec
z depresją, smutkiem i swego rodzaju analizą umysłu umierającego człowieka. Wszystko
to idzie do kosza, a gra w pewnego rodzaju komedię, gdzie wesołe
rozstrzeliwanie nazistów poprzetykane jest komediowymi scenkami. Ten ciężki
klimat odzywa się od czasu do czasu, ale widocznie został on zepchnięty na
dalszy plan i ani trochę mi się to podoba. Jasne, niektóre momenty były
naprawdę niezłe jak np. pijacka impreza po udanej akcji czy nawet cały poziom w
Roswell. Problem w tym, że bardzo często humor w Wolfensteinie II jest mocno
fekalny. Pamiętacie jak wspominałem o oporach Blazkowicza przez powiedzeniem
Ani, że umiera? Kiedy w końcu dochodzi do konfrontacji i żywej, osobistej,
wręcz intymnej dyskusji o przyszłości między tą dwójką – z kibla obok przy
akompaniamencie spłukiwanej wody wyskakuje chłop oznajmiający radośnie światu,
że tak jak teraz to on się dawno nie zesrał. Scena z Adolfem Hitlerem również
zasługuje na swój własny akapit. Zaczęło się świetnie, na scenę zamiast
wielkiego przywódcy III Rzeszy wszedł cierpiący na demencję i paranoję
staruszek będący cieniem swojego dawnego siebie. Absolutnie spodobał mi się
fakt ukazania tej postaci jako marionetki, za której sznurki pociąga ktoś zza
kulis. Niestety znów całą powagę sytuacji trafił szlag, kiedy ten zaczął sikać
na dywan, wymiotować i nawet spać w tym wszystkim…
Na
szczęście tak okropne momenty „komediowe” nie są aż tak częstymi, a fabuła aż
do końca pozostaje interesująca, nawet jeśli pierwsza połowa gry jest wyraźnie
lepsza od drugiej, a samo zakończenie pozostawia wiele do życzenia.
Najważniejsze jednak, że strzelanie jest niesamowicie miodne i
satysfakcjonujące, więc nie pozostaje nic innego jak tylko grać i w
międzyczasie czekać na Youngblood, którego kupno na premierę rozważam, a to w
moim przypadku nie dzieje się często.
Warlocks
2: God Slayers (PC)
Slasher
2D
Frozen
District, 2019r.
Gra
dostępna również na Switchu
Moją
recenzję Warlocks 2: God Slayers dla gaemrweb.pl znajdziecie tutaj
To
moje kolejne zaskoczenie tego roku. Grę odpalałem bez większego entuzjazmu, bo
wydawało mi się, że będzie to kolejny średnio ciekawy indyk w pixelarcie jakich
przez ostatnie dziesięć lat powstało multum. Technicznie rzecz biorąc nie
pomyliłem się za bardzo, bo faktycznie jest to gra niezależna w dwuwymiarowej
grafice składającej się głównie z widocznych gołym okiem pikseli, w której
biega się po mapce i zabija kolejnych przeciwników. Okazało się jednak, że
pomimo tych cech Warlocks 2 stanowi naprawdę przyjemny tytuł, którego co prawda
nie widzę jako coś w co mógłbym wtopić długie godziny, ale nadal bawiłem się w
nim świetnie.
Nie
jest to skomplikowana gra. Ba, powiedziałbym nawet, że jest ona bardzo proste,
a nawet może zbyt prosta, bo jej rozgrywka ogranicza się właściwie tylko i
wyłącznie do szczątkowej eksploracji oraz starć z kolejnymi grupkami
przeciwników. Przy dłuższym czasie trwania tytuł ten prawdopodobnie nużyłby,
zwłaszcza, że większość odblokowywanych ataków nie różni się od siebie w
widoczny na pierwszy rzut oka sposób. Na szczęście dla Warlocks, przejście
kampanii zajmuje zaledwie kilka godzin, dzięki czemu nie tylko możemy dobrze
się bawić, ale nawet i poczuć chęć zagrania w tytuł ten ponownie.
Far
Cry 5 (Xbox One)
FPS
Ubisoft
Montreal, 2018r.
Gra
dostępna również na: PlayStation 4, PC
Jeżeli
czytaliście mój tekst poświęcone czwartemu Far Cry’owi sprzed około pół roku
(klik!), możecie pamiętać, że bawiłem się w niego całkiem nieźle, aczkolwiek
„farkrajowa” formuła zdążyła mnie nieco wymęczyć. Toteż kiedy w moje łapki
wpadła część piąta, nieco obawiałem się, że i tym razem gra ta będzie zwykłym
odcinaniem kuponów od niezłego, lecz już utartego schematu. Wizja odbijania
kolejnych posterunków i wspinania się na wieże złowieszczo widniała na
horyzoncie, ale na szczęście, jak się okazało, była to tylko fatamorgana i w
Far Cry’a 5 bawiłem się równie dobrze, co w kultowej już trójce.
To
powiedziawszy muszę jednak przyznać, że fabuła tej odsłony jest absolutnie
durna. Do tej pory walczyliśmy z m.in. gangiem piratów czy też z armią pod
władzą dyktatora jakiegoś stosunkowo egzotycznego, fikcyjnego państewka. Teraz
jednak akcja przenosi się do kolebki wolności – Stanów Zjednoczonych Ameryki,
gdzie władzę w hrabstwie Hope przejmuje pseudochrześcijański kult wieszczący
nadciągający koniec świata, którego celem jest „oczyszczenie i nawrócenie”
mieszkańców okolicznych wiosek. Wydaje mi się być nieco nieprawdopodobnym, aby
rząd USA miał kompletnie wywalone na taki stan rzeczy, a już zwłaszcza, że
członkowie kultu mordują i torturują swoje ofiary. No, w sumie nie do końca, bo
do pojmania przywódcy kultu, Josepha Seeda, wysłanych zostaje dwóch
funkcjonariuszy. Jednym z nich jesteśmy my.
Tutaj
pojawia się mój drugi zarzut – niemy bohater. To spory krok wstecz względem
poprzednich części mocno wpływający na jakość narracji w grze. Zatracający
swoje człowieczeństwo Jason czy też powracający do kraju swoich przodków Ajay
byli ważnymi elementami fabuły poprzednich gier z serii. Tym razem jednak
dostajemy ponoć tylko wydmuszkę. Z jednej strony spoko, bo możemy sobie
bohatera spersonalizować również pod względem płci, ale jednak wolałbym zagrać
postacią odgórnie mi narzuconą, ale posiadającą jakikolwiek charakter.
Kiedy
jednak zawiesimy swoją niewiarę na głupoty fabularne i przymkniemy obok na
bezosobowego protagonistę – o matko, jaka ta gra jest dobra. Gameplayowo to bez
dwóch zdań mój ulubiony Far Cry. Przede wszystkim nie ma tutaj wielu
upierdliwości uwierających gracza w poprzednich częściach, czyli wspomnianych
wcześniej wież oraz do bólu powtarzalnych zadań pobocznych. Prawie każda misja,
której się podejmiemy będzie unikatowa i choć niektóre cele będą do siebie
podobne, każda z nich będzie warta zapamiętania. Kuszenie niedźwiedzia rybą,
podniebne bitwy lotnicze, występowanie na planie filmu Blood Dragon 3 – mógłbym
wymieniać i wymieniać.
Świetne
jest też to, że od początku do końca mamy absolutną dowolność w kolejności
wykonywania misji. Po krótkim prologu jesteśmy po prostu wysłani w świat w celu
pozbycia się siostry i braci Josepha Seeda, którzy pełnią również funkcję
kapitanów kultu, ale już droga, którą podążymy zależy tylko i wyłącznie od nas.
W zasadzie to nawet nie musimy wykonywać misji głównym, w zamian niszcząc
jeżdżące tu i ówdzie ciężarówki z narkotykami, wyzwalając więźniów czy też
mordując ważnych członków kultu, bowiem za każdą taką akcję dostajemy punkty
przybliżające nas do wywabienia danego kapitana ze swojej kryjówki. Jasne,
misje fabularne nagradzają nas większą ich ilością, lecz wciąż mamy możliwość
kompletnego ich olania.
Z
resztą w najmniejszym stopniu nie zdziwiłaby mnie taka decyzja, bo rozgrywka w
Far Cry 5 to czysta poezja. Jeszcze w żadnej odsłonie serii nie strzelało mi
się tak dobrze, co przy jednoczesnym wsparciu zapewnianym nam przez kompanów
oraz oswojonych zwierząt pokroju niedźwiedzia czy pumy zapewnia mnóstwo
fantastycznej zabawy. Z resztą nawet kiedy nie walczymy, a po prostu jeździmy
po okolicy zwiedzając gra wynagradza nasz czas pięknymi widokami lub drobnymi
scenkami pokroju atakującego przejeżdżające samochody rozwścieczonego bizona.
Wszędzie jest coś do zobaczenia, a mapa usiana jest absolutnie zniewalającymi
widokami. Kompletnie nie zapowiadało się, że Far Cry 5 zachwyci mnie tak
bardzo. Ba, nie spodziewałem się, że zachwyci mnie w ogóle. Takie psikusy życia
to ja lubię.
Komentarze
Prześlij komentarz