Growy masochizm (140)
Dzisiaj
dużo Destiny 2, na które narzekałem w jednym ze starszych wpisów na blogu. Tym
razem piszę jednak więcej o dostępnych obecnie za darmo dodatkach, które
niedługo zostaną usunięte z gry na czas nieokreślony – Curse of Osiris oraz
Warmind. Z rozbiegu dorzuciłem także Destiny 2: Forsaken, pierwsze duże
rozszerzenie do gry, które zdołało sprawić, że przy Destiny 2 bawiłem się
prawie tak dobrze, jak przy jedynce.
W ramach felietonu piszę natomiast o swoim growym masochizmie, czyli dlaczego gram w gry, których nienawidzę..
Posłuchajcie…
P.S. Jako, że mój mózg w przypadku tytułów gier pracuje w trybie anglojęzycznym, pisząc o nich używam oryginalnego nazewnictwa. Żeby ułatwić wam odgadnięcie polskich tytułów, znajdziecie je teraz w części informacyjnej każdej recenzji, tuż pod angielskim tytułem.
Growy masochizm
Czytając
poniższe teksty może przyjść wam do głowy pytanie, po kiego grzyba ja w to w
ogóle gram, skoro tak bardzo mi się to nie podoba. To doskonałe pytanie!
Najogólniej rzecz biorąc, wydaje mi się, że cierpię na syndrom growego
masochizmu, paraliżujący mój instynkt samozachowawczy, co zmusza mnie do
dalszego brnięcia w produkcje, które nie sprawiają mi przyjemności. Innymi
słowy, nie potrafię odstawić zaczętej już gry.
Jest
to niestety pochodna mojej próby zmuszenia się do nieporzucania tytułów po
zaledwie godzinie, która zazwyczaj schodziła mi na przejściu żmudnych
samouczków i zaliczeniu kilku pierwszych misji, w trakcie których miałem obyć
się z mechanikami rządzącymi daną produkcją. Zdarzało mi się to dosyć często, w
efekcie czego wiele świetnych tytułów olałem, bo wydawały mi się nudne. Postanowiłem
więc zmusić się do kończenia gier, bawiąc się różnymi systemami grania w nie,
które miały mi w tym zadaniu pomóc. Po jakimś czasie okazało się, że wiele z
produkcji dawnie przeze mnie odrzuconych to naprawdę świetne gry, a odbijałem
się od nich z bardzo prostego powodu – nie lubię zaczynać nowych produkcji.
Przyznam, że początkowo powolne tempo Red Dead Redemption II zraziło i mnie. |
Moment
wejścia w nowy świat, poznania zasad, którymi się rządzi, a także mechanik
samej gry jest dla mnie niesamowicie męczący. Natomiast kiedy już przebrnie się
przez te początkowe trudy, najczęściej zaczynam się fantastycznie bawić, a
nawet jeśli nie, może okazać się, że dany tytuł skrywa w sobie coś ciekawego,
czego nie odkryłbym, gdybym go porzucił. Niemiłą konsekwencję jest oczywiście to,
że lata takiej praktyki przeprogramowały mój mózg w ten sposób, że obecnie
czuję się źle, odstawiając nieskończoną grę na półkę. To właśnie z tego powodu
skończyłem opisywanego w zeszłym tygodniu Pesterquesta i to również z tego
powodu wróciłem do Destiny 2, by przejść dodatki Curse of Osiris oraz Warmind
zanim te bezpowrotnie znikną w czeluściach Destiny Content Vault,
uniemożliwiając mi „w pełni” ukończyć drugie Destiny.
Wiem też, że nie jestem jedyną taką osobą, a sam „syndrom” nie ogranicza się wyłącznie do gier. Równie mocno irytowałoby mnie zaprzestanie czytania nawet najnudniejszej książki, wyłączenie filmu w połowie lub serialu po zaledwie kilku odcinkach sezonu. Z jednej strony jest to absurdalne podejście, bo przecież mógłbym skupić się na lepszych grach i w końcu ograć chociażby The Last of Us: Part II, drugie i trzecie Dark Soulsy i wiele, wiele innych produkcji. Z drugiej jednak, bez swojego uporu maniaka nie poznałbym wielu fantastycznych dzieł kultury, a sam kisłbym w bagienku swoich własnych upodobań. Nigdy nie nauczyłbym się grania w slashery (pierwsze spotkania z God of War były dla mnie męką), nie przemógłbym się do soulslike’ów (Dark Souls początkowo ostro hejtowałem) czy też japońszczyzny. I wiecie co? Jestem w stanie poświęcić kilka godzin swojego czasu w nadziei na odnalezienie perły w łoju, bo może okazać się, że pierwotnie znienawidzona przeze mnie produkcja nagle okaże się czymś niesamowitym. W końcu „Zbrodnia i Kara” Dostojewskiego przekonała mnie do siebie dopiero po 250 stronach, stając się jedną z moich ulubionych powieści.
Destiny 2: Curse of Osiris
Polski
tytuł: Destiny 2: Klątwa Ozyrysa
Dodatek
Developer:
Bungie
Rok
wydania: 2017r.
Grałem
na: PlayStation 4
DLC
dostępne także na PC i Xboksie One
To
moje drugie podejście do Destiny 2. Wróciłem bo wraz z nadejściem 10 listopada,
część zawartości gry zostanie z niej usunięta, trafiając do tzw. „sejfu
zawartości Destiny”, gdzie czekać będzie na ponowne dodanie przy okazji jakiejś
przyszłej aktualizacji. Tyczy się to także oryginalnej kampanii oraz pierwszych
dwóch dodatków do gry – Curse of Osiris oraz Warmind. Pozwolę sobie tutaj
zaznaczyć, że to strasznie świńskie zagranie ze strony Bungie, bo choć obecnie
Destiny 2 wraz ze wspomnianymi dodatkami jest darmowe, twórcy usuwają
zawartość, za którą część graczy już zapłaciła. To oczywiście efekt tego, że
rozwój cyfrowej dystrybucji doprowadził sprawił, że nie posiadamy już
kupowanych gier, a tylko je wypożyczamy. Zagrywka ta jest więc legalna, co
wcale jednak nie oznacza, że nie jest ona świństwem.
To
jednak temat na dłuższą dyskusję, a przecież w tym „rozdziale” dzisiejszego
wpisu piszę o dodatku Curse of Osiris do Destiny 2, a nie sytuacji graczy w
dobie powszechnej cyfryzacji. Sprawa z tym DLC ma się natomiast tak, że
zdecydowanie bardziej wolałbym doświadczyć go w formie filmu, a nie gry.
Fabularnie jest, o dziwo, zaskakująco nieźle. W trakcie naszych wypraw
odnajdujemy uszkodzonego Ducha należącego legendarnego strażnika – tytułowego
Ozyrysa, który odkrył na Merkurym przegrupowujących się Vexów pochodzących, co
ciekawe, z różnych linii czasowych. Dodatek pozwala więc ujrzeć Merkury z
przeszłości oraz przyszłości, a my sami spróbujemy dosłownie uratować
przyszłość wszechświata. Na tym polu jest więc zdecydowanie lepiej niż w
przypadku podstawki, która była zwyczajnie nudna.
Tego
samego nie mogę powiedzieć niestety o rozgrywce, bo to wciąż jest Destiny 2.
Większość misji po prostu przebiegałem, wymijając przeciwników i zatrzymując
się tylko wtedy, kiedy wymagały tego ode mnie wytyczne misji. Głównym
problemem, podobnie jak w podstawce, są tutaj lokacje. Zdarzają się perełki jak
Merkury z przeszłości, ale zazwyczaj śmigamy po betonowych blokach zawieszonych
w przestrzeni, nierzadko przemierzając te same fragmenty mapy. Po prostu
odechciewa się przez to grać i boli to tym bardziej, że pomysł na pomieszanie
linii czasowych dał twórcom potencjalnie nieograniczone możliwości w kwestii
odwiedzanych środowisk. Ale nie, cementowe bloki uber alles.
Destiny 2: Warmind
Polski
tytuł: Destiny 2: StrategOS
Dodatek
Developer:
Bungie
Rok
wydania: 2018r.
Grałem
na: PlayStation 4
DLC
dostępne także na PC i Xboksie One
Zaczęło
się interesująco. Widok olbrzymiej struktury, będącej domem dla tytułowego
warmindu, czyli sztucznej inteligencji zarządzającej ziemskimi siłami
militarnymi, zaparł mi dech w piersiach. Poszukiwałem Rasputina, ostatniemu
przedstawicielowi tego typu technologii, którego ślady doprowadziły mnie na
Marsa. Wbrew zakazom przełożonych, bojących się konsekwencji ponownego
uruchomienia warmindu, wraz z Aną Bray udaliśmy się w głąb struktury, walcząc z
niekończącymi się zastępami Upadłych oraz, koniec końców, z gigantycznym,
smokopodobnym bóstwem, chcącym zniszczyć życie we wszechświecie.
Brzmi
jak przepis na sukces, prawda? Interesujące tło fabularne, nowi bohaterowie
oraz gargantualni przeciwnicy. Czego tu nie lubić? Niestety pamiętać należy, że
wciąż mówimy o dodatku do Destiny 2, które samo w sobie ostro mnie wynudziło.
To samo muszę powiedzieć również o Warmind, który pomimo olbrzymiego
potencjału, ponownie sprawił, że wolałem go po prostu przebiec, ziewając od
czasu do czasu w trakcie kolejnych potyczek lub przynudnawych ekspozycji
fabularnych. Z ręką na sercu, Warmind, poza konceptem, nie ma w sobie ani
krztyny kreatywności. To wyłącznie zestaw dodatkowych misji w mało ciekawych
lokacjach, o którym zapomnicie tuż po jego ukończeniu. Szkoda, bo liczyłem na
zdecydowanie więcej i, paradoksalnie, sądziłem, że to Curse of Osiris okaże się
tym gorszym z dwóch pierwszych rozszerzeń do Destiny 2. No, ale życie lubi
płatać psikusy i Warmind jest dla mnie właśnie jednym z nich.
Destiny 2: Forsaken
Polski
tytuł: Destiny 2: Porzuceni
Dodatek
Developer:
Bungie
Rok
wydania: 2018r.
Grałem
na: Xbox One
DLC
dostępne także na PC i PlayStation 4
Najsampierw
pozwolę sobie sprostować, dlaczego w Destiny 2: Forsaken grałem na Xboksie,
skoro poprzednie dwa dodatki ogrywałem na PlayStation 4. Jest to warte
wspomnienia, bo wynika to z genialnej opcji, która powinna być standardem we
wszystkich grach – możliwości przenoszenia stanu swojej rozgrywki pomiędzy różnymi
platformami. Po przejściu opisywanego wyżej Warminda stanąłem bowiem przed
wyborem kupna pozostałych rozszerzeń (co uszczupliłoby mój portfel o jakieś
dwie stówki) lub porzucenia gry w oczekiwaniu na ewentualne promocje (choć te
musiałyby być bardzo korzystnymi, zważywszy na moją opinie o samej grze).
Kapnąłem się jednak, że przecież Destiny 2 wraz ze wszystkimi dodatkami
dostępne jest w ramach xboksowego Game Passa, a że Destiny 2 posiada opcję
„cross-save”, kilkoma kliknięciami przeniosłem swój zapis na platformę
Microsftu i jakiś czas później mogłem kontynuować swoją przygodę na Xboksie
One.
Cieszę
się, że to zrobiłem z dwóch względów. Raz, mogłem cieszyć się grą bez wycia
konsoli w tle. Dwa, faktycznie zacząłem cieszyć się grą! Destiny 2: Forsaken
naprawdę sprawił, że gra w Destiny 2 zaczęła dawać mi radość. O tym, że jest on
dla dwójki tym, czym dla jedynki był The Taken King słyszałem już dawno, ale do
informacji tej podchodziłem z pewną dozą powątpiewania. W końcu, co dodatek
może wprowadzić do gry, co zupełnie odmieniłoby moją opinię o niej. Zwłaszcza,
że miał on swoją premierę już dwa lata temu. Będąc szczerym? Nic, bo podstawkę
Destiny 2 wciąż uważam za badziew, ale już dodana w rozszerzeniu kampania
okazała się być naprawdę dobrą.
Dodatek
Forsaken to klasyczna opowieść o zemście. Wszystko zaczyna się od próby
stłumienia zamieszek w „kosmicznym więzieniu”, w trakcie której z rąk Uldrena
Sova ginie Cayde-6. Toteż wraz z Petrą Venj wyruszamy do Splątanego Brzegu w
celu zemszczenia się Uldrenie i posłusznych mu Upadłych Baronach. Nie brzmi to
jak najbardziej porywająca historia i faktycznie u swoich podstaw jest dość
sztampowa. Znalazło się tu jednak miejsce na wystarczająco dużo niuansów i
smaczków dla fanów, by zainteresować nią gracza. Świetnie było na przykład
ponownie móc ujrzeć tragicznie zmarłą w Destiny 2: The Taken King królową Marę
Sov, której ducha zdaje się widzieć teraz sam Uldren. Ciekawą postacią okazał
się także Pająk, jedyny z nielicznych Upadłych, który zamiast walczyć,
zdecydował się na współpracę z innymi rasami, stając się swego rodzaju Jabbą
the Huttem uniwersum Destiny. Toteż choć sama historia jest dość prosta, dzięki
jej bohaterom śledzi się ją z zainteresowaniem.
Pomaga w też genialna nowa lokacja w postaci wspomnianego Splątanego Brzegu, będącego czymś w rodzaju zawieszonych w przestrzeni fragmentów zniszczonej planety. Wizualnie jest naprawdę ciekawie, a w połączeniu z niezłą ścieżką dźwiękową bieganie po nim jest naprawdę przyjemne. Nie można tu jednak umniejszyć zasług konstrukcji kolejnych misji, które nareszcie przestały być wyłącznie kolejnymi tunelami do przebiegnięcia. Mamy teraz okazję m.in. do pojeżdżenia czołgiem, stoczenia walki z bossem na motocyklach bojowych zwanych Wróblami, a i sami „szefowie” są zdecydowanie bardziej zróżnicowani niż dotychczas. Nie jest co prawda idealnie, bo w pewnym momencie dostajemy po prostu listę sześciu bossów do zabicia, co sprawia, że całość wydaje się być nieco żmudnym odhaczaniem kolejnych punktów, ale i tak bawiłem się zdecydowanie lepiej niż w trakcie całej swojej przygody z Destiny 2.sty może przyjść wam do głowy pytanie, po kiego grzyba ja w to w ogóle gram, skoro tak bardzo mi się to nie podoba. To doskonałe pytanie! Najogólniej rzecz biorąc, wydaje mi się, że cierpię na syndrom growego masochizmu, paraliżujący mój instynkt samozachowawczy, co zmusza mnie do dalszego brnięcia w produkcje, które nie sprawiają mi przyjemności. Innymi słowy, nie potrafię odstawić zaczętej już gry.
Komentarze
Prześlij komentarz