Jedzenie zupy widelcem (142)
Dziś
na tapet biorę dwie gry z gatunku „jedzenia zupy widelcem” – pozwalający się wcielić
w przedzierającego się przez torfowiska kierowcę sowieckiej ciężarówki Mudrunner
wraz z dodatkiem The Valley, a także jeszcze świeżutkie Space Crew, czyli grę o
zarządzaniu wybrakowaną załogą statku kosmicznego.
Poza
tym mam dla was kilka staroci, bo poza powyższymi tytułami udało mi się także
ograć zestaw dodatków do Dragon Age II, czyli Książe na wygnaniu, Dziedzictwo
oraz Znak Zabójcy. Cofnąłem się też w czasie do 1997 roku, by jako Indianin z
przyszłości zapolować na dinozaury w strzelance Turok: Dinosaur Hunter.
Posłuchajcie…
Mudrunner
Gatunek:
Symulator kierowcy ciężarówki
Developer:
Saber Interactive
Rok
wydania: 2017r.
Grałem
na: Xbox One
Gra
dostępna także na PlayStation 4, Nintendo Switch, PC oraz urządzeniach z
systemami Android i iOS
Jeśli
tydzień temu powiedzielibyście mi, że kompletnie przepadnę w grze o jeżdżeniu
5km/h post-sowieckimi ciężarówkami z drewnem przez rzeki i torfowiska,
najprawdopodobniej bym was wyśmiał. Mam, przyznam się, pewien sentyment do
wszelakiej maści symulatorów tirowców. Hard Truck 2 i później kolejne odsłony
18 Wheels of Steel były jednymi z tych gier, które z jakiegoś powodu były
ogrywane w tym samym czasie przez wszystkich w mojej okolicy. Toteż powinienem
się spodziewać, że Mudrunner przypadnie mi do gustu, ale za nic w świecie nie
pomyślałbym jak bardzo. Wszak moje gusta się zmieniły, a mozolne przewożenie bali
drewna bez żadnego większego celu nie brzmi jak coś, co by mnie rajcowało.
Psikusy
życia mają jednak to do siebie, że atakują, kiedy najmniej się tego spodziewamy
i nie inaczej było w przypadku Mudrunner. Zatonąłem w tym tytule niczym
ciężarówka w błocie. Jest coś niesamowicie pochłaniającego w konieczności
mierzenia się z trudnymi trasami gdzieś w głębi Rosji ze świadomością, że
jeżeli teraz gdzieś tu utknę, to tyle, po mnie. Jest środek nocy, ciężarówka
zakopana, a dokoła groźnie pohukują sowy zapewne wymieniając się informacjami o
mojej lokalizacji, by mnie potem zeżreć. Trzeba będzie czekać na pomoc z
zewnątrz. Oczywiście w Mudrunner nic fizycznie nam nie zrobi, a jedyną
niedogodnością zakopania się lub wywalenia samochodu jest to, że będziemy
musieli się tam zatarabanić kolejnym pojazdem, by wyciągnąć poprzedni. Chyba,
że jak ja, jesteście zbyt cienkimi bolkami na taki hardkor i gracie w trybie
uproszczonym. Wówczas możecie po prostu odholować się do pobliskiego warsztatu,
w konsekwencji zmuszając się do powtórzenia całej drogi. Coś za coś.
Jednak
niezależnie w jakim trybie gracie, Mudrunner wciąż pozostaje fascynującą
produkcją, oferującą dość niespotykane w giereczkowie przeżycia. Osobiście
widzę w tym tytule pewną poetyckość, bo w końcu doszukać się w niej można
motywu walki człowieka z naturą. Przyznam też, ze grając w Mudrunnera złapałem
pewnego bakcyla na tematykę truckerską i nie zdziwię się, jeśli niedługo zacznę
oglądać wszystkie te filmy o kierowcach ciężarówek jeżdżących po drogach
śmierci gdzieś w Andach. W sumie to chętnie zagrałbym też w grę im poświęcona,
bo w Mudrunnerze aż takiego hardkoru nie ma, choć przeprawy przez rwące rzeki
czy wręcz jeziora również robią wrażenie.
Mudrunner: The Valley
Dodatek
Developer:
Saber Interactive
Rok
wydania: 2018r.
Grałem
na: Xbox One
Dodatek
dostępny także na PlayStation 4, Nintendo Switch oraz PC
The
Valley to pierwszy z trzech darmowych dodatków wydanych do Mudrunnera, w którym
udajemy się do tytułowej, spowitej mgłą doliny, by, a jakże, przewieźć kolejne
bale drewna do lokalnych tartaków. Poza nową mapą w pakiecie otrzymujemy także
trzy dodatkowe pojazdy – małą terenówkę i dwa wielkie, ośmiokołowe bydlaki
przeznaczone do przewożenia znacznych ilości drewna. Zwłaszcza te dwa drugie
powitałem z radością, bo po przejściu podstawki nieco znużyły mnie już
wszystkie te mniejsze, wyciągnięte wprost zza żelaznej kurtyny ciężaróweczki.
Chciałem czegoś dużego i właśnie takie, palące 35 litrów benzyny na minutę
bestie dostałem.
Sama
mapa z kolei jest dosyć zaskakująca, bo nie stanowi niestety jakiegokolwiek
wyzwania. Ba, nie musimy nawet odkrywać punktów obserwacyjnych, bo w zakrytych
fragmentach mapy nie kryje się absolutnie nic, co potrzebne byłoby nam do
ukończenia poziomu. Oba tartaki znajdują się tuż obok siebie w małym
miasteczku, a użycie wprowadzonego w dodatku gigantycznego ciągnika siodłowego
pozwala na przewalenie się przez największe bagna bez większego problemu.
Niestraszna była mi podmokła, podleśna polana, a i przez tytułową dolinkę z
płynącą rzeką przeprawiłem się bez żadnego problem, ciągnąc za sobą dwa
transporty drewna. Nie musiałem nawet asekurować się wyciągarką. Skłamałbym
jednak, mówiąc, że łatwość rozszerzenia nie była dosyć odświeżająca.
Space Crew
Gatunek:
Symulator statku kosmicznego
Developer:
Runner Duck
Rok wydania:
2020r.
Grałem
na: PC
Gra
dostępna także na komputerach Mac, Xboksie One, PlayStation 4 i Nintendo Switch
Moja recenzja Space Crew dla Gamerweb.pl
Bomber Crew było jednym z moich największych odkryć 2018 roku. Ta utrzymana w prostej
grafice gra o załodze drugowojennego bombowca była istnym skarbcem unikalnych
historii, które potem można było przywodzić w ramach anegdotek w trakcie
dyskusji o giereczkach. Logicznym posunięciem było zatem pójście przez Runner
Duck za ciosem i stworzenie kontynuacji swojego małego hitu, aczkolwiek już
osadzenie jej akcji w kosmosie roku pańskiego 2160 już wcale tak oczywistym nie
było. Początkowo byłem do tego sceptycznie nastawiony, ale z biegiem czasu
przyzwyczaiłem się do tej myśli, a nawet ją polubiłem, bo przecież tytuł ten
teoretycznie pozwala na wcielenie się w swego rodzaju Kapitana Spocka ze Star
Treka.
Co
prawda moim bohaterem (zarówno w grze, jak i w życiu) stał się kapitan
Krzysztof Krawczyk, dowodzący lekkim statkiem kosmicznym „Trubadur”, który
zabrał swoją wybrakowaną załogę w piękny rejs po galaktyce. Nie był to, co
prawda, mój pierwszy podopieczny, bo przed nim sromotną klęskę poniosły
pilotowane przez totalnych randomów statki „Parostatek” i „Kosmostatek”. Wierzę
zatem, że to właśnie pojawienie się mistrza Krawczyka sprawiło, że po
dziesięciu godzinach udało mi się w końcu przejść pierwszą kluczową misję.
Tutaj pojawił się właśnie pierwszy zgrzyt, Space Crew jest okrutnie wręcz
trudne w pierwszych kilku godzinach. Niedoświadczona załoga i pozbawiony
ulepszeń statek sprawiają, że kolejne batalie z siłami Fazmidów często kończą
się dla nas boleśnie. Już sama konieczność przydzielania wybrakowanej załodze
zadań w taki sposób, by nie stracić dostępu do najważniejszych funkcji statku
jest wymagająca i trzeba poświęcić trochę czasu, by wdrożyć się w ten styl
rozgrywki, więc tak wysoki poziom trudności już na samym starcie jest co
najmniej zniechęcający. A mówię to ja, weteran Bomber Crew.
Najśmieszniejsze
jest to, że kiedy już spędzimy kilka godzin na mieleniu najprostszych zadań
pobocznych, by wylevelować załogę i ulepszyć statek, gra robi się banalnie
wręcz prosta, a wszystkie kolejne misje przechodzimy z marszu. Poza odpalaniem
umiejętności specjalnych oraz oznaczaniem myśliwców wroga nie mamy zbyt wiele
do roboty w trakcie walki, więc często po prostu obserwujemy zmagania naszych
strzelców, co przy ich dyskusyjnej celności i licznych falach wrógów potrafi
trwać po kilka minut. Nie należy to niestety do zbyt zajmujących zajęć i
okropnie wkurzała mnie świadomość, że Space Crew zostało względem Bomber Crew
mocno okrojone, bo twórcy wyrzucili z gry m.in. wybór pułapu, na którym lecimy,
zastępując go trybami obrony i ataku, które mają minimalny wpływ na samą
rozgrywkę. Wszystko to czyni Space Crew produkcją po prostu gorszą od
poprzednika. Co prawda bawiłem się dobrze, ale nie doświadczyłem ani tyle
fantastycznych historii, co w przypadku Bomber Crew.
Dragon Age II: Książe na wygnaniu
Oryginalny
tytuł: Dragon Age II: The Exiled Prince
Dodatek
Developer:
BioWare
Rok
wydania: 2011r.
Grałem
na: Xbox 360
Dodatek
dostępny także na PC, Xbox One i PlayStation 3
Minęło
pięć lat odkąd po raz pierwszy i ostatni wcieliłem się w Garretta Hawke’a,
Bohatera Kirkwall i protagonistę Dragon Age II, najlepszej, w moim odczuciu,
odsłony serii. Jedynka potwornie mnie wynudziła, a Inkwizycja wraz z dodatkami,
choć bardzo dobra, nie zdołała wzbudzić we mnie podobnych odczuć, co umiłowana
przeze mnie dwójeczka, która jako jedyna w serii próbowała opowiedzieć nieco
bardziej kameralną historię. Przez większość czasu brak tu wielkich wypraw czy
zagrażających całemu światu wydarzeń. Scenarzyści skupili się tutaj na
Kirkwall, mieście, w którym toczy się akcja gry, dzięki czemu zdołali stworzyć
spójny i niezwykle ciekawy świat, z którym po prostu nie dało się nie zżyć.
W
końcu zebrałem się w sobie, by drogą kupna nabyć trzy rozszerzenia i po latach
zakończyć swoją grową przygodę z serią, poznając finalne niepoznane przeze mnie
jeszcze wątki. Postanowiłem zrobić to chronologicznie, zaczynając zabawę od
Księcia na wygnaniu, opowiadającego o Sebastianie Vaelu, tytułowym księciu
Starkhaven, który wskutek spisku przeciwko jego rodzinie musiał uciec do
Kirkwall, by ratować własną skórę i ciągłość rodu. To dość drobny dodatek,
którego główną cechą jest dodanie do gry nowego towarzysza, aczkolwiek nie
oznacza to, że nie warto w niego zagrać, bo opowiedziana w nim historia jest
całkiem interesująca, a i pojawia się w nim znana z pierwszej odsłony Leliana,
którą świetnie było ponownie zobaczyć po latach.
Niemniej
należy pamiętać, że fabuła Księcia na wygnaniu, w przeciwieństwie do
pozostałych dwóch DLC, została rozpisana na wszystkie trzy akty głównego wątku.
Toteż zabierając się za Dragon Age II, najlepiej jest mieć już zakupiony ten
dodatek, bo próba przejścia go po ukończeniu gry może okazać się
problematyczna, o ile nie niemożliwa, zmuszając do ponownego zaliczenia
kampanii co bardziej szalonych graczy. Sam rozważałem taki wariant, ale na
szczęście z czeluści mojego zakurzonego Xboksa 360 udało mi się wydostać zapisy
z drugiego i trzeciego aktu Dragon Age II, które okazały się być wystarczające
do poznania całości DLC, o czym warto pamiętać, by niepotrzebnie nie
rozpoczynać całej gry od nowa w przypadku brakującego zapisu z pierwszego aktu,
bowiem w drugi umożliwia ukończenie pierwszych dwóch zadań poświęconych
historii Sebastiana Vaela.
Było
z tym trochę zabawy i kombinowania, ale koniec końców nie żałuję. To naprawdę
przyzwoity dodatek z ciekawym bohaterem w roli głównej, nieźle komponujący się
ze światem wykreowanym na potrzeby Dragon Age II. Żal mi tylko, że nie mogłem
poznać go tak jak należy, czyli jako przystawkę w trakcie pięcia się po
szczeblach bohaterskiej kariery w głównym wątku fabularnym.
Dragon Age II: Dziedzictwo
Oryginalny
tytuł: Dragon Age II: Legacy
Dodatek
Developer:
BioWare
Rok
wydania: 2011r.
Grałem
na: Xbox One
Dodatek
dostępny także na PC, Xbox 360 i PlayStation 3
W
Dziedzictwie pokładałem olbrzymie nadzieję i to właśnie to rozszerzenie
ciekawiło mnie najbardziej. To przecież właśnie w nim po raz pierwszy gracze
mieli okazję poznać Koryfeusza, głównego złego w Dragon Age: Inkwizycja, który
bez znajomości fabuły DLC jawił mi się jako trochę obca postać, pojawiająca się
w świecie gry niemalże znikąd. Miałem zatem nadzieję, że dzięki Dziedzictwu
będą w stanie lepiej zgłębić tego bohatera i docenić jego przedstawienie w Inkwizycji.
Niestety, czekał mnie srogi zawód.
Dodatek
ten kładzie nacisk na absolutnie najsłabsze elementy drugiego (choć w sumie
również pierwszego) Dragon Age’a – łażenie po lochach i czyszczenie ich z
przeciwników. Na dobrą sprawę Dziedzictwo można by opisać jako jeden, wielki
dungeon, z którego nie wydostaniemy się przez jakieś trzy i pół godziny, a
który oferuje niewiele poza walką. Jest to o tyle problematyczne, że, z całą
moją miłością do dwójeczki, powrót do niej uświadomił mi, jak bardzo słaby jest
w niej system walki, bo opiera się przede wszystkim na naparzaniu przycisku
ataku oraz puszczaniu umiejętności specjalnych, kiedy te tylko się odnowią.
Brak tu jakiejkolwiek finezji czy głębi, więc zrzucenie ciężaru kilkugodzinnego
dodatku na barki najsłabszego ogniwa gry po prostu nie miało prawa się udać.
Dodajcie do tego będących istnymi gąbkami na obrażenia bossów, a otrzymacie
wybuchową mieszankę frustracji i znużenia.
Najsmutniejsze
i tak jest to, że sama historia opowiedziana w Dziedzictwie jest naprawdę
interesująca. No, może nie cała, bo początek, w którym nagle pojawiamy się u
wejścia do prastarego więzienia Vimmark z krótkim wyjaśnieniem, że „no, tutaj
przyszły te krasnale, co nas chciały zabić” nie należy do najlepszych. Niemniej
sam wątek Koryfeusza, Szarej Straży i związanego z początkiem Pierwszej Plagi
wejściem magistrów Tevinteru do Złotego Miasta to absolutny sztos i to, za co
tak bardzo pokochałem serię Dragon Age. Przy jedynce miałem ochotę się
pochlastać z tą żmudną rozgrywką i niekończącymi się lochami, dwójka raziła
powtarzalnością i backtrackingiem, a Inkwizycja to w zasadzie singlowe MMO.
Natomiast zawarte w nich historie oraz świat, w którym są osadzone sprawiają,
że czuję się jak największy nerd, pragnący poznać każdy wątek. Toteż również
Dziedzictwo w kwestii samej fabuły skradło moje serce, ale mam olbrzymi żal do
twórców, że ciekawie robi się tak naprawdę w ostatnich trzydziestu minutach
rozszerzenia. Pozostałe trzy godziny to niestety wręcz niekończące się fale
przeciwników.
Dragon Age II: Znak Zabójcy
Oryginalny
tytuł: Dragon Age II: Mark of the Assassin
Dodatek
Developer:
BioWare
Rok
wydania: 2011r.
Grałem
na: Xbox One
Dodatek
dostępny także na PC, Xbox 360 i PlayStation 3
Dobry
dodatek to taki, który w pełni wykorzystuje wszystkie najlepsze cechy
podstawowej wersji gry, stanowiąc jej swego rodzaju przekrój, a jednocześnie
nadbudowując na już położonych fundamentach. W przypadku Dragon Age II pierwsze
z dwóch dużych rozszerzeń (Książe na wygnaniu to, umówmy się, mało znaczący
maluszek), Dziedzictwo, było pod tym względem tragiczne, skupiając się
wyłącznie na walce i zapominając kompletnie o tym, że Dragon Age to przecież
gra RPG. Okazuje się jednak, że BioWare uczy się (a przynajmniej kiedyś się
uczyło) na własnych błędach, bo Znak Zabójcy to w moim odczuciu niemalże
perfekcyjny dodatek, który przypomniał mi, dlaczego tak bardzo pokochałem tę
odsłonę serii.
Jest
tutaj niemalże wszystko, czego wymaga się od dobrego RPG-a tyle tylko, że
upchnięte w trzech godzinach rozgrywki. Z zasadzki przygotowanej na Hawke’a i
jego trupę ratuje nas Tallis, elfia złodziejka, która odszukała nas, by
zaoferować nam współpracę w wykradnięciu ochrzczonego „Sercem Wielu” klejnotu,
znajdującego się w posiadaniu pewnego orlezjańskiego lorda, który akurat
organizuje doroczne polowanie na wiwerny w swojej górskiej posiadłości Chateau
Haine, a najlepszy z myśliwych zostanie zaproszony na uroczysty bankiet.
Idealna wymówka, by, nie wzbudzając podejrzeń, dostać się do środka. Jest to
też idealny pretekst dla twórców, by mocno zróżnicować w Znaku Zabójcy
rozgrywkę.
Jest
tutaj absolutnie wszystko, czego można sobie zażyczyć. Tropienie wiwerny w
półotwartym świecie pełnym zadań pobocznych, dyskutowanie i przekonywanie do
swoich racji uczestników bankietu, zaskakująco dobrze wykonane sekcje skradane,
a w końcu klasyczna łupanina, kończąca się widowiskową walką z interesująco
zaprojektowanym bossem. Dorzućcie do tego świetnie napisane postaci Tallis oraz
lorda de Monfort, polityczną i niejasną moralnie intrygę w tle, a także kilka
przyjemnych zwrotów akcji, a zrozumiecie, dlaczego tak kadzę temu DLC.
To
olbrzymie zróżnicowanie rozgrywki podbudowane świetnym scenariuszem sprawia, że
w Znaku Zabójcy po prostu nie można się nudzić. Cały czas robimy coś ciekawego,
odwiedzamy nowe, unikalne lokacje, a także roztrząsamy moralność przekonań
naszych sojuszników. Dodatkowo wykonanie kilku z opcjonalnych zadań ma drobny
wpływ na przebieg głównej linii fabularnej, co, choć nie zmienia jej
kompletnie, daje graczowi poczucie, że znalazł się w faktycznym świecie, gdzie
wszystko ma swoje konsekwencje. W zasadzie jedynym minusem, którego mogę
dopatrzyć się w tym rozszerzeniu jest jego czas trwania. Co prawda jego
przejście zajmuje mniej więcej tyle samo, co w przypadku Dziedzictwo, ale o ile
grając w nie mogłem doczekać się końca, o tyle Znak Zabójcy sprawił, że z
Tallis i pięknymi krajobrazami otaczającymi Chateau Haine żegnałem się z żalem,
na co wpływ miał też fakt, że był to ostatni growy fragment serii Dragon Age,
którego jeszcze nie poznałem. Idealne zwieńczenie tej niezapomnianej przygody.
Teraz tylko czekać na majaczące na horyzoncie Dragon Age 4 i zgłębiać osadzone
w uniwersum powieści i komiksy.
Turok: Dinosaur Hunter
Gatunek: FPS
Developer:
Nightdive Studios (remaster) oraz Iguana Entertainment (oryginał)
Rok
wydania: 1997r.
Grałem
na: PC
Gra
dostępna także na komputerach Mac, Xboksie One, PlayStation 4, Nintendo Switch
i Nintendo 64
To
niesamowite, że w czasach, kiedy grafika 3D dopiero zaczynała raczkować, mogła
powstać tak świetna strzelanka. Oczywiście, nie zapomniałem o Wolfenstein 3-D,
Doomie, Unrealu czy też Quake’u, ale Turok: Dinosaur Hunter wyróżnia się na tle
wszystkich tych ojców komputerowych strzelanek, że… No właśnie, nie jest, a
przynajmniej nie był komputerową strzelanką, bo przez długie lata zagrać można
w niego było tylko i wyłącznie na Nintendo 64. Tak, mowa tu o tej samej
konsoli, do której wkładało się kartridże i której kontroler posiadał wyłącznie
jednego „cycucha”. A jednak, pomimo wszystkich tych ograniczeń, Turok jest
cholernie grywalny nawet dzisiaj, ponad dwadzieścia lat po premierze.
I
jasne, jest w nim trochę rzeczy, które absolutnie mi się nie podobają. Choć gra
posiada dość interesujące tło fabularne (podróżujący w czasie Indianin ściga
kosmicznego najeźdźcę, walcząc przy okazji z dinozaurami), brakuje tu
fabularnego otwarcia, w wyniku czego na dobrą sprawę przez większość czasu
biegamy po kolejnych mapach bezmózgo wycinając kolejne stwory, nie będąc nawet
świadomymi, że przyświeca nam jakiś wyższy cel. Pewne mankamenty ma też menu
wyboru broni, bo na klawiaturze po prostu nie ma na tyle przycisków
numerycznych, by wybrać każdą z dostępnych spluw, więc często więcej czasu
upływa nam na poszukiwaniu tej jednej pukawki przy pomocy scrolla.
Będąc zupełnie szczerym, są to zwyczajne pierdoły, które musiałem przytoczyć z dziennikarskiego obowiązku. Żadna z nich nie zmienia wszak faktu, że w Turoka gra się po prostu – powiem tak bardziej młodzieżowo – wyczepiście. Tempo akcji i frajda ze strzelania są tutaj genialne, choć należy pamiętać, że mówimy o ponad dwudziestoletniej grze, więc nie wszystko spełnia dzisiejsze standardy. Niemniej mamy tu i różnorodne plansze, i masę przedziwnych pukawek, a także odjechanych przeciwników. Nawet fakt, że każdy z etapów polega na zebraniu kilku fragmentów kluczy, otwierających nam portale do kolejnych poziomów nie boli, bo większość z nich znajduje się w miejscach, do których i tak trafimy, po prostu prąc przed siebie. Należy jednak zwrócić uwagę, że konsolowy rodowód Turoka widoczny jest przede wszystkim w przypadku poziomu trudności – granie w to na klawiaturze i myszce bagatelizuje większość starć, a większość walk z bossami pokonuje się z palcem w tyłku, jadąc po prostu przed siebie i prując do skubańca ile fabryka dała. W Turoku nie znajdziecie zatem większego wyzwania, ale tytuł ten pozwoli wam na błogie odmóżdżenie się po ciężkim dniu.
Komentarze
Prześlij komentarz