Niebieskie przygody (222)
Ostatnio
sporo czasu spędzam na nadrabianiu portfolio studiów należących do Sony, mogąc się
nimi nareszcie cieszyć bez wycia odlatującego PlayStation 4 w tle. Stąd opowiem
Wam dzisiaj o najnowszych (jak dotąd) odsłonach dwóch pierwszoligowych serii drużyny
niebieskich – Gran Turismo 7 i Uncharted: Zaginione Dziedzictwo. Na sam koniec
zabiorę Was z kolei w podróż do dwudziestowiecznego Tajwanu, przy okazji The
Legend of Tianding.
Posłuchajcie…
Gran Turismo 7
Gatunek:
Wyścigi
Deweloper:
Polyphony Digital
Rok
wydania: 2022
Grałem
na: PlayStation 5
Gra
dostępna także na: PlayStation 4
Brakowało
mi tego. Brakowało mi dopieszczonej gry wyścigowej, stworzonej z zamiarem
celebrowania kultury motoryzacji. Wszystkie te Project CARS i Asseto Corsy to
świetne gry, ale nie mają niestety tego czegoś, co ma Gran Turismo 7. Ekipa z
Polyphony Digital kocha motoryzację i czuć to w każdym elemencie ich gry – od
modelu jazdy i selekcji samochodów, przez specyficzne menu z masą opcji pokroju
myjni, aż po takie drobnostki jak dobór muzyki, wywołującej poczucie, że właśnie
obcujemy z czymś naprawdę niezwykłym.
Całość
pozostaje przy tym otwarta dla nowych graczy, niebędących zapalonymi fanami
samochodówek. Dla zapaleńców pozostaje wcześniej wspomniane Project CARS, bo
Gran Turismo 7 to simcade pełną gębą, przyjemnie łączący realizm z
przystępnością. Zatem każdy, nawet najbardziej niedzielny gracz, będzie mógł
bezproblemowo wskoczyć za kółko jednej z kilkuset bryk i popędzić ku zwycięstwu
po najsłynniejszych torach wyścigowych z całego świata, ciesząc się przy tym
przepiękną oprawą graficzną. W przerwach między wyścigami będzie mógł natomiast
podziwiać swoje wehikuły, pocykać im fotki, a nawet prześledzić historię każdej
z marek lub poczytać ciekawostki o konkretnych modelach samochodów.
Jakkolwiek
dobrze bym się jednak w Gran Turismo 7 nie bawił, nie jestem w stanie przymknąć
oka na masę problemów, które tytuł ten posiada. Mam bowiem wrażenie, że seria
ta od przynajmniej dwunastu lat stoi w miejscu, a jej najnowsza odsłona powiela
te same błędy, które wcześniej popełnili jej poprzednicy. Fatalna, zawieszona
za samochodem na sztywnym pręcie kamera męczy równie mocno, co w dość leciwym
już Gran Turismo 5, choć teoretycznie da się ją tym razem odrobinę
„oswobodzić”. Rywale wciąż nie wykazują żadnej woli wygranej, jadąc spokojnie
gęsiego, tylko czekając aż ich wyprzedzimy. Odgłosy uderzeń nadal przypominają natomiast
zderzające się kartony, aczkolwiek nie aż tak mocno, jak dotychczas. No cud, że
wszystkie samochody mają wymodelowane kokpity!
Na
całe szczęście dla twórców, są to wyłącznie skazy, które – choć wyraźne – w
żadnym razie nie ujmują całości. Model jazdy jest tu w końcu na tyle dobry, że
z radością spędziłem godziny, walcząc o miejsce na podium w wyścigach
wytrzymałościowych, nie nudząc się przy tym nawet przez sekundę. Gran Turismo 7
to po prostu świetna gra wyścigowa, obok której zwyczajnie nie można przejść
obojętnie, jeżeli choć trochę lubi się motoryzację. Sam czekam jednak na
odpowiedź Microsoftu i nową Forzę Motorsport – zawsze bliżej było mi właśnie do
niej, a wysoka jakość niebieskiej konkurencji zapowiada nader emocjonujący
pojedynek. Aczkolwiek umówmy się, znając dorobek Turn10 Studios, to wystarczy
by kolejna Forza nie wymagała ciągłego połączenia z internetem i nie posiadała
nachalnych mikrotransakcji, by podbić serca graczy.
Uncharted: Zaginione Dziedzictwo
Gatunek: Strzelanka
TPP
Deweloper:
Naughty Dog
Rok
wydania: 2017
Grałem na:
PlayStation 5
Gra
dostępna także na: PlayStation 4
Aż
trudno uwierzyć, że od ostatniego Uncharted minęło niemalże pięć lat, a seria
ta wydaje się być obecnie pieśnią przeszłości. To w sumie dobrze, bo historia
Nathana Drake’a dobiegła już końca w spinającym wszystko piękną klamrą
Uncharted 4: Kres Złodzieja, więc nie ma większego sensu ciągnąć całości w
nieskończoność. Tak giną legendy, a uważam, że szkoda byłoby, by marka, która
przyczyniła się przed laty do uratowania PlayStation 3, podzieliła losy innych
wielkich franczyz, których właścicielom oczy przesłoniły pieniądze.
Wbrew
pozorom, Zaginione Dziedzictwo wcale skokiem na kasę nie było, choć to mocno
poboczna odsłona, zbudowana na szkielecie Kresu Złodzieja. Mechanicznie to
dokładnie ta sama gra, więc każdy, kto poznał finał sagi Nathana Drake’a, poczuje
się tu jak w domu. Ponownie dostajemy bowiem nieco bardziej otwarte mapy z
możliwością przemierzenia ich samochodem terenowym, a walkę i wspinaczkę po raz
kolejny urozmaici linka z hakiem, pozwalająca na widowiskowe susy między
półkami skalnymi.
Jako,
że czwórka była pod tym względem maksymalnie dopieszczona, tak i tutaj
absolutnie nie ma do czego się przyczepić. Rozgrywka jest dynamiczna i
bezustannie trzyma w napięciu, nie pozwalając na przesiedzenie wszystkich
strzelanin za jednym murkiem. Przeciwnicy też są dość inteligentni, więc
podobne taktyki szybko skończą się strzałem w tył głowy.
Problem
w tym, że Zaginione Dziedzictwo uzmysłowiło mi, jak bardzo zdążyłem znużyć się
już formułą serii. To wciąż piekielnie dobre i dopracowane gry, ale zmiany
pomiędzy kolejnymi odsłonami są na tyle małe, że w zasadzie nie mają większego
znaczenia. Robiąc sobie maraton całej serii – od jedynki aż po Zaginione
Dziedzictwo – prawdopodobnie dość szybko zmęczycie się powtarzalną (w tym
konkretnym kontekście) rozgrywką. Sam, choć od przejścia przeze mnie ostatniego
Uncharted minął rok, miałem już niekiedy dość.
Nie
pomagała też mało porywająca fabuła, bo choć Uncharted: Zaginione Dziedzictwo
jest po raz kolejny świetnie wyreżyserowany, a relacja pomiędzy pełniącymi rolę
głównych bohaterek Chloe Frazer i Nadine Ross wypada naprawdę dobrze, trudno
było mi się wciągnąć w opowieść o poszukiwaniu kła Ganesha. Niby wszystko było
utrzymane na równie wysokim poziomie, co zawsze, ale czegoś w całej tej
historii brakowało. Prawdopodobnie wiedzieli to jednak też sami twórcy, bo gra nie
zadebiutowała w pełnej cenie, co niezmiernie szanuję.
The Legend of Tianding
Gatunek:
Wyścigi
Deweloper: Creative Games and Computer Graphics Corporation
Rok
wydania: 2021
Grałem na:
PC
Gra
dostępna także na: Nintendo Switch, Mac
O The Legend of Tianding opowiadać będę także w 25. epizodzie TrójKastu
Na
przestrzeni wszystkich ukończonych przeze mnie gier przemierzyłem już
dziesiątki państw, światów i fantastycznych krain. Ratowałem galaktykę przed
pradawnym zagrożeniem, przemierzałem postapokaliptyczne pustkowia Ameryki, a
nawet woziłem drewno po błotnistych „drogach” rosyjskiej tajgi. Nigdy jeszcze
dotąd nie miałem okazji do zwiedzenia wirtualnego Tajwanu, a przecież to
miejsce ciekawe chociażby ze względu na jego obecną sytuację geopolityczną.
Zresztą nie trzeba ograniczać się do teraźniejszości, bo czy wiedzieliście, że
na przełomie XIX i XX wieku Tajwan był okupowany przez Japonię?
Część
z Was prawdopodobnie tak, bo nie każdy jest takim historycznym ignorantem, jak
ja. Osobiście nigdy bym się pewnie o tym jednak nie dowiedział, gdybym nie
zagrał w The Legend of Tianding, którego miejscem akcji jest właśnie Tajwan z
początku XX wieku. Dostajemy zatem dość unikatową okazję, by dowiedzieć się co
nieco o ówczesnym konflikcie Japonii i Tajwanu, przy okazji poznając legendę
Liao Tiandinga – tytułowego bandyty i bohatera zarówno samej gry, jak i
Tajwańczyków. Należy jednak mieć na uwadze, że wszystko to zaprezentowano w
sposób mocno przerysowany – fabuła jest tutaj raczej dodatkiem, a nie daniem
głównym, więc nie spodziewajcie się nie wiadomo czego.
Najważniejsza
jest bowiem przyjmująca formę platformowego mordobicia rozgrywka. Nie należy
ona do nazbyt skomplikowanych – ot, biegamy po lokacjach i lejemy po mordach
Japońców, a w przerwach od bitki wykonujemy proste zadania w mieście i
obdarowujemy żebraków pieniędzmi, w zamian za które gwarantują nam oni bonusy.
Do swojej dyspozycji mamy kilka umagicznionych ciosów kung-fu, które jednak
bardziej przydadzą się w trakcie eksploracji przy wskakiwaniu w trudno dostępne
miejsca. W walce główne skrzypce gra bowiem odbierana przeciwnikom broń, siejąca
niemały zamęt na polu walki.
Całość
nie jest jakoś bardzo trudna - The Legend of Tianding wprawdzie jest
wymagające, ale w żadnym razie nie wybiega ponad możliwości przeciętnego
gracza. Wiem co mówię, bo tezę tę testowałem na sobie. Gdybyście jednak mieli
większy problem z którymkolwiek z bossów, w każdej chwili można pozbierać
trochę bonusów od żebraków lub po prostu zmniejszyć poziom trudności, co wbrew
pozorom nie zmieni gry w samograja. Niemniej, The Legend of Tianding jako
mordobicie wypada dość standardowo, więc rzucić na niego okiem warto przede
wszystkim ze względu na walory artystyczne i wyjątkowy setting.
Komentarze
Prześlij komentarz