Zgubne założenia (116)



Dlaczego The Legend of Zelda: Breath of the Wild wskrzesiło Wii U? Czy dodatki The Master Trials oraz The Champion’s Ballad do niej warte są Waszych pieniędzy? I w końcu, czy kontakt z Ascension to the Throne jest czymś więcej niż tylko próbą oślepienia graczy swoją brzydotą? Posłuchajcie…

Zapraszam!

Ascension to the Throne (PC)
Gatunek: RPG/RTS
Developer: 1C Company
Rok wydania: 2007r.
Gra dostępna wyłącznie na PC


Patrząc na zdjęcia z Ascension to the Throne nietrudno o przypuszczenie, że właśnie pakujemy się w niezłe szambo. Gra wygląda po prostu okropnie i nie ma co tego ukrywać. Przypomnijmy tylko, ze w 2007 roku na rynku ukazały się takie produkcje jak Wiedźmin, Mass Effect czy chociażby zdecydowanie inny gatunkowo, lecz nadal robiący wrażenie Crysis. Winę za stan graficzny Ascension to the Throne można i należy zrzucić na barki zdecydowanie niższego budżetu 1C Company, ale nawet to nie zmienia faktu, że ich gra wygląda jakby swoją premierę miała na początku tego stulecia. Pojawiające się na naszych oczach modele budynków, niskiej rozdzielczości tekstury czy w końcu brak wsparcia dla ekranów panoramicznych boli. Gdyby tego było mało, początek w swojej przygody spędziłem na próbie włączenia odgłosów w grze, ale po krótkim śledztwie okazało się, że większości standardowych dźwięków po prostu nie zaimplementowano.

Ten masywny akapit poświęcony ułomnościom Ascension to the Throne mógł część z Was odstraszyć od przetestowania tej, mam wrażenie, zapomnianej wariacji na temat Heroesów. Uwierzcie mi jednak, że mimo wszystko warto jest się nieco poświęcić i przeboleć te wszystkie problemy, bo tytuł ten ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu po prostu pochłania. Grając czułem się jakbym cofnął się właśnie w czasie do znacznie prostszych czasów i dopiero co rozpoczynał swoją przygodę z Gothiciem lub inną nieskomplikowaną graficznie grą, która akurat w tamtym okresie trafiła w moje łapki. Prosta mechanika budowania swojej armii i wygrywania kolejnych potyczek z wrogimi armiami jest ponadczasowa i potrafi uzależnić nawet dzisiaj. Od dawna żadna współczesna produkcja nie dała mi tyle frajdy co Ascension to the Throne i jest to dla mnie potwierdzenie wysnutej przy okazji genialnego Arx Fatalis tezy, że zdecydowanie więcej czasu powinienem spędzić na nadrabianiu gier z tamtego okresu.


Ascension to the Throne to czysta radość, choć czasami wynika ona z raczej niezamierzonych przez twórców elementów gry. Głównie chodzi mi tutaj o fabułę gry, wliczając w to również świat przedstawiony. Sprawia to wszystko wrażenie kiepskiego, opartego o prozę Tolkiena fan-fica napisanego przez zaczynającego dopiero swoje pisarskie wojaże licealistę, który jeszcze nie do końca rozumie, jak działają interakcje międzyludzkie czy polityka, skierowanego w dodatku przede wszystkim do mężczyzn. Toteż podbijając kolejne regiony celem zjednoczenia Ogantharu i zbudowania armii, która pozwoli nam odzyskać utracony w wyniku zdrady nadwornego maga tron, po prostu odhaczamy kolejne banały światów fantasy. Umięśniony i przepotężny bohater? Jest. Półnagie Amazonki? Pewnie! Stulejarskie przechwałki bohatera, że on to jakby se chciał to by se każdą najlepszą lufę w królestwie zbałamucił? Jeszcze jak! Nawet dziwny, wepchnięty na siłę i zamknięty w dwóch dialogach wątek romansowy znalazł tu dla siebie miejsce. Jest to okropnie głupie, ale to właśnie cała ta banalność i śmieszność świata oraz żyjących w nim bohaterów-wydmuszek nadaje Ascension to the Throne tej specyficznej dla siebie aury, który po raz kolejny pozwoliła mi się przenieść w czasie o dobrych kilka lat.

The Legend of Zelda: Breath of the Wild (Switch)
Gatunek: Przygodowa gra akcji
Developer: Nintendo EPD
Rok wydania: 2017r.
Gra dostępna także na Wii U


W 2017 roku Nintendo w końcu po latach przerwało złą passę i nie tylko odzyskało zaufanie swoich fanów po klęsce jaką okazało się Wii U, ale w dodatku zdołało przekonać do swojej marki rzeszę graczy do tej pory patrzących na czerwony obóz z pogardą. Switch dzięki swojej wysokiej jakości wykonania oraz niecodziennemu designowi sprzedawał się jak ciepłe bułeczki, w czym zdecydowania pomogła wydana tego samego dnia The Legend of Zelda: Breath of the Wild – gra, która zdołała nawet wskrzesić na moment powoli rozkładające się truchło Wii U porzucone przez Nintendo w pobliskim rowie.

Gracze wynieśli nową Zeldę do rangi mesjasza gamingu, zachwycając się nią przez kolejne miesiące. Nie powinno to nikogo dziwić. Nie dość, że na kolejną część sagi o Linku i księżniczce Zeldzie wyczekiwano od lat to, kiedy już ją otrzymaliśmy, okazała się być naprawdę świetną grą i fenomenalnym sandboksem, którym początkowo się zawiodłem. Największym problemem Breath of the Wild jest olbrzymi hype, który wytworzył się wokół tej produkcji, co tylko przyczyniło się do moich olbrzymich oczekiwań. Zelda po prostu nie miała najmniejszych szans by im sprostać, więc kiedy w końcu kartridż z grą trafił do mojej konsoli, a ja podekscytowany wyczołgałem się w samych slipach z miejsca mojej stuletniej drzemki, czekało mnie bolesne zderzenie z rzeczywistością.


Siedzący przy ognisku dziad, który później okazał się być królem Hyrule, opisał mi pokrótce obecną sytuację, kończąc swoją przemowę wysłaniem mnie w heroiczną wyprawę by pokonać cztery mechaniczne bestie pustoszące od stu lat królestwo, a następnie przy ich pomocy zwyciężyć w walce z Calamity Ganonem, uwalniając w końcu księżniczkę Zeldę i ratując Hyrule. Potem dziad/król zniknął, a ja zostałem sam, stojąc tak w samych slipach i kontemplując swoje obecne szanse przeciwko dzikim bestiom.

Zelda jest pod tym względem ewenementem. Nintendo postanowiło porzucić wszystkie wytyczne stawiane przez współczesną szkołę robienia gier i dać graczom pełną swobodę. W Breath of the Wild ogranicza Cię wyłącznie Twoja wyobraźnia i chęć do użycia jej w celu rozwiązania napotykanych na drodze problemów. Będąc przyzwyczajonym do obecnych gier, które nieustannie prowadzą gracza za rączkę, łatwo jest początkowo poczuć się tutaj nieco zagubionym. Zwłaszcza, kiedy stoisz tak w niezmienianych od stu lat slipach na szczycie jakiegoś wzgórza i jedyne co wiesz to to, że trzeba pokonać jakieś tam bestie.


Jednak z każdą kolejną godziną zaczynamy coraz lepiej rozumiemy świat Hyrule i zasady nim rządzące. Nie wydaje się on już tak bardzo obcy i niebezpieczny jak na początku. W końcu zaczynamy się dobrze bawić, by finalnie przepaść na kilkadziesiąt godzin absolutnie fantastycznej przygody, jaką oferuje The Legend of Zelda: Breath of the Wild.

Ujmuje przede wszystkim masa możliwości, które daje nam gra. Początkowe trudy wynikają przede wszystkim z niechęci do porzucenia utartych schematów i wyuczonych na pamięć taktyk. Wbiegnięcie pomiędzy przeciwników z mieczem szybko da nam do zrozumienia, że może warto byłoby podejść do problemu z nieco innej strony, bawiąc się choćby silnikiem fizycznym gry i spuszczając na grupkę bokogoblinów olbrzymi głaz lub konstruując na predce amatorską katapultę, z której wystrzelimy w ich kierunku bomby. To jednak tylko czubek góry lodowej. W Internecie w kilka chwil będziecie w stanie znaleźć ludzi nasyłających na przeciwników stada rozwścieczonych kurczaków lub wystrzeliwujących się w przestworza przy pomocy olbrzymiego głazu.


To właśnie ta swoboda jest tym, co urzekło mnie w Zeldzie najbardziej, kompletnie przyćmiewając początkowy zawód. Breath of the Wild zdołało przypomnieć mi jak to jest po prostu cieszyć się grą. Zdolność, którą w ostatnich latach niemalże zatraciłem doszukując się w kolejnych ogrywanych tytułach fabularnej głębi lub starając się jak najszybciej dotrzeć do napisów końcowych. W najnowszej Zeldzie próżno jest szukać interesującej fabuły i nie można też jej traktować jako +1 do listy ukończonych gier w tym roku. Podchodząc do niej z takim nastawieniem nie można się nie zawieść. The Legend of Zelda: Breath of the Wild to bowiem tytuł, którym należy się rozkoszować, pozwalając sobie na wyruszenie w wirtualną przygodę. Ot tak, po prostu.

The Legend of Zelda: Breath of the Wild – The Master Trials (Switch)
Dodatek
Developer: Nintendo EPD
Rok wydania: 2017r.
Dodatek dostępny także na Wii U


Przeszedłem już w swojej karierze gracza kilka trudniejszych gier, ale jak dotąd ani Bloodborne, ani Sekiro, ani na dobrą żadna inna tego typu gra nie sprawiła, że miałem ochotę powiedzieć sobie dość i zakończyć z nią moją przygodę. To udało się dopiero dodatkowi The Master Trials do Zeldy. Rozszerzenie to usatysfakcjonuje przede wszystkim tych, którzy czują, że podstawka nie pozwoliła im w pełni rozwinąć skrzydeł. The Master Trials pozwala graczom na udowodnienie mistrzowskiego zrozumienia i opanowania mechanik rządzących grą, zapraszając do wzięcia udziału w próbie miecza, której ostateczną nagrodą jest uwolnienie pełnego potencjału Master Sworda.

Próba miecza to podzielony na trzy poziomy trudności zestaw aren, które zaliczyć należy za jednym podejściem – śmierć oznacza konieczność rozpoczęcia danego zestawu od początku, co jest o tyle bolesne, że każdy z nich zawiera od 12 do 23 aren. W trakcie trwania próby pozbawieni jesteśmy naszego standardowego wyposażenia. Dodatek dosłownie pozostawia nas w samych slipkach, zmuszając do jak najszybszego znalezienia oręża i poradzenia sobie z mocno ograniczoną liczbą przedmiotów. Jeżeli do tej pory w Zeldę graliście nieco na odwal się, nie zagłębiając się zbyt mocno we wszystkie jej mechanik – The Master Trials zmusi Was do tego.


The Master Trials to brutalne doświadczenie w dodatku niezbyt pasujące w moim odczuciu do samej gry, która stanowiła dotąd relaksującą przygodę. Jest ono jednak jak najbardziej warte poświęcenia. Początkowe porażki szybko rewidują nasze umiejętności, ucząc przy tym pokory, ale z każdą kolejną areną coraz lepiej rozumiemy zasady rządzące światem gry w wyniku czego po pokonaniu wszystkich prób czujemy się silni jak nigdy dotąd. Niczym Sekiro, The Master Trials zmusiło mnie do nauki parowania oraz zgłębienia mechaniki gotowania, co nie tylko pozwoliło mi po wielu próbach ukończyć dodatek, ale też ułatwiło mi późniejszą grę w podstawkę.

Przede wszystkim jednak podołanie próbie miecza sprawia, że robiący raczej średnie wrażenie w swojej oryginalnej formie Master Sword podwaja zadawane obrażenia, co w połączeniu z faktem, że jest on niemalże niezniszczalny sprawia, że stajemy się posiadaczami najpotężniejszego oręża w całym Hyrule, któremu nie straszny jest nawet sam Ganon. W dodatku The Master Trials oferuje też dodatkowy i niezwykle przydatny gadżet w postaci medalionu pozwalającego na oznaczenie swojej obecnej pozycji jako punktu, do którego możemy się szybko przenieść. Zatem choć przez kilkadziesiąt godzin obcowania z The Master Trials przesycony byłem doń nienawiścią, po jego ukończeniu i uczuciu ogromnej satysfakcji ostatecznie cieszę się, że go doświadczyłem.

The Legend of Zelda: Breath of the Wild – The Champion’s Ballad (Switch)
Dodatek
Developer: Nintendo EPD
Rok wydania: 2017r.
Dodatek dostępny także na Wii U


The Champion’s Ballad po ukończeniu The Master Trials nie robi już takiego wrażenia i szczerze wątpię czy związane z tym dodatkiem przygody będę pamiętał samo długo, co pełne adrenaliny potyczki na kolejnych arenach próby miecza. Pomimo, że jest to drugie rozszerzenie do Zeldy, warto byłoby jednak zabrać się za nie najpierw. Nie dość, że w ten sposób zrobi na Was lepsze wrażenie to dodatkowo zwiększycie swoje szanse na przetrwanie The Master Trials. Głównym celem The Champion’s Ballad jest bowiem uwolnienie pełnej mocy umiejętności uzyskanych od czwórki czempionów po wyzwoleniu przynależnych im bestii spod władzy Ganona.

Toteż w teorii poddawani jesteśmy kolejnym próbą, którym podołanie zapewni nam krótszy czas ładowania się tychże umiejętności. W praktyce jednak cały dodatek polega na zaliczaniu kolejnych kapliczek zawierających stosunkowo proste zagadki środowiskowe, choć nie jest to do końca tak proste jak może się wydawać. Najpierw będziemy musieli każdą z kapliczek zlokalizować przy pomocy dostarczanych nam przez grę skrawków mapy, a następnie zaliczyć proste zadanie pokroju pokonania minibossa lub przejechaniu na tarczy przez pojawiające się przed nami okręgi, co spowoduje wyłonienie się kapliczki spod ziemi.


Miłym dodatkiem są też nowe wspomnienia Linka przybliżające nieco postaci każdego z czempionów. Olbrzymią robotę robi też specjalny motocykl, do którego dostęp otrzymujemy po zaliczeniu ostatecznej próby, a który ułatwia przemieszczanie się po Hyrule. Możemy go przyzwać kiedy tylko chcemy w niemalże każdym miejscu, dzięki czemu mój finałowy szturm na zamek Hyrule okazał się być banałem dzięki prędkości i zwrotności tego fantastycznego sprzętu. Niemniej dodatek w sam sobie nie porywa i jest raczej standardowym przedłużaczem rozgrywki nie wyróżniającym się na dobrą sprawę niczym.

Komentarze

Popularne posty