Areny Kolumbii (171)
„Każdy
zasługuje na drugą szansę”, głosi klasyk. Okazuje się jednak, że nie zdanie to
nie odnosi się wyłącznie do ludzi, ale pozostaje prawdziwe również w kontekście
produktów. Możemy bowiem odkryć, że znienawidzone przez nas danie w
rzeczywistości jest przepyszne, a nudny film z dzieciństwa to absolutne arcydzieło.
Sam niedawno przekonałem się, że może pieczarki wcale nie są największym złem
tego świata, a w zeszłym tygodniu okazało się, że niegdyś zbyty przeze mnie
prychnięciem dodatek BioShock: Infinite – Clash in the Clouds, nagle skradł mi
z życia kilka godzin.
Posłuchajcie…
BioShock: Infinite – Clash in the Clouds
Dodatek
Developer: Irrational
Games
Rok
wydania: 2013r.
Grałem
na: Xbox 360 i Xbox Series X*
Dodatek
dostępny również na: Xbox One, Xbox 360, PlayStation 4, PlayStation 3, Nintendo
Switch, PC
*w
ramach wstecznej kompatybilności
BioShock:
Infinite pod względem rozgrywki był olbrzymim krokiem naprzód względem swoich
poprzedników. Pierwsze dwa BioShocki, choć stały się kultowe i nie można im
odmówić kapitalnej fabuły oraz klimatycznej oprawy audiowizualnej, nigdy nie
słynęły ze zbyt dobrej mechaniki strzelania. Śmiem wręcz twierdzić, że była ona
raczej kiepska, katując gracza swoją sztywnością i ociężałością. Irrational
Games w trakcie prac nad Infinite wprowadziło na szczęście jakże potrzebne
poprawki i choć ów tytułowi można wiele zarzucić pod względem warstwy
fabularny, nie zmienia to faktu, iż w BioShock: Infinite grało się po prostu dobrze.
Potyczki stały się dynamiczniejsze, wachlarz zdolności pozwalał na wprowadzenie
na polu walki nowych taktyk, a i celowało się jakoś tak bardziej naturalnie.
Nic więc dziwnego, że twórcy pierwszy dodatek do gry postanowili oprzeć właśnie
o tę poprawioną mechanikę.
Przyznam,
że początkowo kompletnie nie rozumiałem sensu istnienia Clash in the Clouds.
Walki na arenach z falami przeciwników, choć bardzo wówczas w grach popularne,
przeraźliwie gryzły mi się z ideą BioShocka. W dodatku byłem w tamtym okresie
wielce obrażony na DLC czysto rozgrywkowe, w żaden sposób nie rozszerzające
fabuły uniwersum, a przecież takim właśnie produktem jest Clash in the Clouds. Toteż
mimo, iż wraz z grą nabyłem również przepustkę sezonową, dającą mi dostęp do
wszystkich dodatków, ten konkretny zdecydowałem się zignorować. Dopiero teraz
po latach, kiedy na nowo uczę się cieszyć graniem dla samego grania,
postanowiłem odkurzyć pudełko z BioShockiem i dać Clash in the Clouds szansę.
I
cieszę się, że to zrobiłem, bo mogłem dzięki niemu przypomnieć sobie jak
przyjemną grą był BioShock: Infinite. Jasne, daleko mu do nowego DOOM-a czy też
współczesnych Wolfensteinów, ale jest to autentycznie kompetentna strzelanka. Początki
wprawdzie nie należały do najłatwiejszych, bo Clash in the Clouds projektowano
było z myślą o graczu, który podstawkę ukończył stosunkowo niedawno i pamięta
wszystkie mechaniki oraz sztuczki twórców w niej zaimplementowane. Niemniej
kiedy po kilku zgonach w końcu przypomniałem sobie z czym to się je, zacząłem
bawić się dobrze do tego stopnia, że całość niejako pochłonąłem. Duża w tym
zasługa krótkiego czasu trwania (ok. 2 godzin), a także niskiego poziomu
trudności, bo śmierć w trakcie fali nie cofa nas automatycznie do jej początku,
pozwalając na wskrzeszenie się, karząc nas wyłącznie brakiem możliwości trafienia
do sieciowego rankingu oraz przywróceniem zdrowia wszystkim pozostałym na
arenie przeciwnikom. Toteż w przypadku co silniejszych cwaniaczków wciąż musimy
udowodnić swoje umiejętności. W zasadzie jedynym mankamentem dodatku jest fakt,
iż jest to dodatek wyłącznie solowy, a tego typu arenowe tryby rozgrywki zawsze
lepiej sprawdzają się z drugim graczem.
Komentarze
Prześlij komentarz