Oblicza horroru (220)

 

Ostatnie dni pokazały mi, że horror może posiadać mnóstwo oblicz. Tego bardziej klasycznego doświadczyłem przy okazji ogrywania Tormented Souls, czyli świetnego survival horroru inspirowanego klasykami pokroju serii Resident Evil. Z tym mniej oczywistym zmierzyłem się natomiast w momencie, gdy okazało się, że slasher Dynasty Warriors 9: Empires na moim komputerze nie tylko nie wygląda, ale przy okazji ledwo działa, a ja miałem za zadanie ów tytuł zrecenzować.

Nieco wytchnienia zaznałem przy kilku krótkich dodatkach do Burnout Paradise, a mianowicie darmowym Burnout Bikes i już niestety płatnym Big Surf Island Pack. Rzuciłem też okiem na DLC Coiled Captors do omawianego nie tak dawno temu Tiny Tina’s Wonderlands, które niestety okazało się być kolosalnym rozczarowaniem.

Na sam koniec zostawiam grę, której nie ukończyłem, ale już nigdy ukończyć okazji mieć nie będę, bo jej serwery zostały wyłączone. Żadna strata, bo Forza Street to zarówno najdziwniejsza, jak i najsłabsza odsłona w historii marki.

Posłuchajcie…

Tormented Souls

Gatunek: Survival horror

Deweloper: Dual Effect i Abstract Digital

Rok wydania: 2021

Grałem na: PlayStation 5

Gra dostępna także na: Xbox Series X/S, Xbox One, PlayStation 4, Nintendo Switch, PC

Moja recenzja Tormented Souls dla Pograne.eu

Zastanawialiście się kiedyś, ile lat musi upłynąć, by przestarzała mechanika stała się ponownie pożądaną i popularną? Na przestrzeni ostatnich kilku lat do łask powróciły chociażby apteczki, a coraz większym zainteresowaniem cieszą się produkcje wręcz oblane retro sosem nostalgii. Granicą wydaje się być około dwudziestu lat, bo obecnie tryumfy święcą nawiązujące do klasyki strzelanki, a do brzegu zdaje się dobijać również nowa fala klasycznych survival horrorów, których nad wyraz kompetentnym przedstawicielem okazuje się być niepozorne Tormented Souls, wyprodukowane gdzieś w gorącym Chile.

Znajdziecie tu wszystko to, co charakteryzowało pierwsze odsłony Resident Evil i co przez ostatnie dwadzieścia pięć lat było sukcesywnie wypierane przez zdecydowanie lepsze i przyjaźniejsze użytkownikowi rozwiązania techniczne. Należy spodziewać się zatem statycznej kamery, braku możliwości jednoczesnego poruszania się oraz strzelania, a i sterowania bohaterką niczym czołgiem nie mogło przecież zabraknąć, choć akurat z tego można na szczęście zrezygnować. Do tego opuszczona posiadłość wiekowego rodu, w której roi się od zagadek i dziwnych stworów, przerywających nam co rusz śledzenie zahaczającej o tematykę okultyzmu fabuły – fani pierwszych Residentów zdecydowanie poczują się tu jak w domu.

Nie da się jednak ukryć, że Tormented Souls nie jest grą dla wszystkich, bo wymaga od grającego przynajmniej odrobiny sentymentu do pionierów gatunku. Osoby, które survival horrową klasykę znają wyłącznie z „przypowieści”, raczej odbiją się od gry Chilijczyków, psiocząc donośnie na liczne archaizmy. Jeżeli jednak oryginalna trylogia Resident Evil, Alone in the Dark, czy nawet pierwsze Dino Crisis są bliskie Waszemu sercu, to Tormented Souls momentalnie Was w sobie rozkocha. Śmiem bowiem twierdzić, że gdyby tytuł ten ukazał się te dwadzieścia pięć lat temu, teraz prawdopodobnie bez zastanowienia wymieniałbym go wraz z pozostałymi grami w poprzednim zdaniu. I niby nie wszystko jest tu idealne (choćby fizyka sukienki protagonistki i rozczarowujące zakończenie), ale to nadal piekielnie dobry survival horror.

Dynasty Warriors 9: Empires

Gatunek: Musou

Deweloper: Koei Tecmo

Rok wydania: 2022

Grałem na: PC

Gra dostępna także na: Xbox Series X/S, Xbox One, PlayStation 5, PlayStation 4, Nintendo Switch

O Dynasty Warriors 9: Empires opowiadać będę także w 24. epizodzie TrójKastu

Życie recenzenta nie jest tak różowe, jak często się wydaje. Zwłaszcza, kiedy po pobraniu gry do recenzji, okazuje się, że posiadany komputer choć teoretycznie spełnia minimalne wymagania sprzętowe, to w praktyce odpalona gra działa na nim tak, że sądząc po liczbie zacięć, identyfikuje się jako emo. Przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy pełen ekscytacji możliwością poznania wcześniej mi obcego gatunku, odpaliłem Dynasty Warriors 9: Empires i boleśnie odkryłem, że w ciągu najbliższych kilkunastu godzin odbędę wymuszoną podróż w czasie do ery PlayStation 2 – zarówno pod względem jakości grafiki, jak i liczby wyświetlanych klatek.

Było to nad wyraz bolesne przeżycie, ale na moje szczęście Dynasty Warriors 9: Empires wessało mnie na tyle mocno, że zdołałem niczym w momencie premiery Grand Theft Auto IV, zacisnąć zęby i mimo wszystko cieszyć się diabelnie przyjemną rozgrywką. Mamy tu bowiem do czynienia z dość specyficznym miksem klasycznego slashera i mocno uproszczonej strategii turowej. Zarządzanie własnym królestwem przeplatane jest tu widowiskowymi walkami, w trakcie których wyżynamy dosłownie tysiące przeciwników, szturmując wrogie zamki lub broniąc własnych.

Rozgrywka nie należy do zbyt skomplikowanych, bo w zasadzie przez większość czasu wystarczy tu bezceremonialnie klepać przycisk ataku, od czasu do czasu odpalając tylko jedną z umiejętności specjalnych. Kiedy już przejmiemy wystarczająco dużo posterunków na polu bitwy i zdominujemy wroga na tyle, by móc wspiąć się po murach obronnych przy pomocy linki z hakiem lub zwyczajnie wyważyć bramę taranem, wpadamy do miasta, by zaciukać lokalnego władcę i przejąć terytorium dla siebie. W sferze strategicznej z kolei pobawić można się w politykowanie, zawiązując sojusze i reformując gospodarkę, a w wolnym czasie przechadzać się po swoich włościach i rozmawiać ze zrekrutowanymi przywódcami.

Zdaję sobie jednak sprawę, że wśród fanów Dynasty Warriors 9: Empires nie cieszy się zbyt dobrą opinią. Sporo jest tu niedociągnięć, jak chociażby niekiedy zbyt mocne uproszczenie niektórych mechanik, a przy tym paradoksalnie uczynienie ich maksymalnie nieintuicyjnymi, nawet po przeczytaniu samouczków. Poza scenariuszami, wpływającymi wyłącznie na początkowy układ sił, nie ma tu też żadnej fabuły, a sama rozgrywka względem oryginalnego Dynasty Warriors 9 została wykastrowana z otwartego świata, pozbywając się tym samym eksploracji i stawiając wyłącznie na powtarzalne na dłuższą metę bitwy. A jednak, pomimo tych braków i fatalnego działania na moim PC, bawiłem się w Dynasty Warriors 9: Empires na tyle dobrze, że chętnie sięgnę po pozostałe, z pewnością dużo lepsze odsłony cyklu.

Burnout: Paradise – Burnout Bikes

Dodatek

Deweloper: Criterion Games

Rok wydania: 2008

Grałem na: PC

Dodatek dostępny także na: Xbox One, Xbox 360, PlayStation 4, PlayStation 3, Nintendo Switch, PC

Dodawanie motocykli do gier wyścigowych z samochodami w roli głównej nie jest niczym dziwnym, bo zdarza się to od czasu do czasu. Ot, chociażby Driveclub Bikes, co by daleko nie szukać. W przypadku Burnout Bikes sytuacja malowała się jednak o tyle ciekawiej, że Burnout Paradise, stanowiący dla owego rozszerzenia bazę, to przecież tytuł, w którym główną mechaniką są widowiskowe kraksy, zmieniające kierowane samochody w ledwo przypominające je metalowe harmonijki.

I cóż, dawno już nie spotkałem się z tak boleśnie zmarnowanym potencjałem, co w przypadku Burnout Bikes, bo nie ma tu w zasadzie niczego, co czyniło Burnout Paradise produkcją tak bardzo wyjątkową. Już mniejsza o to, że motocykle nie mają jakiegokolwiek modelu zniszczeń, a kierowca po prostu dematerializuje się w momencie kolizji. Pal sześć nawet z tym, że zabrakło tu również dopalacza, czego kompletnie nie jestem w stanie zrozumieć. Największym problemem Burnout Bikes jest bowiem fakt, że poza zestawem 36 prób czasowych, sprowadzających się do przejechania z punktu A do B w wyznaczonym czasie, nie ma tu absolutnie nic do roboty.

Jasne, Burnout Bikes trafiło do gry w ramach darmowej aktualizacji, więc nie mogę być o to zły, ale zwyczajnie boli mnie, że Criterion Games postanowiło zmarnować tak kapitalny model jazdy motocyklem na kilka czasówek. Poważnie, dwuśladami jeździ się tu na tyle przyjemnie, że z chęcią zagrałbym w samodzielną grę lub przynajmniej pełnoprawne rozszerzenie, oparte na tej mechanice. Tymczasem, choć Burnout Bikes dodaje do gry kilka godzin przyjemnej zabawy, finalnie pozostawiło mnie z poczuciem olbrzymiego niedosytu.

Burnout: Paradise – Big Surf Island Pack

Dodatek

Deweloper: Criterion Games

Rok wydania: 2009

Grałem na: PC

Dodatek dostępny także na: Xbox One, Xbox 360, PlayStation 4, PlayStation 3, Nintendo Switch, PC

Paradise City z Burnout Paradise, pomimo egzotycznej nazwy, jest zaskakująco industrialnym miejscem. Jasne, na jego północy śmigać będziemy wzdłuż malutkiej plaży, a w centrum miasta znalazło się też miejsce na niewielką galerię handlową, ale wciąż miasto to kojarzy mi się przede wszystkim z dokami, skrytymi w cieniu autostrady magazynami oraz górskimi szosami, na których spędzało się zdecydowanie zbyt dużo czasu. Toteż byłem mocno zaintrygowany możliwością sprawdzenia dodatku Big Surf Island Pack, który dodaje do mapy świata zupełnie nową wysepkę, a który do momentu premiery zremasterowanej wersji gry, dostępny był tylko i wyłącznie na konsolach.

Pierwsze wrażenia były naprawdę bardzo miłe, a to za sprawą nowego samochodu, czyli przeznaczonego do jazdy po bezdrożach i piaszczystych plażach buggy’ego, który dość wyraźnie sugerował, że Big Surf Island Pack mocniej niż oryginał postawi na zabawę w błocie. I faktycznie, zdecydowanie więcej jest tutaj bezdroży, a sama wyspa naszpikowana jest skrótami i ukrytymi ścieżkami, ale pod względem rozmiaru jest ona na tyle mała, że tych nowych widoków nie ma też znowu aż tak dużo. Niemniej, to wciąż miła odskocznia, móc choć na chwilę oderwać się od ulic miasta, by pośmigać bezdrożami pośród skąpanych w pomarańczu zachodzącego słońca palm.

Szkoda jedynie, że Big Surf Island Pack ukończyć można tak naprawdę w jakąś godzinkę, bo twórcy udostępnili zaledwie piętnaście konkurencji. Dodatek rozepchano natomiast pierdyliardem znajdziek pokroju billboardów do zniszczenia i mega skoków do wykonania, ale umówmy się, nie to powinno grać tu pierwsze skrzypce. Czuć wyraźnie, że zachwiany został balans między aktywnościami w grze. Do tego stopnia, że pełne prawo jazdy związane z dodatkiem otrzymamy dopiero, kiedy wykonamy na wyspie absolutnie wszystko. Nie zrozumcie mnie źle, skakanie i niszczenie otoczenia jest fajne, ale nie tego oczekiwałem od Burnouta.

Tiny Tina’s Wonderlands: Coiled Captors

Dodatek

Deweloper: Gearbox Software

Rok wydania: 2022

Grałem na: Xbox Series X

Dodatek dostępny także na: Xbox Series S, Xbox One, PlayStation 5, PlayStation 4, PC

O Tiny Tina’s Wonderlands: Coiled Captors opowiadać będę także w 24. epizodzie TrójKastu

Tiny Tina’s Wonderlands spodobała mi się na tyle mocno, że z wypiekami na twarzy wyczekiwałem nadchodzących rozszerzeń, które pozwoliłyby spędzić kilka dodatkowych godzin w tym jakże zwariowanym świecie. Okazało się, że nie musiałem czekać zbyt długo, bo w niecały miesiąc po premierze podstawki na sklepowych półkach zagościło rozszerzenie Coiled Captors, którego jednak mogłoby w zasadzie nie być i nic by się nie stało. Już zwiastun dodatku nie nastawił mnie do niego zbyt pozytywnie, ale dopiero w momencie jego odpalenia, poczułem się, jakby ktoś zrobił mnie w konia.

Coiled Captors to bowiem niewiele więcej niż dodatkowy dungeon, którego przejście zajmuje niespełna pół godziny. Pewnym wyzwaniem jest fakt, że dodatek ten zrealizowano w formule roguelike’a, więc śmierć zmusi nas do wyruszenia na wyprawę od początku, ale niski poziom trudność i krótki czas trwania sprawiają, że ewentualna śmierć nie stanowi większego problemu. Poczujecie się co najwyżej lekko poirytowani, musząc po raz kolejny przebiec przez wyciągnięte z podstawki środowiska. Prawdziwą frustrację odczujecie dopiero na samym końcu, kiedy okaże się, że zapowiadany nowy boss to w zasadzie nieco silniejszy wariant standardowego przeciwnika.

Zabrakło też jakiegokolwiek humoru, choć w aspekcie tym podstawka błyszczała, a i fabularnie jest tu zwyczajnie nijako. Niby dodano też kilka nowych środowisk do komnat chaosu, ale umówmy się – to zdecydowanie za mało nawet jak na teoretycznie przystępną cenę. Mam zatem jedynie nadzieję, że kolejne rozszerzenia zaoferują jakość dodatków do poprzednich odsłon serii, bo to trochę przykre, by gra, bazująca na jednym z najlepiej zaprojektowanych DLC w historii marki, w ramach przepustki sezonowej miała dostać wyłącznie popłuczyny pokroju Coiled Captors.

Forza Street

Gatunek: Wyścigi

Deweloper: Electric Square i Turn 10 Studios

Rok wydania: 2019

Grałem na: PC

Gra dostępna także na: Android, iOS

Darmowe odsłony uznanych, wysokobudżetowych serii to nie pierwszyzna. Wszakże podobne eksperymenty z całkiem niezłymi skutkami prowadziło już chociażby EA Games, przy okazji bezpłatnych Need for Speedów i Battlefieldów, a przecież mowa tutaj o jednym z najbardziej znienawidzonych wydawców. Co by zatem było, gdyby rolę „elektroników” przejął Microsoft, posiadający ostatnimi czasy łatkę przyjaciela graczy, a zamiast kolejnego NFS-a, na rynek wjechałaby nowa, darmowa Forza. Cóż, mieliśmy szansę się o tym przekonać za sprawą Forzy Street, która niestety rozbiła się jeszcze zanim zdołała nabrać prędkości.

Dziwny był już sam koncept, bo okazało się, że Forza Street nie ma absolutnie nic wspólnego ani z symulatorowymi zapędami Forzy Motorsport, ani festyniarstwem Horizonów. Twórcy postawili tu bowiem na wyścigi uliczne, co samo w sobie wcale złym pomysłem nie jest. Ot, kolejny odłam serii, przeznaczony dla nieco innej grupy odbiorców. Dostaliśmy zatem skąpane w neonach ulice Miami, a sama gra skupiała się na wyścigach jeden-na-jednego z innymi ścigantami, opowiadając przy tym pseudogangsterską historię, przypominającą popłuczyny po pierwszych częściach „Szybkich i Wściekłych”.

Mogło z tego wyjść coś naprawdę fajnego, ale twórcy poszli po linii najmniejszego oporu, decydując się na maksymalne uproszczenie rozgrywki, sprowadzając ją do wciskania i puszczania gazu w odpowiednich momentach. Jeżeli graliście w Project CARS GO, to będziecie doskonale wiedzieć, z czym to się je, choć tam było to jednak delikatnie bardziej rozbudowane. Kuriozalność tej sytuacji polega jednak na tym, że początkowo Forza Street dostępna była wyłącznie na komputery PC i chyba nie muszę mówić, że było to totalne nieporozumienie.

To sposób rozgrywki, który jeszcze jako tako sprawdza się na telefonach, ale granie w to na PC boli. Zwłaszcza, że Forza Street naszpikowana była naleciałościami z mobilek, pokroju limitowanego czasu rozgrywki i masy mikropłatności. Ta gra zwyczajnie nie mogła się w tej formie utrzymać i na początku kwietnia tego roku stała się rzecz nieunikniona – serwery zamknięto, tym samym skazując grę na zapomnienie, a mnie pozbawiając szansy na ukończenie Forzy Street, w czym kiedyś przeszkodził mi popsuty zapis. Może i bym się smucił, gdyby tytuł ten nie był mi tak bardzo obojętna.

Komentarze

Popularne posty