Niespodziewany horror (291)

 

Obawiałem się zarówno powrotu do Juiced 2: Hot Import Nights, jak i ewentualnej odtwórczości 112 Operator. Prawdziwym horrorem okazał się jednak Apartament 1406: Horror, choć niestety nie w tym pozytywnym znaczeniu.

Posłuchajcie…

Juiced 2: Hot Import Nights

Gatunek: Wyścigi

Producent: Juice Games

Rok wydania: 2007

Grałem na: PC

Gra dostępna również na: Xbox 360, PlayStation 3, PlayStation 2, PlayStation Portable, Nintendo DS

Bardzo długo byłem obrażony na Juiced 2: Hot Import Nights. Nie dość, że nie był on w moim mniemaniu zbyt dobrą produkcją, to w dodatku skubany ubił mi jeszcze markę, którą pokochałem pomimo jej wszystkich bolączek. Było to jednak lata tematu, a cała ta moja miłość skupiała się wyłącznie na pierwszej części (w Juiced: Eliminator zagrałem w końcu dopiero w tym roku), więc nadszedł najwyższy czas, by po raz kolejny wsiąść za kółko odpicowanej fury, wziąć udział w wirtualnej, lecz licencjonowanej imprezie Hot Import Nights i dać ostatniemu przedstawicielowi serii jeszcze jedną szansę.

Niezmiernie cieszę się, że to zrobiłem, bo Juiced 2: Hot Import Nights sprawił mi przez ostatnie tygodnie masę frajdy. Oczywiście, olbrzymia w tym zasługa tego, że tym razem za kółkiem zasiadałem bez żadnych oczekiwań. Przynajmniej nie pozytywnych, bo, szczerze powiedziawszy, zakładałem, że zgrzytanie moich zębów skutecznie zagłuszy ryk wyścigowych bolidów. Mając tak niskie oczekiwanie, zwyczajnie musiałem się pozytywnie zawieść, bo prawda jest taka, że Juiced 2: Hot Import Nights jest po prostu okej. Ani to wybitna produkcja, która zatrzęsie Waszym postrzeganiem wszechświata, ani też kolosalny paździerz, mogący wywołać w Was co najwyżej niekontrolowane skurcze jelita grubego. Jest po prostu okej.

Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że nie do końca brzmi to jak pozytyw, ale zważyć trzeba na to, że, pomimo obiegowej opinii, „średni” wcale nie oznacza „zły”. Toteż Juiced 2: Hot Import Nights, choć nie jest obecnie wymieniany jednym tchem wraz z Need for Speed: Most Wanted i Underground 2, jak najbardziej jest niezłym ich zamiennikiem dla fanów motoryzacji, głodnych ściganckich wrażeń i rozkochanych w kiczowatych modyfikacjach samochodów.

Wyścigowa otoczka wypada tutaj naprawdę przyjemnie, aczkolwiek należy zaznaczyć, że nie mamy tu do czynienia z nielegalnymi wyścigami, a raczej tunerskimi i w pełni zgodnymi z prawem wydarzeniami. W ogólnym rozrachunku nie zmienia to jednak kompletnie niczego. Na trasach wciąż rozbijają rozbudowane o gigantyczne spojlery i body kity samochody – od kaszlaków pokroju Hondy Civic czy Volkswagena Polo aż po cuda techniki w stylu Pagani Zondy F Roadster i Koenigsegga CCX – obklejone dodatkowo często nad wyraz tandetnymi naklejkami. O legalności imprezy przypominają w zasadzie tylko poustawiane na zakrętach bandy z opon i rozbrzmiewający co rusz głos spikera, komentującego wydarzenia na torze. Poza tym fani „barokowej” epoki serii Need for Speed poczują się tu jak w domu.

Zmodyfikować można tutaj w zasadzie każdy element swojego samochodu, czego efekty mogą być naprawdę niezłe. Zmienić możemy, klasycznie, zderzaki, spojlery, maski, dokooptować można też wloty powietrza na dachu, a i takie drobnostki jak lusterka czy lampy również da się tu wymienić na inne. Mało tego, personalizowalne są także fotele i kierownica. Zobaczycie je wyłącznie w kamerze z kokpitu, która jest niestety na tyle niewygodna, że osobiście dość szybko przestałem się tym elementem przejmować. Sporo frajdy i satysfakcji daje natomiast obklejanie samochodu vinylami. Twórcy zaoferowali graczom masę nalepek, więc przy odrobinie czasu i wprawy można uzyskać naprawdę kapitalne efekty. Wszystko dostępne jest  tu przy tym w zasadzie od razu, choć część naklejek odblokowuje się w nagrodę za wygranie poszczególnych wyścigów.

Cała kasa pozostaje przy tym w naszej kieszeni. Twórcy zrezygnowali z wybitnie upierdliwej konieczności wpłacania wpisowego z pierwowzoru. Zresztą to nie jedyna zmiana. Przemodelowano w zasadzie całą kampanię, która nareszcie ma tu konkretny cel. Bierzemy udział w mistrzostwach, więc zupełnie naturalnym jest, że naszym zadaniem jest pokazanie, iż jesteśmy kierowcą lepszym od naszych konkurentów, pnąc się mozolnie po kolejnych ligach, by finalnie wygrać ostateczny wyścig i stać się czempionem. Każda liga składa się natomiast z szeregu wytycznych, które należy zaliczyć, by móc awansować do kolejnej. Nie trzeba jednak kończyć ich wszystkich, bo każdy „poziom” pozwala na dość dużą wolność w wybieraniu zadań, których się podejmiemy. Wypada to naprawdę fajnie, a przy okazji zapewnia sensowne poczucie progresji.

Cieszy również spora różnorodność dyscyplin. Poza klasycznymi kółkami i ich eliminacyjnymi wariantami (również z ekipą) możemy tu wziąć udział również w kilku wariantach zawodów driftingowych, a całkiem przyjemną ciekawostką jest również swego rodzaju battle royale. Niby to zwykła „okrążeniówka”, ale każdy, kto dotknie bandy, odpada z wyścigu. Wraz z powracającą mechaniką dekoncentrowania przeciwników (wystarczy siedzieć im odpowiednio długo na zderzaku), czyni to z tego typu konkurencji bardzo przyjemne doświadczenie. Można poczuć się niczym tygrys, czekający aż ofiara popełni błąd i wyrżnie w barierki. Poza tym wytyczne mogą wymagać wygrania od nas zakładu z innym kierowcą (również o samochód), osiągnięcia konkretnej prędkości i podobnych głupotek, które robi się mimochodem. Niezbyt trafionym pomysłem jest natomiast konieczność odblokowywania ulepszeń silnika poprzez wykonywanie specjalnych wyzwań. Wolałbym je po prostu kupić.

Problemem jest niestety także model jazdy. Samochody w Juiced 2: Hot Import Nights prowadzą się nienaturalnie wręcz lekko, co przy pierwszym kontakcie mocno od gry odrzuca, zwłaszcza jeśli ostatnio zagrywaliście się chociażby w Forzę Horizon 5. Z czasem człowiek się do tego przyzwyczaja i wówczas gra się już naprawdę przyjemnie, aczkolwiek nadal wchodzenie w zakręty na ręcznym nie wypada zbyt naturalnie (choć już zawody driftingowe posiadają oddzielny i naprawdę przyjemny model jazdy). Część samochodów dodatkowo prowadzi się karygodnie źle. Melling Helcat notorycznie tracił sterowność (nie przyczepność, zaznaczam) na najmniejszym nawet wyboju, a Pagani Zonda F Roadster okazywała się na tyle niska, że dosłownie odbijała się niekiedy od krawężników. Na szczęście są to wyłącznie ekstremalne przypadki i większość pojazdów prowadzi się całkiem przyjemnie.

Nie wykluczam też, że mogły to być problemy, wynikające z niekompatybilności z systemem Windows 10. Juiced 2: Hot Import Nights jest obecnie małą bombą, bo wydania PC gry wyposażone były chociażby w zabezpieczenia SecuRom, a tytuł łączył się dodatkowo z zamkniętą już usługą Games for Windows Live, więc jest spora szansa na ewentualne problemy techniczne. U mnie na szczęście ograniczyło się to do absolutnego minimum, dzięki czemu mogłem cieszyć się całkiem przyjemną dla oka oprawą graficzną i ładnymi widokami, związanymi z najbardziej charakterystycznymi budowlami odwiedzanych obszarów, jak chociażby wieżą Eiffela czy Koloseum. Ślicznie prezentują się również samochody, aczkolwiek rzeczy takie jak jakość tekstur czy zasięg rysowania pozostawiają nieco do życzenia. Warto też zainstalować odpowiedni hotfix, naprawiający wyświetlanie obrazu w formacie panoramicznym. Domyślnie gra rozciąga po prostu proporcje 4:3 do 16:9.

Są to jednak rzeczy, które nie uprzykrzają znacząco całego doświadczenia. Juiced 2: Hot Import Nights pomimo pewnych problemów, wciąż pozostaje zaskakująco przyjemną i niezobowiązującą ścigałką. Budowany przez tunerską otoczkę oraz niespodziewanie niezłą ścieżkę dźwiękową klimat wywołuje poczucie nostalgii i tęsknoty za godzinami spędzonymi w Need for Speed: Underground 2. Nie jest to oczywiście tytuł równie dobry, co dzieło EA Black Box, ale całemu doświadczeniu jest do niego zdecydowanie bliżej niż zeszłorocznemu Need for Speed: Unbound. Toteż jeżeli tęskno Wam do podobnych klimatów, a nie chcecie po raz n-ty wracać do Bayview, jak najbardziej warto się Juiced 2: Hot Import Nights 2 zainteresować.

112 Operator

Gatunek: Symulator

Producent: Jutsu Games

Rok wydania: 2020

Grałem na: PC

Gra dostępna również na: Mac, Android, iOS

Jeżeli wydaje Wam się, że to Ubisoft opanował do perfekcji sztukę odgrzewania kotletów, to najwidoczniej nie zapoznaliście się jeszcze z dziełami rodzimego Jutsu Games. Psikus polega jednak na tym, że o ile kolejne Assassin’s Creedy i Far Cry’e smakują zasadniczo tak samo, o tyle już produkcje Warszawiaków, choć wyglądają na pierwszy rzut w zasadzie identycznie, są doprawione w taki sposób, że sprawiają, iż człowiek czuje, jakby danie powstało od nowa z innego przepisu. Wspominam o tym dlatego, że 112 Operator to w zasadzie nieco zmodyfikowany 911 Operator. Dokonane przez twórców zmiany sprawiają jednak, że młodsza odsłona serii nie nuży, a wręcz bawi jeszcze bardziej od swojego starszego brata.

Toteż, jeżeli mieliście już okazję, by wcielić się w amerykańskiego operatora telefonu alarmowego, to po przenosinach do Europy (stąd pojawienie się w nazwie numer 112) poczujecie się, jak w domu. Założenia rozgrywki są bowiem takie same. Śledzimy mapę wybranego przez siebie miasta (kampania może zostać rozegrana w predefiniowanych ośmiu, ale z wyzwaniem zmierzyć można w dowolnym miejscu na świecie), oczekując na zgłoszenia, a kiedy takowe się pojawiają, wysyłamy do niego odpowiednie jednostki. Jeżeli to Wasza pierwsza styczność z tą formułą zabawy, to również odnajdziecie się w niej bez trudu. Zadławienie wymaga pomocy lekarza, pożar rychłego przyjazdu strażaków, a przejazd na czerwonym świetle interwencji policji. Poważniejsze sytuacje, jak napad na bank czy karambol, zmuszają do współpracy przedstawicieli kilku  służb. Każdemu rodzajowi zgłoszenia przypisana została również konkretna ikonka o odpowiednim kolorze, co dodatkowo ułatwia rozeznanie się w sytuacji.

Podobnie jak w poprzedniej grze studia, również w 112 Operator największą atrakcję stanowią rozmowy telefoniczne, w których od naszych wyborów zależeć będzie przebieg sytuacji. Przykładowo, zgłaszającego wyciek gazu możemy spróbować odwieść od próby ostrzeżenia mieszkańców zagrożonego bloku, zapobiegając tym samym przypadkowemu wywołaniu przez niego iskry, a innym razem uratować komuś życie, instruując dzwoniącego na temat pierwszej pomocy. Analogicznie, jeśli nam się nie powiedzie, „ratowany” umrze, a blok pierdutnie tak mocno, że nawet Car-bomba spaliłaby się ze wstydu. Motyw ten przy okazji 112 Operator dodatkowo rozbudowano, a konsekwencje naszych wyborów wybrzmieją podczas kolejnych rozmów w dalszych rozdziałach podzielonej na 33 dyżury kampanii. Sprawdza się to świetnie, dodając całości dużo bardziej personalny wymiar, ale żal jednak, że przebieg historii dla każdego z miast wygląda w zasadzie tak samo.

Olbrzymią rolę w 112 Operator ponownie odgrywa warstwa strategiczno-ekonomiczna. Wraz ze stopniowym obejmowaniem opieki nad kolejnymi dzielnicami miasta zmuszeni jesteśmy zadbać o zapewnienie im odpowiedniej liczby jednostek. Za przyznane po każdym dyżurze środki kupujemy zatem pojazdy i zatrudniamy nowych policjantów, strażaków i ratowników. Różne typy pojazdów sprawdzą się lepiej w konkretnych celach, a same jednostki dodatkowo wyspecjalizować możemy w konkretnych zadaniach, wyposażając je w specjalistyczny ekwipunek. Grupa gliniarzy w furgonie z ciężkim uzbrojeniem w końcu rozprawi się z napadem na bank dużo sprawniej niż kawaleria konna, ale już do pościgu lepiej posłać tajniaków w policyjnym Lamborghini. Na papierze brzmi to wszystko cudnie, ale w rzeczywistości aspekt ten można kompletnie olać, wydając kasę wyłącznie na predefiniowane jednostki. Natomiast jeżeli ostanie się Wam trochę grosza, możecie zechcieć zatrudnić dodatkowych operatorów do pomocy przy nadzorowaniu miasta.

Poza kampanią 112 Operator oferuje również kilka pomniejszych scenariuszy, skupiających się wokół konkretnego wydarzenia, a także tryb swobodnej rozgrywki, w którym przejmiecie kontrolę nad niemalże każdym istniejącym miastem, wliczając w to nawet podkarpackie wioski. Standard dla produkcji z tego gatunku, ale mimo wszystko nadal sprawia on mnóstwo w radości.
W końcu jak tu nie uśmiechnąć się, kiedy ktoś próbuje właśnie dokonać napadu na rzeszowską Darę? Oczywiście, miasta przypominają siebie wyłącznie z układu ulic, więc nie zdziwcie się, kiedy w miejscu Waszego ulubionego kebaba nagle pojawi się bank.

Niby 112 Operator to dokładnie to samo, co 911 Operator, a i weterani nieco świeższego Delviery INC również mogą doświadczyć dziwnego deja vu, ale nie zmienia to faktu, że w tytuł ten nadal gra się wręcz wyśmienicie. Prosta, ale czytelna oprawa graficzna i uspokajająca cisza, przerywana co rusz meldunkami zespołów (w języku angielski, grę spolszczono wyłącznie kinowo) budują kapitalną atmosferę. Do gry wydano również kilka dodatków, rozbudowujących całość chociażby o jednostki wodne czy możliwość stawiania nowych komend. To tytuł zdecydowanie warty sprawdzenia, nawet jeśli jesteście weteranami gatunku. Możecie poczuć odrobinę wtórności, ale jestem przekonany, że wciąż będziecie się świetnie bawić.

Apartament 1406: Horror

Gatunek: Survival horror

Producent: Airem

Rok wydania: 2023

Grałem na: PC

Gra dostępna wyłącznie na PC

Moja recenzja Apartament 1406: Horror dla Pograne.eu

Grę do recenzji dostarczył wydawca.

Nie lubię pisać tego typu tekstów. Raz na jakiś czas na mój recenzencki tapet trafia bowiem taka produkcja, o której, choćbym się dwoił i troił, nie jestem w stanie powiedzieć ani jednego dobrego słowa. Pal to licho, jeżeli odpowiedzialne jest za nią duże studio, a już zwłaszcza pod egidą wielkiej korporacji. Wówczas można beztrosko powyśmiewać korporacyjną nieudolność. Niemniej, kiedy, tak jak w przypadku Apartament 1406: Horror, za grę odpowiedzialny jest pojedynczy twórca, to robi się jakoś tak przykro i odrobinę personalnie. To, że Airem to niezależne studio jednoosobowe można niby uznać za swego rodzaju okoliczności łagodzące, ale nawet biorąc je pod uwagę, faktem pozostaje to, że Apartament 1406: Horror to nie tylko absolutnie fatalna produkcja, ale wręcz najgorsza gra, w jaką miałem nieprzyjemność zagrać w tym roku.

To tytuł, którego każda składowa została napisana na kolanie. Nie oczekuję, by gra jednego autora, kosztująca w cyfrowym sklepie niecałe 23 złote oferowała jakość podobną do Layers of Fear lub Resident Evil: Village, ale chciałbym, aby proponowała mi ona jakkolwiek wartościowe doświadczenie. Toteż nie mam najmniejszego problemu z tym, że Apartament 1406: Horror ukończyć można w nieco ponad godzinę, bo nawet w tym krótkim czasie można było upchnąć sporo dobra. Nie przeszkadza mi nawet to, że pod względem wizualnym wypada równie dobrze, co niegdyś dworzec w Kutnie (podobno wyładniał), sprawiając, że pękają oczy. To w końcu horror, więc pewną brzydotę można uznać za dokładającą do obrzydliwego klimatu cegiełkę, nawet jeśli tutaj efekt ten raczej nie był zamierzony.

Problem mam natomiast z tym, że Apartament 1406: Horror to ponad godzinna droga przez mękę, do której przejścia zmusił mnie wyłącznie recenzencki obowiązek. Nic innego, a już w szczególności nie szczątkowo i wybitnie wręcz nieinteresująca opowieść, sięgająca chyba po wszystkie możliwe banały. Opuszczony budynek, przeklęta księga, badanie zjawisk nadprzyrodzonych, uwolnienie demona, takie tam. Wszystko to podawane w formie krótkich notatek i „dialogów”, będących raczej pojedynczymi zdaniami, pojawiającymi się tu i ówdzie.

Najgorzej wypada natomiast sama, trawiona licznymi błędami rozgrywka. Należy tu oddać, że faktycznie jest to survival horror, więc na modłę klasyków gatunku łazimy po lokacjach, zbieramy przedmioty i rozwiązujemy raczej mało wymagające zagadki (liczba mnoga, bo chyba ze dwie są), a w międzyczasie walczymy z potworami przy pomocy siekiery, pistoletu lub strzelby. Kuriozalny jest natomiast balans tych dwóch typów „zabawy”. Pierwsza połowa gry to w zasadzie wyłączenie łażenie, podczas gdy druga to nieustająca walka duchami, demonicznymi psami i bossami.

Jeżeli łudzicie się jeszcze, że może chociaż te potyczki są w stanie sprawić trochę radości, to przykro mi bardzo, ale jestem zmuszony rozwiać Wasze nadzieje. Dawno już w żadnej grze nie spotkałem się z równie bezjajeczną i zwyczajnie frustrującą walką, co w Apartament 1406: Horror. Każdy z przeciwników posiada olbrzymią ilość zdrowia, a przy okazji nie reaguje w żaden sposób na trafienia, więc walczenie wręcz z maszkarami każdorazowo stanowi zabawę w powolne cofanie się, by nie dać jej szansy na udziabanie nas, i jednoczesne zadawanie ciosów.

Lepiej jest z bronią palną, bo przynajmniej możemy jechać bez przerwy na wstecznym i pruć w oponenta aż padnie. Jeżeli myślicie, że można tutaj wykorzystać elementy otoczenia, to też tak średnio, bo skubańcy po prostu przez nie przejdą i do teraz nie wiem, czy to błąd, czy efekt zamierzony. O leczeniu w trakcie walki też zapomnijcie, bo ekwipunek nie pauzuje rozgrywki, więc taktyczne chomikowanie przedmiotów leczących nie ma sensu.

Mógłbym tutaj wymieniać jeszcze bardzo długo. Niepomijalne przerywniki filmowe, możliwość przypadkowego zepsucia ekwipunku, miszmasz ikonek przycisków przy graniu padem… Generalnie, problemów jest tutaj od groma, ale nie po to piszę ten tekst, by pastwić się na grą. Chcę Was tylko przestrzec, by nawet do głowy Wam nie przyszło, że może to być ukryta perła. Nie jest. To gra w każdym względzie absolutnie tragiczna oraz niewarta Waszego czasu i pieniędzy. Wprawdzie trzeba oddać twórcy, że ją wspiera i zdążył nawet wydać aktualizację dodającą poziomy trudności i kilka poprawek, ale żadna aktualizacja nie sprawi, że Apartament 1406: Horror stanie się dobrą grą.

Aha, no i zapomniałbym o nazwanym The Last Hope trybie hordy. Jest. To najlepsze, co mogę o nim powiedzieć, więc może lepiej spuśćmy na niego zasłonę milczenia, bo wątpię, że bawić będziesz Wasz siekanie potworów na wstecznym na pustej, ciemnej mapie.

Komentarze

Popularne posty